środa, 13 lipca 2022

Od Echa cd. Nalanisa

Miał wrażenie, że chwila moment, a niezbyt zgrabnie i bez jakiejkolwiek finezji ześlizgnie się z tego pierdolonego, wilgotnego kamienia pokrytego mchem i paprocią. Hełm ze szkarłatnym pióropuszem całkiem nieźle sprawdzał się w roli bariery ograniczającej jego pole widzenia, nie wspominając nawet o stępionej włóczni, prawdopodobnie pamiętającej jeszcze czasy Nathoriego, tego samego Nathoriego, za którego miał teraz się podawać.
Nigdy nie widział podobizny słonecznego bóstwa Kontynentu, ale miał dziwne przeczucie, że kapłanki nie dadzą sobie wcisnąć bzdury o ciemnoskórym mężczyźnie pozującym jako nowe wcielenie boga. Nie z rysami wędrowca zza morza, poharatanego i nadszarpniętego przez ząb wszelakich walk czy potyczek, w które wdał się w czasie swojego życia. Nie był głupi.
Nie będąc więc głupim, odmówił w myślach pięć modlitw pod rząd i trzy błagania o wybaczenie, jak sztuka nakazywała, mając nadzieję, że ze wszystkich grzechów, które popełniał i które popełnić miał będzie, ten konkretny zostanie w ostatecznym rozliczeniu przez Shamasha oraz wszystkich mu podległych objęty znaczącym, ale miłosiernym, wybaczającym milczeniem.
W końcu wystarczającą pokutą miało być pewne, rozbawione spojrzenie dwóch opali prześladujących jego sny od czasu powrotu z Obarii. Wiedział, że się dowie, że nie umknie mu czerwień, którą w marze obleją się poliki, gdy zapyta, jak minął mu dzień, kładąc szczupłą dłoń na pokrytej bliznami klatce piersiowej. Że, jak zawsze, bez pytania, łamiąc w ten sposób wszelakie konwencje czy granice dobrego smaku używania sztuk magicznych, sięgnie ku tafli wspomnień, długimi palcami bawiąc się cieczą, przeszukując i przeżywając momenty. Nie żeby zasady kiedykolwiek respektował, nie, gdy i tak gwałtem naruszał je już na wstępie. Włamując się do cudzych snów, mamiąc, kłamiąc, oszukując.
Obaj przestali od dawien dawna wierzyć, że robił to w dobrej wierze, tak jak od dawien dawna podważali boski autorytet, z którym kiedyś dane było im żyć.
Tym razem jednak paciorki zostały przez Echa zmówione wzorowo, jak na każdego boskiego wybranka przystało. Tak, jak wbito je siłą do dziecięcych głów.
Łucznik zakołysał się niebezpiecznie na kamieniu, przeklnął, podparł się mocniej o trzymaną w dłoni atrapę włóczni. Poprawił ułożenie stóp na śliskiej skale, mając nadzieję, że tym razem pięta prawej nogi da mu odpowiednie wsparcie w wymyślnej pozie, którą narzucił mu Nalanis. Ten cholerny malarz artysta, najwidoczniej portrecista, jak gdyby Gildii potrzebne były kolejne natchnione w sztukach pięknych znakomitości.
I to nie tak, że Echo piękna docenić nie potrafił. Lubował się przecież w podziwianiu zaklętych arcydziełach jubilerskich, pochowanych w najciemniejszych zakamarkach niebezpiecznych grobowców i jaskiń, rozkoszował się także w doskonale napisanych utworach muzycznych, nie wspominając nawet o rzeźbiarstwie i misternych tkaninach czy mięśniach zaklętych w kamień, w które mógłby wpatrywać się godzinami i które zawsze przyciągały jego wzrok w królewskich ogrodach. Nie odszukiwał jednak w kolejnych wieszczach i demiurgach, raz po raz pojawiających się zastanawiającym i wątpliwym przypadkiem w opłakanym stanie pod drzwiami głównego budynku, odpowiedniego wsparcia dla głównej idei, ba, dla samego przetrwania całej organizacji. Brakowało rąk do pracy, a zamiast tego cały czas przybywało paplających gęb do wyżywienia. Te, w razie ostateczności, nie chwyciłyby nawet za miotłę.
Pozycję zmieniono ponownie, Echo wcisnął hełm pod pachę. Szkarłatny pióropusz połaskotał ohydnie pobliźnioną skórę ramion. Łucznik cieszył się z faktu, że to bardziej poharatane, to, przez którą przechodziła blizna naruszająca strukturę całego mięśnia barku, zostało przykryte prześcieradłem.
Przez umysł przemknął się widok marciuszkowych brewek, unoszących się w zdziwieniu na wątpliwą prośbę Nalanisa o kawałek materiału, oraz modre oczy błyszczące niemym, nigdy niewypowiedzianym pytaniem
Artysta nagle nadął poliki, spłonął niewzbudzającą zaufania czerwienią. Echo zmrużył oczy, obserwując, jak ten odbiegł na bok, schował całą swoją głowę pod gałęziami krzaków, a przez ciało jego przebiegły drgawki, konwulsje i spazmy sugerujące albo bardzo poważną chorobę, albo kompletną niepowagę. Echo, gdyby miał wybierać, wskazałby opcję drugą.
Znudzonym spojrzeniem obserwował, jak malarz wraca na swe stanowisko, zbierając łzy z kącików fioletowych oczu.
— Tak mówisz? — mruknął niezbyt wesoło w odpowiedzi, burknął, jakby nie spodziewał się komedii, a prędzej – tragedii. Echo poprawił zjeżdżające z bioder prześcieradło, podciągnął materiał na ramieniu i zmrużył oczy, dostrzegłszy swoje palce przenikające przez biel. — A co ci tam ciekawego te gałązki zaszeleściły? Że ogrodnik tym razem to już przesadził? — zapytał chłodno, bez ni cienia sympatii słyszalnego w monotonnym głosie, gdy palcami nadal pocierał narzutę, obserwując, jak zachowa się materiał. Podniósł wzrok, heban przeszył na wskroś, niby strzała lecąca przez powietrze. — O patrz, jeden w czułości ciebie nawet drasnął na prawym poliku. Chyba wpadłeś im w oko. Lub w listek, powinienem rzec.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz