niedziela, 3 lipca 2022

Od Cahira — Event

Piątek wieczorem, początek weekendu. Obrzeża miasta, tani lokal.
Było tłoczno, ciasno, gwarno. Cahirowi to nie przeszkadzało, pracował dalej, jako nauczyciel z kilkuletnim stażem zdążył oswoić się z hałasem. Kartkówki sprawdzał machinalnie, stawiał punkty szybkim, wyćwiczonym ruchem nadgarstka. Szło mu nieźle, stos, choć niemały, ciągle się zmniejszał, nawet jeśli Cahir skupiał się na pracy tylko w pewnym stopniu. W ustach trzymał tlącego się papierosa, lewą ręką obsługiwał naraz popielniczkę i szklankę. Jednoczesne palenie, picie i pisanie nie sprawiało mu trudności, ale ze słuchaniem tego, co mówił Xavier, było gorzej. Odpowiadał mu grzecznie, ale krótko, nie angażując się w rozmowę. Miał w planach zaraz poświęcić mu więcej uwagi, chciał najpierw skończyć to, co zaczął w przerwie obiadowej. A potem nie interesować się sprawami związanymi ze szkołą do poniedziałku. 
— Gdyby tylko Asparsa to zobaczył — uśmiechnął się Xavier złośliwie, gdy popiół osypał się Cahirowi z papierosa i wypalił w papierze dziurę. Całkiem malowniczą. Wyrwana z zeszytu kartka była cienka.
— To co?
— Sam nie wiem. — Sięgnął po leżące na stole Lucky Striki. Poczęstował się bez pytania, paczka, oczywiście, nie była jego. — Może w końcu by cię wylał.
— Bardzo wątpię. — Cahir, skończywszy stawiać ptaszki przy poprawnych odpowiedziach, spokojnie odłożył uszkodzoną pracę na stos. Nic-nie-było. Potem zastanowi się, co z nią zrobić. — Gdyby Asparsa chciał, już bym w tej szkole nie pracował. Ani w żadnej innej. 
Nie przesadzał. Wiedział, że nigdy nie będzie dobrym pedagogiem, że do pracy z młodzieżą się nie nadaje, że zabawa w belfra nie jest dla niego. Dyrektor mógłby zwolnić go już dawno, choćby za palenie na szkolnym patio. Cahir miał swoje za uszami, wiedział, że nie trzeba by było się specjalnie wysilać, by coś na niego znaleźć. Przekonał się ostatnio, że o pewnej niefortunnej sytuacji z jego udziałem nadal krążyły po szkole plotki. Marta usłyszała o niej od swoich uczniów, zapytała ostatnio Cahira, czy to, co mówią, to prawda.
Prawda. 
Ale się nie przyznał. 
Rzecz wydarzyła się dwa lata temu, podczas balu maturalnego. Cahir poszedł sam, Xavier, oczywiście, nie uznał za stosowne się pojawić, choć, jak każdy nauczyciel, został zaproszony. Cahir zapewne także by się nie stawił, gdyby nie to, że był wychowawcą jednej z siedmiu kończących szkołę klas. Iść mu się nie chciało, ale głównie dlatego, że nie lubił podobnych imprez, ze swoimi uczniami miał dobry kontakt. Uczył historii, dostał więc humanistów, powszechnie uważanych przez kadrę za największych cymbałów, chuliganów i obiboków. I bardzo słusznie. Cahir przez trzy lata miał z nimi do czynienia na co dzień, nie dało się z tym nie zgodzić. Jego uczniowie łamali szkolny regulamin pasjami, byli w tym skuteczniejsi od niego samego. Poza tym wagarowali, odszczekiwali się nauczycielom, palili po kątach, zdarzyła się również bójka z udziałem pogotowia. Cahir mimo wszystko starał się żyć ze swoją klasą dobrze, nie moralizował uczniów na siłę, nie tracił czasu na opiekuńczo-wychowawcze pogadanki na temat poprawnego zachowania na terenie szkoły, nie strzępił sobie języka na bezsensowne reprymendy. Zdarzało mu się traktować ich twardo, zwykle jednak wyciągał do nich rękę, bronił ich wobec dyrekcji, tłumaczył się w ich imieniu przed nauczycielami. Kto miał się za nimi wstawiać, jeżeli nie on, wychowawca? Czy on w ich wieku nie zachowywał się tak samo?
Sytuacja z balu maturalnego poniekąd dowodziła jego dobrego kontaktu z uczniami. Ostatecznie musiał przyznać, że, mimo wszystko, bawił się tamtego dnia nieźle. Może nawet nie żałował, że poszedł. 
Pamiętał, że większość wieczora spędził rozmawiając ze swoim przyjacielem, Nicolasem, nauczycielem informatyki. Potem, prawie pod sam koniec, dał się wyciągnąć na parkiet Marcie, rudowłosej polonistce, dobrej koleżance ze studiów. Gdy wrócił do stolika, zobaczył, że Sotfmantle, wicedyrektor, ruszył się nareszcie, po raz pierwszy od dwóch godzin opuścił towarzystwo. Cahir rozejrzał się dyskretnie, upewnił się, że Asparsa nadal tańczy ze swoją czarnowłosą pięknością, trącił Yuuki w żebra. Yuuki zrozumiała od razu, kopnęła w kostkę siedzącego obok Echa. Echo jednym ruchem wyjął spod marynarki butelkę wódki, na przemycenie której wcześniej się umówili. Wypili pod stołem, stukając się papierowymi kubkami w gwiazdki. Cahir, prostując się na krześle, dostrzegł przerażenie na twarzy Nicolasa, wykrzywione w zgorszonym wyrazie wargi Belmaro, pogardliwie-obojętne spojrzenie Javiery. Pamiętał, że te trzy osoby na pewno siedziały z nimi wtedy przy nauczycielskim stole i widziały ich podczas łamania bezwzględnego zakazu spożywania alkoholu na tegorocznym balu maturalnym. Zakazu, który, jak podkreślił Asparsa dzień przed wydarzeniem, obowiązywać miał wszystkich. Bez wyjątku. 
Cahirowi trochę poprawił się nastrój. Zatańczył z Yuuki, potem skorzystał z okazji, poprosił Calithę, nauczycielkę francuskiego, wyjątkowo wolną, bo cieszącą się, jak zwykle, wielką popularnością, tradycyjnie otoczoną wianuszkiem młodzieńców z jej klasy i nie tylko. Z rozpędu zgodził się jeszcze zatańczyć z jedną z uczennic, ale przeprosił ją szybko, mówiąc, że idzie do łazienki. Nawet nie kłamał. 
Przed lustrem zaczepiło go dwóch jego wychowanków. Norris i Ristovski. Porozmawiali chwilę, Norris pokrętnie i bardzo nie wprost podziękował za ostatnie wstawiennictwo u Softmantle'a, Nykvista, Fidoriego i Asparsy. Norris co roku zagrożony był ze wszystkich przedmiotów ścisłych, zdawał trochę dlatego, że umiał się ładnie uśmiechać, trochę dlatego, że Cahir chodził i wypraszał dla niego kolejne terminy popraw. O dziwo, podobno Norris z polskiego był niezły. Hopecraft chyba nawet coś tam go ostatnio chwalił. 
Cahir stał z nimi chwilę, nawet nie dlatego, że z grzeczności powinien. Lubił, gdy uczniowie go zaczepiali, cenił, gdy rozmawiali z nim w luźniejszym tonie, traktowali nie jak profesora, a starszego znajomego. Zrobiło się na tyle swobodnie, że Ristovski pochwalił się butelką zagranicznego ballantine’a, Norris kopnął kosz, wyjął zza niego kubki. 
Do tej pory nie wiedział, co było najgorsze. To, że pozwolił sobie nalać. To, że wypił z nimi na pohybel Asparsie, u którego wysokie noty mają tylko skąpo odziane panny, i Tadeuszowi, u którego wysokich not nie ma nikt. To, że pod adresem obu dyrektorów padły podłe żarty. To, że po tym, który przytoczył Ristovski, Norris zwinął się wpół, a Cahir musiał zakryć pięścią usta, symulując kaszel. Czy to, że na koniec ze środkowej kabiny wyszedł Asparsa we własnej osobie. 
— Gdyby Asparsa chciał — powtórzył Cahir tonem cudownie obojętnym — mógłbym się więcej w szkole nie pokazywać. Słowo.
Zastanawiał się, dlaczego po sytuacji w łazience nie został nigdy wezwany na dywanik, dlaczego nie poniósł żadnych konsekwencji. A potem przypomniał sobie, że kiedyś, po godzinach, chyba jeszcze jako praktykant, przyuważył Asparsę i czarnowłosą w ciekawej sytuacji. Może była między nim a dyrektorem jakaś niewypowiedziana umowa. Cisza za ciszę. 
Xavier bawił się papierosem. Nie poprosił o zapalniczkę, nawet na Cahira nie spojrzał, po prostu wyciągnął otwartą rękę, poruszył palcami w ruchu pełnym jakiegoś książęcego majestatu. Paląc, patrzył przez okno, siedział nieruchomo w demonstrującej znudzenie pozie, z łokciem na stole. Trzymał papierosa między dwoma palcami, świecił nagim nadgarstkiem. Uśmiechał się pod nosem, jak zawsze, trochę ironicznie, trochę z rezerwą, oczy miał, tradycyjnie, do połowy zamknięte. Był w prostych ubraniach do pracy, wyglądał dość zwyczajnie w białych spodniach zaprasowanych w kant, w beżowej koszuli z puszczonymi rękawami. Ozdób do szkoły nie nosił. Prawie. Gdy pasmo włosów zsunęło mu się na oko, wsadził je za ucho niedbale, odsłonił kolczyk z szafirem. Mały, ale wściekle świecący.
Cahir niby obserwował całe to dumno-agresywne przedstawienie, niby miał je w nosie i sprawdzał dalej kartkówki. Jeszcze-moment-dobrze.
Do oddania miał prace sześciu klas, teraz, w barze, siedział nad nimi już drugi kwadrans. Szło mu trochę wolniej niż parę minut temu, stracił zapał, więcej pił i palił, niż pisał i oceniał. W końcu dał sobie spokój, poukładał kartkówki według grup i ocen, złożył je w równy stos, zamknął w teczce.
— Jak dzisiejsze zajęcia? — zapytał, choć wiedział, że Xavier nie znosi rozmawiać o szkole, że po całym tygodniu pracy ma parszywy humor i odpowie mu sucho, o ile w ogóle.
— Wybornie okropnie.
— Coś się stało?
— O, bagatela. Przywykłem, że moi uczniowie są zdolni, ale dzisiaj okazali się bardziej utalentowani niż kiedykolwiek. 
— Tak?
— Nie wiem, co jeszcze mógłbym ci powiedzieć. — Xavier lekceważąco strzepnął popiół z papierosa. Patrząc na wilgotną od deszczu szybę, nieznacznie odwrócił głowę, poszczuł go kolczykiem. — Jeden chłopak przerwał mi dzisiaj wykład o tangu argentyńskim, by zapytać poważnie, czy Juan d’Arienzo to jakiś krewny braci D’Arienzo. Tych wróżek z kanałów ezoterycznych na telefon.
Cahir się uśmiechnął. Trochę krzywo. Nie miał pojęcia, kim był Juan d’Arienzo. A braci D'Arienzo znał z memów. 
— A tak poza tym?
— A tak poza tym zastanawiam się, czy musimy rozmawiać o szkole nawet teraz, w piątek wieczorem.
— Nie musimy, oczywiście — odpowiedział Cahir spokojnie, zwyczajnym tonem.
Znał Xaviera zbyt dobrze, żeby się nim przejmować. Przyzwyczaił się, że po szkole nie dało się z nim rozmawiać, że był zmęczony, wyniosły, cięty na wszystko i wszystkich. Xavier czasem zachowywał się tak okropnie, że trudno było z nim wytrzymać. Cahir, jeżeli był równie rozdrażniony po całym dniu pracy, odgryzał mu się, co zwykle kończyło się sprzeczką. Czasem, znużony jego kaprysami, mówił sobie, że już nigdzie z nim nie pójdzie, że ta znajomość przecież nie jest mu do niczego potrzebna. Zdarzało się, że myślał, że obu im wyszłoby na zdrowie, gdyby przez jakiś czas przestali się widywać. A potem spotykali się jak zawsze, po staremu. Bo było to oczywiste, bo weszło im w nawyk.
Cahir miał trzydzieści trzy lata, poznał Xaviera jako nastolatek, w szkole średniej, znali się więc... długo. Bardzo długo, ponad połowę życia. Po takim czasie nie jest już łatwo powiedzieć sobie: nie pójdę z nim już nigdzie, a potem naprawdę tego nie robić. Cahir wiedział zresztą, że Xavier także czasem miał go dość, że regularnie nudził się w jego towarzystwie, że momentami wręcz otwarcie go lekceważył. Bywało, że docinał mu bez wyraźnego powodu, tak ot, by się pospierać, żeby coś się działo.
Gdy teraz o tym myślał... chyba od zawsze tak to wyglądało, chyba od początku była to twarda przyjaźń. To, co między nimi było, wydawało się trudne, w jakiś sposób niedookreślone. Cahir był z natury mrukliwy i chłodny, Xavier wyniosły i zbyt pewny siebie. Nigdy nie potrafili otwarcie ze sobą rozmawiać, w szkole średniej nie znosili się przecież autentycznie. Wszystko zaczęło się w drugim tygodniu nauki, gdy Xavier celowo źle podpowiedział Cahirowi przy tablicy, co Cahir, wówczas jeszcze całkiem ufny, powtórzył na głos bezrefleksyjnie. Jego odpowiedź wprawiła prowadzącego w osłupienie, klasę w ogólną wesołość. Następnego dnia na stołówce Cahir, w ramach wendety, niby przypadkiem podstawił Xavierowi nogę. A potem sprawy miały się jeszcze gorzej. I przez długi czas nie było lepiej.
Xavier zgasił papierosa, sięgnął po futerał, położył go na kolanach, rozsunął wolno, leniwym ruchem. Wyjął swojego czarnego Gibsona Les Paula, od niechcenia trącił palcami struny. Gitara, niepodpięta do prądu, miała ciche, akustyczne brzmienie. Cahir ledwo ją słyszał w panującym w barze hałasie. 
Milczał, nie próbował nawiązywać dialogu. Xavier zajął się gitarą, rozmowa była więc zakończona. Robił to zawsze, gdy miał zły humor i chciał zademonstrować otoczeniu, że nie życzy sobie, żeby mu przeszkadzano. Cahir odpalił kolejnego papierosa, słuchał, bo nie miał wyjścia, nie miał innego zajęcia. Zastanowił się, czy zamówić coś do jedzenia. Albo poprosić o więcej wody. Albo czy wrócić do kartkówek. A potem rozpoznał, co Xavier gra. Spojrzał na niego i uznał, że jest tego dnia wyjątkowo podły.
Pamiętał, że po raz pierwszy usłyszał tę melodię kilka lat temu, jeszcze na studiach. Siedzieli wtedy w jego mieszkaniu, był środek lata, gorące popołudnie. Cahir stał przy kuchence, próbował zrobić coś do jedzenia. Xavier, oczywiście, nie towarzyszył mu w kuchni, nie znał się na tym zupełnie. Nigdy nie interesował się sprawami tak przyziemnymi jak sprzątanie, pranie, gotowanie. Cahirowi nie zdarzyło się jeszcze widzieć go w ręce ze ścierką albo garnkiem. 
Rozgrzał patelnię, przyprawił rybę na oko, spróbował zgonić Sho z blatu. Usłyszał, że ktoś gra na fortepianie, ale nie poświęcił temu żadnej uwagi, chyba nawet sobie tego dźwięku dobrze nie uzmysłowił, w pierwszej chwili nie dotarło do niego, że dochodzi z jego mieszkania. Nie słyszał go tu od lat, zdążył prawie wyprzeć ze świadomości fakt, że taki instrument gdzieś u niego stał. Zajęty pryskającym olejem, rybą i ciekawskim kotem, w jakiejś nie do końca ukształtowanej myśli powiedział sobie, że to z dworu albo może sąsiad. A potem do niego dotarło. Zdjął patelnię z gazu, przewiesił sobie kota przez ramię tak niedbale, jakby to była ścierka, ruszył po schodach na górę. Szybkim, rozgniewanym krokiem.
— Co ty wyprawiasz?
— Gram na twoim fortepianie — odpowiedział Xavier bezczelnie, deklamacyjnie modulując głos, dopasowując słowa do tempa muzyki.
— Grasz na fortepianie mojej matki — poprawił go Cahir sucho, twardo, kompletnie nie w takt.
— Czy instrumenty nie są po to, żeby ich używać?
— Ten instrument jest po to, abyś go nie dotykał.
— Czekasz aż przestanie się do czegokolwiek nadawać? — Xavier przebiegł palcami po klawiszach bez patrzenia, tak szybko i swobodnie, jakby nic go to nie kosztowało. — Ma tu marnieć, zbierać kurz, aż rozleci się ze starości? 
— Dokładnie. Wyraźnie mówiłem, że masz tu nie wchodzić.
— Mam wstać i wyjść?
Cahir milczał. Długo. Xavier bawił się melodią, grał coś lekkiego, wesołego. Muzyka głośno niosła się po pustych ścianach, w pomieszczeniu nie znajdowało się nic oprócz fortepianu i zwiniętej na podłodze czarnej narzuty, która wcześniej go spowijała. Cahir mrużył oczy, bo Xavier, wchodząc, musiał odsłonić wszystkie okna. Parkiet, niemyty od lat, stał teraz w błękicie nieba, wysłużone klepki jak lustro odbijały słoneczne światło. Xavier uśmiechał się na tyle, na ile pozwalały mu rysy twarzy trwale zastygłe w aroganckim wyrazie. W pewien sposób wyglądał na bardziej zadowolonego niż zazwyczaj. Spojrzał na Cahira przelotnie, śmiało, i, jakby na potwierdzenie, że nic sobie nie robi z jego tonu, przesunął palcem po całej klawiaturze. Grał żywo, nie oszczędzał ani siebie, ani instrumentu, poruszał rękami tak szybko, że migały w oczach.
 — Tylko spróbuj coś popsuć — powiedział Cahir w końcu.
Nie żałował potem, że zgodził się, żeby Xavier przychodził do niego grać, nawet jeżeli przyszło mu to z trudem. Próbował tłumaczyć sobie tę decyzję na różne sposoby, zwykle tak, że Xavier nosił przecież pierścionek jego matki, jeżeli jemu nie pozwoliłby siedzieć w jej pokoju i grać na fortepianie, to komu? Mimo to przez jakiś czas czuł się źle z tą sytuacją. Nie dało się ukryć, że Xavier bawił się przedmiotem, który on sam przez całe swoje życie uważał za święty. 
A niech gra, mówił sobie potem. Niech brzdąka sobie na tym cholernym fortepianie, skoro mu to sprawia przyjemność. Niech przychodzi, jak ma ochotę, proszę bardzo, nic mnie to nie obchodzi. Mnie się to stare pudło nie przyda, mnie jest nieprzyjemnie, ilekroć na nie patrzę. 
Gdy parę lat później Xavier zaczął udzielać korepetycji, Cahir zastanawiał się, czy na stałe mu go nie oddać. Xavier dorabiał sobie, ucząc bogate dzieciaki gry na instrumentach, zdarzało się, że przyjmował uczniów u siebie w domu, ale, oprócz kolekcji gitar, posiadał na własność jedynie wysłużone pianino, w którym nie odpowiadały dwa klawisze. Cahir długo nosił się z zamiarem, nie zaproponował mu fortepianu ostatecznie, nie potrafił się z nim rozstać. Trochę przez sentyment do matki, trochę z przywiązania, trochę dlatego, że to, że fortepian stał u niego, było w pewien sposób dla nich obu wygodne. Xavier mógł mówić, że przyjdzie poćwiczyć, Cahir mógł proponować, żeby przyszedł grać. Wymówka tego rodzaju była im potrzebna, poza tym dobrze się sprawdzała, łatwo było pozorować, że zawsze chodzi o fortepian tylko i wyłącznie. 
Teraz, gdy siedzieli w barze, Xavier grał tę samą melodię co wtedy, w jego mieszkaniu. Cahir słyszał ją w jego wykonaniu wielokrotnie, przy różnych okazjach, odtwarzaną na kilku instrumentach. Nie wiedział, jak się nazywa, kto ją ułożył. Gdyby była to dla niego rzecz zupełnie obojętna, mógłby po prostu zapytać, a tak pozostawało mu liczyć, że sam kiedyś się dowie, że jakoś to wyjdzie. Nie mógł wyrazić zainteresowania, gdyby zrobił to teraz, po takim czasie, wiedział, że pytanie byłoby znaczące, że zabrzmiałoby jakoś specjalnie. 
Cahir siedział, słuchał mimowolnie. Melodia brzmiała inaczej, była wolniejsza, mniej wesoła. Xavier grał cicho, jakby tylko po to, by zająć czymś myśli i palce. Cahir widział po wyrazie jego oczu, że jest zmęczony, bo, oczywiście, Xavier nadal siedział wyprostowany po królewsku, głowę trzymał wysoko, wargi miał, tradycyjnie, zacięte. Cahir przyzwyczaił się do takiego widoku, Xavier wieczorami, po szkole, przeważnie tak wyglądał. Był znużony dniem pracy w miejscu, którego nie lubił, w którym uczył dla pieniędzy, bo nie miał wyboru.  
Zdarzało się jednak, że rano, przed szkołą, widywał go w pokoju nauczycielskim w dobrym nastroju. Xavier wkraczał wtedy do pomieszczenia tanecznym krokiem, nucił pod nosem, odsuwał sobie krzesło z przesadą, zasiadał na nim jak pan na włościach, otwierał sobie dziennik zamaszystym ruchem dłoni, jakby to była jakaś ciężka, tajemna księga. W miarę upływu dnia Cahir obserwował, jak Xavierowi humor się psuje, jak jego zapał gaśnie, jak powoli zaczynają przytłaczać go szare mury, zbyt krótkie przerwy, uczniowie krnąbrni i nieuzdolnieni muzycznie, niezainteresowani tym, co miał im do przekazania. 
Cahir czasem nawet trochę mu współczuł. Wiedział jednak, że niewiele może dla niego zrobić. Gdy Xavier czuł się gorzej, po prostu siedział z nim w ciszy. Pozwalał mu w spokoju brzdąkać na gitarze, dawał mu palić swoje papierosy. Jeżeli spotkał go w pokoju nauczycielskim, robił mu kawę, stawiał ją przed nim bez słowa. Nie mógł nic powiedzieć, nie próbował podnosić go na duchu, bo Xavier najpierw odpowiedziałby mu chłodno, a potem uciąłby rozmowę. Nie mógł poklepać go po ramieniu, bo by się odsunął. Xavier od nikogo nie przyjąłby wyrazów współczucia, był na to zbyt dumny. Lubił pozorować, że ma wszystko pod kontrolą, że świetnie sobie radzi, Cahir więc udawał, że mu wierzy.
Nie wróżył Xavierowi sukcesów w zawodzie. Xavier nie przykładał się do obowiązków, nie robił nic ponad to, co musiał. Na życzenie dyrektora prowadził co prawda koło dla pasjonatów muzyki, zdawał się nawet czerpać z tego pewną satysfakcję, ale Cahir wiedział, że to dla Xaviera za mało. Xavier zawsze chciał czegoś więcej niż etat w publicznej szkole, był ambitny, uważał, że stać go na więcej. Cahirowi czasem wydawało się, że dla Xaviera objęcie posady nauczyciela było jakąś wielką osobistą porażką. Posada rzeczywiście zresztą nie była dobra, uczył muzyki, przedmiotu lekceważonego i przez uczniów, i przez część nauczycieli. Pozycja Xaviera w szkolnej hierarchii była i już zawsze miała pozostać niska.
Cahir znosił pracę w liceum nieco lepiej. Znalazł sposób, żeby sobie radzić, z czasem jego zajęcie zaczęło całkiem mu odpowiadać. Żył w zgodzie z uczniami, jeśli mógł, szedł im na rękę, dawał zagadnienia do sprawdzianów, przymykał oko na nieobecności, był anielsko cierpliwy. Wydawało mu się poza tym, że jest dość lubiany. Może nie tak jak Yuuki albo Marta, ale na pewno zdecydowanie mniej znienawidzony niż Softmantle, Nykvist i Asparsa. Udało mu się poniekąd dostosować do bycia nauczycielem, nie był jednak doskonały, miał tego świadomość. Spóźniał się na własne zajęcia, palił na przerwach, czasem nie chciało mu się prowadzić wykładów, więc puszczał uczniom filmy historyczne, wybierając je tak, by dało się je podciągnąć pod program zajęć. Podpadł kiedyś dyrekcji za koszulkę Sex Pistols na dniach otwartych, od tamtej pory ubierał się jak standardowy nauczyciel. Nonszalancję w noszeniu koszuli i krawata opanował jednak do perfekcji, rękawy wywijał do łokci, pod szyją zawsze chodził porozpinany. 
Przewidywał, że obaj niebawem przestaną uczyć w szkole. Może nawet odejdą razem. Cahira w końcu wyleją dyscyplinarnie, Xavier sam odejdzie, od dawna zresztą rozglądał się za inną posadą. Pozwolono mu grywać od czasu do czasu w Lazurze, barze w centrum, ale płacono mu marnie. Cahir pofatygował się tam dwa, trzy razy, widział, jak Xavier gra na żywo. Pamiętał, że jego starsze uczennice piszczały, gdy wygrywał pierwsze dźwięki Smoke on the water. Cahir nie piszczał, ale też mu się podobało. W miarę. Jakoś wolał, gdy grał Soldier of fortune w cieniu pokoju. 
Xavier przestał poruszać palcami, nakrył struny dłonią, by je wyciszyć, melodia się urwała. Nie schował gitary do futerału, oparł ją o stolik, jakby przewidując, że będzie jeszcze jej używał. Cahir od razu ją przechwycił. Położył ją sobie na kolanach, ujął gryf w sposób, który podpatrzył u Xaviera.
— Co robisz? — zapytał Xavier pustym, nieco zmęczonym głosem. Brzmiał, jakby nie miał ochoty na kolejną sprzeczkę.
Cahir przesunął palcem po strunach, z melodyjnym dźwiękiem wprawił je w drżenie. Dawno ich nie dotykał. Rzadko miał okazję, Xavier nie lubił, gdy ruszało się jego rzeczy. Cahir to szanował. Przeważnie.
— Ciekawe, czy nadal potrafię zagrać Yesterday. Na studiach dałeś mi kilka lekcji gry, pamiętasz?
— Wolałbym nie. — Xavier, śledząc poczynienia Cahira, wykrzywił wargi. — Gdy przypominam sobie twoje umiejętności, niektórzy spośród moich uczniów wydają mi się zdolni. 
— Jak to szło? — Cahir szarpnął strunę wybraną losowo. — Może tak?
Xavier wyprostował się, zupełnie jakby fałszywy dźwięk, który wydobył się z gitary, fizycznie go dotknął. 
— Na pewno nie. Możesz zostawić? Oddaj mi ją.
Cahir udał, że nie dostrzegł dłoni wyciągniętej w rozkazującym geście.
— Lub tak?
Zmienił ułożenie rąk. Nie siląc się na delikatność, uderzył w inną strunę. Nowy dźwięk wybrzmiał jeszcze żałośniej od poprzedniego, miał w sobie coś z wołania o pomoc. Cahir uśmiechnął się pod nosem, popatrzył na Xaviera bezczelnie. No-dalej-popraw-mnie.
— W ten sposób zaraz pozrywasz mi struny — powiedział Xavier. — A sądząc po tym, jakie zamówiłeś napoje, na odkupienie ich może nie być cię stać.
— No to może tak?... Czy jakoś tak?... Albo...
— Skończ już. — Usiadł na krześle obok, zmienił ułożenie palców Cahira, przesunął mu rękę, poprawił go szorstko, jak ucznia. — Jeżeli już musisz koniecznie, to w ten sposób.
— Przecież robiłem tak cały czas.
— Zademonstrowałbym ci chętnie, co robiłeś, gdyby nie było mi szkoda instrumentu. Co tak patrzysz? Zapraszam, graj dalej, skoro chciałeś tak bardzo. Teraz d-dur, g-dur, c-dur... — mówił swym surowym tonem nauczyciela. — D-dur, powiedziałem. To jest według ciebie d-dur? To nawet nie jest blisko. Wszystko źle, panie O'Harrow. Wszystko. Nie pamiętasz niczego.
— Dramatyzujesz. Idzie mi doskonale. Brzmi jak Yesterday? Brzmi. Wszystko się zgadza. 
— Brzmi, bo ciągle ci pomagam — wytknął mu Xavier. — Sam jeszcze niczego nie zagrałeś całkowicie poprawnie. Teraz a-moll. To nie jest a-moll. To też nie. I to też. A to już nawet nie zasługuje na komentarz. To jest a-moll, tak to wygląda. Widzisz? To zapamiętaj. Teraz d7.
Cahir siedział spokojnie, pozwalał się poprawiać, usłużnie podążał za gestem. Niby słuchał, co mówi Xavier, ale jego wskazówki niewiele mu pomagały, prawie nie znał akordów i chwytów gitarowych. 
— To z pewnością nie jest f-dur — ocenił Xavier. — To nawet obok f-dur nie stało. Oznajmiam z wielką przykrością, że twoje f-dur wygląda jeszcze gorzej niż twoje a-moll. Naprawdę wszystko zapomniałeś.
— F-dur nigdy nie umiałem — przyznał Cahir bez skrępowania.
— To teraz się nauczysz, pora najwyższa. Widziałeś? Powtórz.
Cahir powtórzył, celowo trochę na opak. Nie skupiał się na grze, Xavier też nie wyglądał, jakby to robił. Poprawiał go, ale robił to w taki sposób, jakby wiedział, że traci czas, sprawa jest z góry przegrana, a Cahir to beznadziejny przypadek. 
— Twoje prywatne korepetycje też tak wyglądają? — zapytał Cahir nieco zaczepnie.
— Ależ oczywiście, że nie. Za to mi płacą, żebym był miły i cierpliwy. Ty mi nie płacisz — uśmiechnął się Xavier pięknie — więc cierp. 
Spoglądał mu w twarz śmiało, otwarcie, oczami jasnymi i przejrzystymi jak lód. Cahir znał ten rodzaj spojrzenia, pamiętał je choćby z chwil, gdy tańczyli. Była to jedna z wielu czynności, w których Cahir był niedoskonały, i jedna z niewielu, w których Xavier poprawiał go odruchowo, bez słowa. Kojarzył je też z innej sytuacji. Kiedyś przysiadł się do Xaviera, gdy grał na fortepianie. Xavier w ciągu paru minut nauczył go prostej melodii, łatwej do zapamiętania, na jedną rękę. Cahir, musiał przyznać, lubił to wspomnienie. W takich momentach miał wrażenie, że to, czy dobrze tańczy walca albo potrafi grać Brahmsa, nie jest najistotniejsze. 
Może był to jeden z powodów, dla których, mimo upływu lat, nadal cenił jego obecność. Czasem, gdy akurat nie byli skonfliktowani, Xavier pozwalał odczuć swoją obecność, jeżeli chciał, patrzył otwarcie i dawał na siebie patrzeć. Cahir głośno może by tego nie przyznał, ale zdarzało mu się niekiedy świadomie przyglądać Xavierowi w codziennych sytuacjach, śledzić jego tradycyjne ruchy i gesty, tak ot, dla samego oglądania, bo widok był estetyczny. Znał charakterystyczny sposób, w jaki odsuwał krzesło, schylał się albo opierał o meble. Pamiętał pozę, w której zwykle czytał, leżał albo stał, gdy rozmawiał przez telefon. Widział jego ubrania na miasto, po domu i do pracy, włosy w ładzie i nieładzie, spojrzenia łaskawe i chłodne. Czy tego typu rzeczy nie były najbardziej interesujące pod słońcem?
Cahir trącał struny nieco wprawniej i delikatniej niż wcześniej, ale wygrywanie głównego motywu utworu szło mu opornie, nie mógł zapamiętać sekwencji ruchów. Zastanawiał się, jak to możliwe, że kiedyś w miarę radził sobie z tym fragmentem. Xavier ciągle go instruował, ale Cahir nie bardzo skupiał się na gitarze. Kolczyk z szafirem świecił mu w oczach, jakoś nie mógł go znieść tego wieczora. Xavier siedział blisko, tuż obok, Cahir wiedział, że, gdyby chciał, mógłby położyć mu rękę na policzku, dotknąć palcami ucha. Uznał, że poczeka jeszcze chwilę, wybierze moment, w którym jego ruch, choć zaplanowany, będzie naturalny.
Uniósł dłoń, nie zdołał nic zrobić, zjawiła się kelnerka, przyniosła im rachunek, przypomniała, że za kwadrans zamykają. Cahir sięgnął do kieszeni. Umówili się kiedyś, że będą płacić za jedzenie na zmianę, teraz była jego kolej. 
Wyszli na ulicę cichą i czarną, wypełnioną zapachem dużego, brudnego, spłukanego deszczem miasta. Miasta zwyczajnego do bólu, nieznośnie rzeczywistego w swych ponurych, nocnych rysach. Miasta, do którego Cahir przywykł, miasta, o którym Xavier mówił, że nie może go znieść.
— Jak wracasz? — zapytał Cahir, zatrzymując się w żółtym blasku ulicznej lampy, na skraju kałuży. Intensywne światło brzydko odbijało się od wody, sprawiało, że wydawała się czarno-zielona, jakby lepka.
— O tej porze? — Xavier wyjął telefon, błękitny światłocień osobliwie rozświetlił jego twarz. — Taksówką.
— Odwieźć cię?
— Życie nadal mi miłe, wbrew pozorom.
Cahir wiedział, w czym rzecz.
— Pojedziemy wolno, może być?
Na wargach Xaviera pojawił się uśmiech. Niewyraźny, trochę znużony, jak u kogoś, kto po raz kolejny słyszy to samo kłamstwo.
— Sądzisz, że ci ufam?
— Sądzę, że całkiem. — Cahir wręczył mu kask. — Czasem mimo wszystko ze mną jeździsz. 
— W nocy jest ograniczenie do siedemdziesięciu — przypomniał Xavier, siadając za nim na motorze. — Pamiętasz, mam nadzieję.
— Do stu siedemdziesięciu? — Cahir przekręcił kluczyk w stacyjce, dodał gazu, odbił się od chodnika. Ruszył z piskiem opon, silnik w uśpionej uliczce pracował przeraźliwie głośno. — Oczywiście. 

Pozdrawiam Maćka, pozdrawiam Benkę ♥

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz