niedziela, 10 lipca 2022

Od Victariona

— Już od rana się opierdalasz?
Victarion otworzył oczy. Szelma stała nad nim z zadziornym uśmiechem, opierając jedną rękę o biodro, a drugą o łeb któregoś kundla. Przytomna. Ubrana. Uczesana. O tej porze? Obrzucił ją pełnym niedowierzania spojrzeniem, gwizdnął przez zęby.
— No proszę, kto to wstał. — Odchylił się nieco do tyłu, wyciągnął nogi przed siebie. Nieśmiałe ciepło pierwszych porannych promieni łaskotało skórę. — Mamy dzisiaj jakieś święto czy co?
— Spierdalaj — prychnęła. Zerknęła na niego jeszcze raz, zanim usiadła obok na niskim murku oddzielającym ogródek ziołowy. — Ostatnio wstaję bardzo wcześnie. Może byś zauważył, gdybyś nie spał do południa.
Pchlarz ułożył się przy jej stopach z głębokim westchnieniem, wcisnął łeb między łapy.
— Jasne. Wstajesz, wypuszczasz kundle i idziesz spać dalej.
— Pomówienia. — Założyła nogę na nogę, wystawiła twarz do słońca. — Jak się bawiliście na patrolu? — dodała od niechcenia.
Victarion znowu już prawie przymknął powieki, ale zaraz otworzył je szeroko, wyprostował ramiona, żeby odgonić senność. Jeszcze tylko brakowało, żeby tu, kurwa, przysnął. Fiona by go zabiła śmiechem.
— Zajebiście. — Przeciągnął się aż coś mu strzeliło w kręgosłupie. — Znaleźliśmy jakieś podejrzane gówno w lesie i Fiona poleciała do Cervana z raportem.
— Oho, brzmi złowrogo — stwierdziła bardzo poważnym tonem z bardzo niepoważną miną. Przechyliła głowę, w intensywnie zielonych oczach mignęła psotna iskierka. — Co to za podejrzane gówno?
— Bardzo podejrzane i bardzo gówniane.
— Nie przesadzaj z tyloma szczegółami, Rion, nie spamiętam.
Parsknął śmiechem, przeniósł spojrzenie na rozświetlony ogród. Znaleźli jamę, nic więcej. Tyle że dużą. Właściwie — w chuj wielką, gdy zajrzał do środka z pochodnią, nie zobaczył dna. Chciał obejrzeć ją jeszcze raz koło piątej rano, jak robili ostatnią rundę już po wschodzie słońca, ale Fiona uparła się, żeby najpierw rączo potruchtać do Cervana z prośbą o błogosławieństwo.
Victarion zdążył zapomnieć, że w gildii musiał spowiadać się ze wszystkiego, co robił. Przynajmniej teoretycznie.
— Może to nic takiego — odparł w końcu — ale trafiliśmy na norę, dużą jak skurwysyn.
— Na gawrę?
— Tu nie powinno być niedźwiedzi. — Wzruszył ramionami. — Nie wiem, zobaczymy. Może to naprawdę nic takiego. — Kundel leżący przy nogach ściągnął jego wzrok. — A ty co? Twoje spasione bydlaki w końcu cię wywlekły na spacer?
Szelma posłała mu uroczy uśmiech.
— Po prostu zobaczyłam swoją ulubioną nianię, więc przyszłam się przywitać, póki mam jeszcze trochę czasu. — Zmrużyła oczy. — Nawet jeśli niania jest ślepa i obraża moje biedne pchełki.
— Popatrz na tę bestię i powiedz, że nie jest spasiona.
— Znalazł się specjalista.
— Jesteś nieobiektywna, koleżanko. Bydlak wie, że jest spasionym bydlakiem. Prawda? — rzucił do psa.
Kundel nie ruszył się, ale na wszelki wypadek zamerdał ogonem. Szelma westchnęła głęboko, pokręciła głową.
— Ten pan cię obraża, słoneczko, nie merdaj ogonem.
— Widzisz? Zgadza się ze mną.
— Zachowaj swoje wybiórcze interpretacje na rozważania, co znaleźliście w tym lesie.
Victarion uśmiechnął się zamiast zaprotestować. Liście cicho zaszeleściły, wzburzone podmuchem wiatru, słońce powoli rozpraszało echo nocnego chłodu.
— Jakieś plany na wieczór? — zapytał po chwili.
— To zależy — strzepnęła pyłek z nogawki, oparła się dłońmi o murek — jak interesującą masz kontrpropozycję.
— Wino.
— Mów dalej.
— I moje fascynujące towarzystwo.
— Hm. — Udała głęboki namysł, zerknęła na niego spod rzęs. — A przypomnij mi, co tam miałeś do powiedzenia na temat moich pche-... — Trzaśnięcie drzwiami przerwało jej w pół słowa.
Fiona wparowała do ogrodu jak kula armatnia, z rozwianymi włosami i zarumienionymi policzkami, zdyszana, jakby całą drogę z gabinetu Cervana przeleciała sprintem. Wyhamowała w ostatniej chwili przed murkiem, majtając płócienną torbą na wszystkie strony, wciągnęła łapczywie oddech.
— Wstawaj, Rion, masz robotę. — Zdmuchnęła rudy kosmyk z twarzy. — Cześć, Gosia. Cześć, Wisielec.
Szelma uśmiechnęła się, kundel wlepił gały w Fionę i znowu zamerdał ogonem.
— Mówiłem ci, że i tak będziemy musieli się wracać do tego gówna — mruknął leniwie Victarion. Nie ruszył się z miejsca.
— Nie dyskutuj, tylko wstawaj. Antares był taki miły, że zrezygnował dla nas z porannego treningu i… — Fiona odwróciła się w stronę budynku, pomachała energicznie. — Antares, tutaj! Więc co ja…? A, właśnie. Zaraz tu przyjdzie i masz go zaprowadzić do lasu i mu pokazać ten cały dół, on się zna na takich rzeczach.
— Na leśnych dołach.
— Bogowie, ale ty jesteś głupi — zirytowała się. Szelma obok z trudem stłumiła parsknięcie. — Antares jest rycerzem i się zna po prostu. No nie?
— Absolutnie — przytaknęła Szelma z kamienną powagą.
Victarion dopiero teraz przeniósł spojrzenie na faceta, który szedł w ich stronę ścieżką. Niewysoki, drobny, chudy jak patyczak, sprawiał wrażenie, jakby mógł go zmieść byle podmuch wiatru. To na pewno on? Za chuja nie wyglądał na rycerza.
Ale tak, już podszedł, już skinął głową Szelmie i uśmiechnął się lekko do kundla, potem popatrzył na Victariona, zawahał; uważne spojrzenie zatrzymało się na dłoniach i broni przypiętej do pasa. Fiona nie dała mu się jednak odezwać.
— No dobra — oznajmiła raźno. — Antares, to jest Victarion. Rion, zachowuj się przyzwoicie.
— Jestem oceanem przyzwoitości. — Victarion wstał wreszcie, zdjął jedną rękawiczkę, wyciągnął rękę do Antaresa. Był dobrą głowę wyższy od niego. — Miło poznać.
— Mnie również — odparł rycerz. Miał łagodny głos i miękkie dłonie, jakby nigdy nie trzymał broni w ręku.
Victarion powstrzymał się od powątpiewającego spojrzenia w stronę przypiętego do lewego boku miecza, uśmiechnął. Całkiem miło.
— Zająłeś się w ogóle Idalią? — zaatakowała go znowu Fiona.
— Zająłem, człowieku małej wiary.
Uniosła brwi z ostentacyjnym niedowierzaniem, skrzyżowała bojowo ramiona.
— Jasne-jasne. Ja to muszę skontrolować i wtedy zobaczymy. A wy idźcie już, blisko jest, dacie radę z buta. — Wepchnęła mu torbę do rąk. — Masz pochodnie i linę, jakbyście tam chcieli zajrzeć.
— Chcieli? A ty, cwaniaro?
— Będziesz wyręczał się niewiastą, cwaniaku?
— Kto tu się kim wyręcza?
— Ja z wami pójdę — wtrąciła Szelma. Podniosła się energicznie z murku, otrzepała spodnie; kundel obok niej natychmiast się ożywił, szczeknął krótko. — I tak chciałam wziąć pchełki na dłuższy spacer.
— To będzie dla nas zaszczyt — zapewnił ją Antares poważnie.
Jakby, kurwa, kij połknął. Victarion kaszlnął, żeby nie parsknąć, zajrzał do torby. Trzy pochodnie i lina, całkiem porządna. No dobra, a krzesiwo?
— Widzisz, Rion? Słuchaj i ucz się. Tak się wysławia prawdziwy galant. — Szelma posłała wdzięczny uśmiech Antaresowi.
Ten zmieszał się wyraźnie, rzucił jej niepewne spojrzenie. Zza okularów błysnęły złote oczy.
— Uhm, dziękuję — bąknął.
— Zbieraj kundle i streszczaj się z tym zaszczycaniem. Mamy kawałek do przejścia. — Victarion przewiesił torbę przez ramię, sięgnął do kieszeni. Niech to szlag, zapomniał. Przecież swoje zgubił na patrolu. — Ej, Fiona, a krzesiwo? Czym mamy odpalić te pochodnie, siłą woli?
Ale Fiony już nie było. Plama rudych włosów przy wtórze głośnego „nie spóźnijcie się na śniadanie!” właśnie niknęła między drzewami na ścieżce do stajni.
Westchnął, pokręcił głową. Nawet nie był zaskoczony.
— Ja mam krzesiwo — stwierdził Antares w tym samym momencie uspokajająco.
— Zajebiście. — Victarion odetchnął. Chuchro czy nie, przynajmniej ogarnięty. — To co, idziemy? Gówno-jama jest na południowym brzegu.
Antares skinął głową, Szelma gwizdnęła na psy i po chwili maszerowali już w stronę mostu, przerzucając się mniej lub bardziej ciętymi uwagami. Rycerz głównie milczał. Z każdą chwilą robiło się cieplej, mgła dawno zrzedła; rzeka rozmigotała się w porannym świetle. Zapowiadał się ładny dzień.
Victarion czuł, że zesztywniał, czekanie na murku i cała noc spędzona w siodle odzywały się w ciele z każdym ruchem. Antares dla odmiany poruszał się płynnie, gładko; jego krok był zaskakująco sprężysty, zdradzał pewność człowieka obytego z bronią.
Ciekawe.
— Cholera. — Szelma przystanęła nagle.
— Co jest?
— Zapomniałam, że… — Przygryzła wargę, odgarnęła z frustracją kosmyk krótkich włosów za ucho. — Wybaczcie, panowie, jednak was porzucę. — Gwizdnęła ostro, przenikliwie.
Wszystkie trzy bydlęta zaraz przytruchtały posłusznie, zakotłowały pod nogami. Victarion profilaktycznie odsunął się dwa kroki.
— Znowu się gdzieś spóźniłaś, co?
— Wcale nie — fuknęła. Trzepnęła go w ramię, ale bez przekonania. — Może trochę. Zresztą, nieważne. Miłej zabawy z grzebaniem w norze. — Obróciła się jeszcze do rycerza. Jej ton zabrzmiał podejrzanie niewinnie. — O, i zapomniałabym. Koniecznie musimy powtórzyć ten numer z piwem. — Puściła do niego oko, cmoknęła na psy.
Uśmiech Antaresa wyglądał trochę blado.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz