czwartek, 14 lipca 2022

Od Małgorzaty – Pchlarz (sztuk dwie)

Małgorzata kręciła się niespokojnie na dziedzińcu. Chodziła to w jedną, to w drugą stronę, mamrocząc od czasu do czasu coś pod adresem osób niepunktualnych i spóźnialskich, w tym wszystkim wspaniałomyślnie zapominając, że zazwyczaj to ona wiecznie się spóźnia.
― No i gdzie on jest… ― westchnęła po raz kolejny, spojrzała na drogę i osłoniła dłonią oczy. Przecież umawiali się, że przyjedzie jakoś po południu, ale przed zmierzchem, by zminimalizować ryzyko napadu. Wóz był przecież tak kurewsko prostym celem.
Szybkim, pełnym zniecierpliwienia ruchem wyjęła niewielki zegarek z kieszeni, spojrzała na godzinę.
― Kurwa mać ― podsumowała.
Wisielec zaszczekał nisko, alarmująco, ale nie ruszył się z miejsca. Małgorzata obejrzała się na drogę, odetchnęła z ulgą, widząc zbliżający się w ich stronę rozklekotany wóz, zaprzężony w całkiem elegancką kobyłkę.
Poczekała chwilę aż furmanka się zbliży, a skrzypienie kół ustanie. Woźnica - zwyczajny mężczyzna w średnim wieku, ubrany całkiem dostatnio - zeskoczył z kierownika, skinął jej głową na powitanie.
― Zdaje się, że mamy wspólnego znajomego ― odezwała się, z miejsca przechodząc do konkretów.
― Małgorzata de Verley, zgadza się?
― Aha, w rzeczy samej.
― Pani Brassard przesyła pozdrowienia. ― Wskazał jej dłonią tylny wózek zawalony workami z kartoflami i zbożem, koszami z owocami i jeszcze jednym koszem, niepozornym, ustawionym pieczołowicie w cieniu reszty.
― Świetnie, dziękuję bardzo. Przekaż jej, że robienie z nią interesów to przyjemność. ― Uśmiechnęła się miło, kątem oka zauważyła ruch nieopodal Wisielca. Na widok Victariona uśmiechnęła się jeszcze szerzej.
Zwinnie wspięła się na wóz, odgarnęła nogą parę turlających się po deskach kartofli, przeszła jeszcze kawałek, sięgnęła po rączkę swojego koszyka. Usłyszała jak ktoś przystaje przy wozie, i była gotowa założyć się, że to wcale nie woźnica.
― Chcesz mi pomóc? ― rzuciła przez ramię niezobowiązująco.
― A mam wybór? ― spytał rozbawiony. Zaraz dodał: ― Daj, wezmę ci to.
Podała mu koszyk.
― Tylko ostrożnie, to nie kartofle.
― Mhm. ― Victarion przejął go sprawnie, uniósł przelotnie brew, kiedy zaciążył mu w dłoni. ― Co tam schowałaś?
― Twój ulubiony rodzaj zwierzątka ― odparła, zeskakując z wozu i parsknęła wesoło, widząc jego minę.
― Świetnie. Kolejny śmierdzący pchlarz.
― Jedyny pchlarz, którego widzę ― poklepała go po ramieniu ― to ty. Ale nie martw się, odstawimy pieska na miejsce i osobiście wrzucę cię do rzeki.
Minęła go, podeszła jeszcze raz do woźnicy. Główną sumę już wpłaciła przy rezerwacji, ale wciąż należało odpalić mu coś za transport. W końcu dostała psa w umówionym terminie i wyglądało na to, że nawet jest cały i zdrowy.
Sięgnęła do kieszeni, w jej dłoni błysnęło parę monet, a na ich widok błysnęły także chytre oczka woźnicy.
― Za fatygę ― dodała, przekazując mu zapłatę.
― Niech będą wam dzięki, dobrodziejko. ― Skłonił się jej z przesadnym oddaniem i zaraz wskoczył z powrotem na kierownik. ― A teraz wybaczcie, chciałbym ujechać jak najdalej się da, póki jasno, póki kobyłka pełna sił.
Skinęła głową, obróciła się w stronę Victariona. Uśmiechał się w sposób zdecydowanie podejrzany.
― No co? ― parsknęła.
― Nic ― odparł doskonale niewinnym tonem.
Zmrużyła lekko oczy.
― Aha. Nic. ― Odebrała od niego koszyk. ― Zobaczymy ile wytrzymasz w tym swoim stadium niewiniątka.
― Nie mam pojęcia o czym mówisz.
― Pewnie, a mi na ręce rośnie kaktus.
― Naprawdę? ― Zdziwił się uprzejmie, sięgnął po jej dłoń i obejrzał ją z uwagą godną botanisty. ― Moim zdaniem to raczej grubosz, Szelma.
Spróbowała go pacnąć w ramię, ale przytrzymał jej dłoń w stanowczym uścisku.
― Nie szarpcie się tak, jeszcze wam pchlarz z koszyka wyleci, dobrodziejko.
― Przysięgam, odstawimy pieska na miejsce i się z tobą policzę.
― Jestem głęboko rozczarowany twoją agresywną postawą. ― Puścił ją w końcu, kompletnie nie przejmując się ewentualnym zagrożeniem z jej strony. ― Czy to przystoi?
― Będziemy się bić ― kontynuowała jak gdyby nigdy nic ― broń niekonwencjonalna.
― Nie chcę ci przypominać, koleżanko, ale parę ostatnich starć przegrałaś z kretesem.
― Aha. Ale to na mokre szmaty wygrałam. Powiedz mi, jak tam twoje udo? Dalej masz pręgę? ― Zatrzepotała niewinnie rzęsami.
Nachylił się nieznacznie w jej stronę, głos rozległ się tuż przy uchu:
― Możemy sprawdzić ― mruknął.
― Najpierw jeden pchlarz ― odwróciła twarz w jego stronę ― a potem drugi. ― I musnęła wargami gładki policzek.
***
Salomeę znaleźli w sali wspólnej, akurat siedziała z Hotaru przy jednym ze stolików; dyskutowały zawzięcie na jakiś temat ściszonymi głosami. Na blacie stały dwa kubki, wydawało jej się, że gdzieś z boku czai się także pękaty imbryk. Prócz tego były jeszcze przybory do szycia - cała masa różnokolorowych nici, okrągłe poduszki na szpilki i skrawki materiału. No i projekt. Ten złożony kawałek papieru na boku to musiał być projekt.
― Cześć wam ― przywitała się, uniosła koszyk nieco w górę. Z wnętrza dobiegło stłumione szczeknięcie; ciche, trochę piskliwe.
Salomea zasłoniła usta dłonią, jakby do końca nie wierzyła, że wyobraźnia nie płata jej figla.
― A jednak! ― szepnęła przejęta, błyszczącymi oczami wpatrując się w wiklinę.
― Widzisz? ― spytała łagodnie Hotaru, porządkując nici wokół siebie. ― A tak się martwiłaś, że nici z niespodzianki.
― Teraz mam nową obawę… ― Salomea sięgnęła po kubek z wystygłą herbatą. ― Nigdy nie zajmowałam się takim malutkim pieskiem, w Sallandirze to dość niepopularne. Tam zdecydowanie królują koty.
Małgorzata podparła się jedną ręką pod bok, obejrzała na stojącego jej za plecami Victariona, po chwili znów wróciła wzrokiem do koleżanek.
― Wiesz… wiesz, że psy są jak dzieci? ― spytała śmiertelnie poważnym tonem.
Salomea parsknęła w kubek, oblała się herbatą. Hotaru pośpiesznie wydobyła chusteczkę z kieszonki, podała ją astrolożce.
― Dzie-…
― Aha ― podjęła Małgorzata bez cienia zażenowania. Zważyła koszyk w dłoni, zawahała się na moment. ― Ze szczeniakiem jest sporo roboty, w nocy trzeba do niego wstawać, wychodzić na dwór, nauczyć czystości, potem komend, zbudować odpowiednią więź…
Wydawało jej się, czy biedna Salomea śmiertelnie pobladła?
― Ale to nie aż takie trudne ― dodała zaraz, próbując ją uspokoić. ― Na pewno Mattia sobie poradzi, a z twoją pomocą to już w ogóle.
Poczuła ruch powietrza za plecami.
― Może… mam nadzieję… ― Salomea nerwowo pociągnęła za pasmo długich włosów, zerknęła w stronę koszyka. W końcu odetchnęła głębiej, przywołała na twarz uśmiech. ― Będzie dobrze, damy radę.
― Musisz być gotowa na to, że zarzyga ci kwaterę, jak nażre się trawy. Bo przecież psy są jak dzieci ― dodał uprzejmie Victarion. Małgorzata cofnęła się o pół kroku, dyskretnie nadepnęła mu na stopę.
― Widziałeś w ogóle kiedyś dziecko, Rion? Czy nie za bardzo? ― rzuciła przez ramię.
― Pewnie ― odpowiedział jej wesoło, ostentacyjnie oswobodził nogę.
― Mhm, chyba na obrazku.
― To i tak lepiej niż ty, Szelma.
― Wypraszam sobie! ― Już miała go pacnąć, kiedy piesek z wnętrza koszyka znów się odezwał. ― Ach, no tak ― zreflektowała się, podała koszyk Salomei.
― Dziękuję jeszcze raz ― zapewniła ją gorąco, opierając sobie koszyk na kolanach. Po chwili wahania uniosła wiklinową klapkę, zajrzała do środka… ― Ojej, jakie śliczne, oklapnięte uszka! Zobacz, Hotaru, zobacz jaki piękny.
Małgorzata uśmiechnęła się bezwiednie, całkiem zadowolona z obrotu wydarzeń. Teraz musiała zrobić już tylko jedno.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz