wtorek, 26 lipca 2022

Od Nalanisa — Plan bardzo sprytny

No dobra. Bo to trzeba będzie wyjaśnić.
O urodzinach Echa dowiedziałem się przypadkiem, to nie tak, że chodziłem, pytałem i mnie to interesowało, skądże znowu. Siedziałem z Martą w sali wspólnej, śmialiśmy się, zamiataliśmy, obgadywaliśmy gildyjczyków. Znaczy: ona zamiatała, ja obgadywałem. Tak się złożyło, że rozmowa zeszła na temat Echa (mówiliśmy o nim ładnie, oczywiście, same superlatywy). Marta wspomniała, że za pięć dni upiecze dla niego ciastka, bo facet ma urodziny. Dodała, że jak chcę, mogę przyjść potowarzyszyć, ale mam nie zjeść potem połowy, jak ostatnio, gdy robiła dla Willa, bo tym razem mnie miotłą zdzieli. No to pomyślałem: pójdę, ciastka Marty lubię. 
Pomyślałem też, że urodziny takiego Echa to musi być nieciekawa sprawa. Wiecie, typ w Gildii nie jest zbyt popularny, trzyma się na uboczu, raczej z nikim nie rozmawia, w sumie niewiele na jego temat wiadomo, chyba tylko tyle, że samotnik i cudzoziemiec. Także nie zapowiadało się na huczne przyjęcie, stos prezentów, trzydniowe chlanie, śpiewanie, tańcowanie. Na nic się tak właściwie nie zapowiadało. Była cisza. Wyglądało na to, że jedynie Marta planowała o Echa zadbać.
Może nie powinienem się dziwić, bo z moich mimochodem poczynionych obserwacji wynikało, że łucznik miał w Gildii samych znajomych, przyjaciół raczej nie posiadał. Nie wyglądał przy tym, jakby mu to przeszkadzało, ba, powiedziałbym nawet, że nie dość, że kompletnie się tym nie przejmował, to jeszcze świadomie się do tego przyczyniał. Swoją drogą, rozumiem, że ludzie woleli go nie zaczepiać, ja, gdybym nie był sobą, nie zaczepiałbym go na pewno. Facet miał, na oko, ze sześć stóp wzrostu, ramiona takie, że mógłby miecze na kolanie zginać, spojrzenie zimne i czujne jak u kota, poza tym nigdy się nie uśmiechał, milczał prawie zawsze. Także mieliśmy problem.
Facet jest tu sam jak palec, myślałem, kręcąc się po pokoju krokiem tanecznym. Co on zrobi? Sam sobie zaśpiewa, sam zapali świeczkę, sam złoży życzenia? A potem co, wypije swoje zdrowie do lustra? No błagam, to tak nie może wyglądać, tego nie można tak zostawić, ktoś musi się tym zając, Echo ma u r o d z i n y. Ktoś w ogóle wiedział o nich poza mną i Martą? 
Cóż. Jakoś tak się złożyło, że miałem akurat trochę wolnego czasu, żadnej misji dla osoby z moimi kompetencjami nie było. Poza tym trochę mniej nie lubiłem Echa od wszystkich pozostałych, także... co miałem zrobić? 
To nie tak, że zaangażowałem się z sympatii, nic z tych rzeczy. Uknułem sobie plan. Sprytny. Bardzo. Zamierzałem wyjść dobrze na urodzinach Echa, powiedzmy, że doszedłem do wniosku, że bycie dla niego miłym po prostu mi się opłaca. Po pierwsze, gdy coś mu podaruję, coś ładnego, dużego, cennego, facet będzie miał u mnie dług wdzięczności, który wykorzysta się potem. A takie drobne zobowiązanie przyda się na pewno, wydawało mi się, że Echem będzie się można fajnie posłużyć. W celach różnorakich. Po drugie, ja i Echo kręcimy razem biznes, on pozuje, ja maluję, a to, co stworzę, sprzedajemy. Wiadomo, pamięć o urodzinach pracownika postawi mnie w korzystnym świetle jako przełożonego. Ociepli to nasze stosunki, przełoży się na wiele opłacalnych interesów w przyszłości. Po trzecie, jak Echo zobaczy, jakie cuda dla niego przygotowałem, szczęka mu opadnie, a jak pozbiera ją z podłogi, z wdzięczności zacznie mnie całować po rękach i po... Znaczy. Tak. Po rękach. Po czwarte, zamierzałem owinąć sobie faceta wokół palca. Trudno, nic mnie to nie obchodzi, Echo będzie chodził na moim pasku, tak powiedziałem, tak się stanie, kropka. Ten punkt w sumie wymyśliłem sobie już dawno, wiecie, przydałby mi się w Gildii ktoś na każde skinienie, jakiś kompletnie zaślepiony moją osobą wielbiciel, coś jak James, ale mniej doświadczony i bardziej podatny na mój wpływ. Poza tym, hm, Echo może i stanowił dla mnie jakieś tam wyzwanie. Nie zauważyłem, by należycie się mną zachwycał, a było się przecież czym zachwycać, należało więc sprawić, by łucznik wreszcie sobie to uświadomił. Także, proszę bardzo, dajcie mi jeszcze dwa, trzy tygodnie, a facet będzie jadł mi z ręki, jak wszyscy poprzedni, których obrałem za cel, ma się rozumieć. Echo, ogółem, był biedny jak przyświątynny belfer, widzicie więc, nawet nie robiłem tego dla pieniędzy. Powiedzmy, że zajmowałem się nim z nudy i dla sportu. 
Starannie przygotowałem przedmioty, które planowałem mu dać. Stwierdziłem, że najlepiej wyjdzie, jeżeli po prostu podrzucę mu je do pokoju, nie chciałem dawać mu niczego wprost i osobiście, Echo mógłby się skonfundować, uznałem, że mu tego oszczędzę. Pomyślałem, że zakradnę się do niego w nocy, zostawię, co trzeba, no i załatwione. Potem tylko Echo przyjdzie do mnie, podziękuje solennie za moje szczodre dary, a ja skinę głową, uśmiechnę się łaskawie, obojętnie, bez zdziwienia i nie za szeroko, powiem, że drobiazg. 
Dwudziestego szóstego w nocy, opuściłem swoją kwaterę obładowany jak wielbłąd. Targałem prezenty pod pachą, w obu rękach, na ramieniu, ogólnie byłem nimi zastawiony od góry do dołu. Nie widziałem, gdzie szedłem, było ciemno jak w dupie. Oczywiście pomyliłem drzwi, wszedłem do O'Harrowa. Facet wściekł się, wyskoczył na mnie jak pies myśliwski, furiat pieprzony, o mało zawału nie dostałem. Nawrzeszczał na mnie, że go budzę, więc ja, w odwecie, nawrzeszczałem na niego, że śmiał na mnie nawrzeszczeć. Typ prawie wykopał mnie na zewnątrz, nie dał mi skończyć, z hukiem zamknął za mną drzwi. Nie mogłem tego tak zostawić, ostatnie słowo w sprzeczce zawsze musi należeć do mnie. Otworzyłem drzwi, zatrzasnąłem je jeszcze raz, głośniej. Nawet nie wiecie, jak szybko stamtąd spieprzałem, dziw, że po drodze niczego nie zgubiłem. Zanotowałem w pamięci, żeby koniecznie poszczuć O'Harrowa Echem, gdy łucznik już zostanie moim osobistym sługą.
Wślizgnąłem się do pokoju Echa na palcach. Jak gdyby nigdy nic zacząłem rozstawiać na podłodze swoje wspaniałe prezenty. Starałem się zachowywać cicho, ale wychodziło mi to średnio, nie znałem układu mebli. Okna były odsłonięte, księżyc świecił jasno, ale na niewiele się to zdało, w pewnym momencie i tak wyrżnąłem sztalugą o szafkę.
Zastygłem w połowie wykonywanej czynności, kątem oka zerknąłem w kierunku łóżka. Widząc Echa, po raz drugi niemalże trzasnąłem tej nocy na zawał. Facet nie spał, rozumiecie? Siedział sobie w najlepsze, ramiona skrzyżowane na piersi, noga założona na nogę, patrzył na mnie wzrokiem zupełnie przytomnym, ewidentnie obudził się już trochę temu. Sukinsyn słowem się nie odezwał, patrzył, co robię, czekał chyba, aż sam go zobaczę. 
Powiem wam, nie wyglądał na zbyt uszczęśliwionego. Minę miał niezadowoloną raczej, brwi trochę zmarszczone, wzrok chłodny, pytający. Słowem: wyglądał jak O'Harrow, gdy go obudziłem, tyle że O'Harrow był ubrany, Echo, jak zwykle, nie. Szczerze? Nie zrobiło to na mnie wrażenia. Po kilkudziesięciu godzinach malowania, podczas których widziałem Echa w samym prześcieradle, prawie zapomniałem, jak wygląda w koszuli i spodniach. Także tym razem się nie śmiałem, łucznikowi raczej też do śmiechu nie było. Na zażenowanego moją obecnością również nie wyglądał, koleś albo przyzwyczaił się już do paradowania półnago, albo, o zgrozo, nie miał wstydu po prostu. Hm, w takim razie... a gdybym zaproponował mu kiedyś, że narysuję go jak jednego z moich soriańskich chłopaków? 
— Nalanis — mruknął. Dacie wiarę, że kompletnie nie był zaskoczony moim widokiem? Wyglądał, jakby spodziewał się, że jeżeli ktoś o trzeciej w nocy wpadnie do jego pokoju i zacznie się rozbijać, będę to właśnie ja. — Na łeb chyba upadłeś. Co tu robisz? Dlaczego mnie budzisz?
Wróciłem do ustawiania sztalugi jak gdyby nigdy nic.
— Dlaczego nie śpisz? — zapytałem.
— Co?
— Dlaczego nie śpisz? — powtórzyłem hardo, takim tonem, jakby to on zachowywał się niewłaściwie, nie ja. Nie mogłem okazać niepewności, znajdowałem się w nieciekawym położeniu, facet mógł w każdej chwili pokazać mi drzwi, a to nie byłoby mi na rękę. Musiałem grać aroganckiego, udawać, że jestem właściwą osobą na odpowiednim miejscu i być w tym tak przekonujący, by Echo zaczął mieć wyrzuty sumienia, że w ogóle mi przeszkadza. — Obudziłeś się, a nie powinieneś, wszystko mi psujesz, wiesz? Powiem ci, nieładnie, bardzo brzydko nawet. Ja się staram, łażę po nocach, a ty co? Siedzisz i utrudniasz. Widzisz, nie skończyłem jeszcze, musisz się położyć, odwrócić na bok i udawać, że śpisz, albo, nie wiem, najlepiej zasnąć naprawdę. Hola-hola, przepraszam bardzo, czy ty właśnie tu patrzysz? Dlaczego tu patrzysz? Jak możesz tu patrzeć? Pozwoliłem ci tu patrzeć? — Stanąłem między łucznikiem a sztalugą, rozłożyłem ramiona dramatycznie, spróbowałem przesłonić nimi płótno. Zgoła niepotrzebnie, spowijał je materiał, ale trzeba było odstawić szopkę. — Nie patrz, zakazuję!
— Ciszej. — Echo skrzywił się lekko, dotknął skroni w taki sposób, jakby bolała go głowa. Wydawało mi się, czy miał cienie pod oczami? — Pytam po raz drugi. Co tu robisz? Mogę wiedzieć?
— Nie.
— Nie?
— Nie — odparłem kompletnie niewzruszony. — Nie możesz teraz. Ale zaraz się dowiesz, zaraz ci wszystko wyjaśnię, dobrze? Tylko odwróć się, muszę skończyć. Odwrócisz się? 
Echo milczał. Po chwili, z taką miną, jakby nie wierzył, że się na to zgadza, oparł brodę na pięści, przymknął powieki, demonstracyjnie odwrócił głowę ku ścianie. Chciałem go pochwalić, że tak ładnie się mnie posłuchał, ale zrezygnowałem, uznałem, że może lepiej już go nie denerwować. W przeciwieństwie do Niektórych, powiedziałbym, że i tak był całkiem cierpliwy.
Układałem rzeczy przesadnie wolno. Mój plan cichego podrzucenia prezentów spalił na panewce, nie mogłem już tak po prostu wyjść. Wiedziałem, że lada moment będę musiał zaprezentować łucznikowi swoje szczodre dary. W sposób całkowicie zaimprowizowany.
Dałem Echu znać, że może się odwrócić.
— Ta-daaaaaaam! — Ściągnąłem materiał z płótna ruchem szerokim, szybkim, przesadnym. — Oto twoje urodzinowe dzieło sztuki. Namalowałem ci, masz je gratis, nie musisz dziękować, wiem, że jesteś zaszczycony. — Podparłem się pod boki, uśmiechając dumnie, podziwiając swój obraz. — Fajne, co? I jakie duże. 
Echo siedział nieruchomo, milczał. Nie uniósł kącików ust, jego spojrzenie pozostało nieruchome. Wyraz jego twarzy był trudny do rozszyfrowania, mógł znaczyć wszystko, bo nie znaczył kompletnie nic, a przynajmniej ja niewiele z niego rozumiałem.
— Podoba ci się? — zapytałem.
Echo patrzył na płótno uważnie, trochę krytycznie.
— To Kapeć?
— Kap... — Zatkało mnie. Kompletnie i absolutnie. — Że ten oś... — Strzeliłem wzrokiem najpierw na obraz, potem na łucznika. Wypaliłem niemal, że sam jest kapeć, ale ugryzłem się w język w ostatniej chwili, musiałem przecież zachowywać się uprzejmie, facet miał urodzinowy immunitet. Jutro najwyżej, w ramach wendetty, popastwię się trochę nad nim przy malowaniu. Wiedziałem już na przykład, że żadna jego poza mi się nie spodoba, co dam mu do zrozumienia jasno, głośno, wyraźnie. — Nie, Echuś, to nie jest Kapeć — powiedziałem głosem miłym do przesady, choć zadbałem, by na dnie mojego spojrzenia czaiła się groźba. — Masz jeszcze jedną szansę. Zastanów się dobrze, popatrz uważnie.
Echo odetchnął głośno, zmrużył lekko podkrążone oczy. Patrzył. Długo.
— Kharqua? — zapytał takim tonem, że było wiadomo, że strzela.
— Brawo — parsknąłem. — Tu ma grzywkę, tu ogonek, tu tę śmieszną plamkę na zadzie w kształcie serduszka, tu ma kopytka, tu nosek. — Pokazywałem mu palcem jak dziecku, mówiłem wolno, przesadnie akcentując wyrazy. — Tu uszka... — Przechyliłem głowę, zawahałem się lekko, cofnąłem o krok, podrapałem w skroń. Faktycznie, wyszły za długie jakby. — No dobrze, uszka spieprzyłem. Ale wszystko inne się zgadza, Kharqua jak żywa, mam rację?
Echo ani nie potwierdził, ani nie zaprzeczył. Milczał. Wymownie dosyć. Idiota, uznałem. Za kogo on się uważa? Powinien na kolanach dziękować, że w ogóle poświęciłem czas, by coś dla niego przygotować. No ale przejmować się nim nie zamierzałem na pewno, jakie on może mieć pojęcie o sztuce? Jeszcze zmieni zdanie. Za kilka lat, gdy świat o mnie usłyszy, jego kobyła mojego pędzla warta będzie fortunę, facet kompletnie nie wie, co ode mnie dostał. Kiedyś kupi sobie za ten obraz rezydencję w stolicy.
— No dobrze. To z pewnością bardziej ci się spodoba. — Schyliłem się po kolejny prezent, uśmiechnąłem pod nosem. — Ładne?
Echo wyglądał, jakby nie wierzył w to, co widzi.
— Czy to są...
— Rybki — dokończyłem wesoło, wyciągając dłonie, w których trzymałem akwarium. — Najlepsze zwierzątka pod słońcem. Ślicznotki, prawda? Spotkałeś gdzieś kiedyś takie kolorowe bestyjki? Ha, jasne, że nie, te są jedyne w swoim rodzaju. Na pewno je polubisz, są przekochane. Pływają sobie uroczo, puszczają takie śmieszne bańki, cieszą oczy. Nie wiem, czy uwierzysz, ale są też bardzo dobrze wychowane, nie brudzą, nie hałasują, nie trzeba im poświęcać dużo czasu. Poza tym, no wiesz, samotnik z ciebie, Echo, nie zaprzeczysz chyba. Pomyślałem, że rybki dotrzymają ci towarzystwa. Możesz im coś poopowiadać, jakbyś potrzebował się komuś wygadać, albo zabrać je na spacer, gdy będzie ładna pogoda, akwarium jest malutkie. Nie mają też imion, będziesz musiał im jakieś wymyślić.
Podszedłem do stojącej obok łóżka szafki, postawiłem na niej akwarium wielkości dużej filiżanki, w którym pływały dwie drobne rybki. Jedna jasnoniebieska, druga żółtozielona, jedna z turkusowymi płetwami, druga z seledynowymi. Cofnąłem się o krok, oceniłem efekt, przesunąłem szkło trochę w prawo.
— Cieszysz się?
Cisza. Echo pokręcił głową, wyciągnął rękę, podniósł akwarium. Patrzył na nie bez zainteresowania, spojrzeniem chłodnym, zniecierpliwionym, zmęczonym.
— Jak się nimi zajmować? — zapytał.
— O, to banalnie proste, musisz wymieniać im wodę co pewien czas. I dawać jeść. Położyłem ci tam trochę karmy, jak ci braknie, to przyjdź. I tyle. One same sobie świetnie dadzą radę. Jutro jeszcze wytłumaczę ci wszystko w szczegółach.
Łucznik odłożył rybki na miejsce. Siedział na łóżku trochę pochylony, z łokciami opartymi o uda, w jakiejś nieszczęśliwej pozie.
— Nie trzeba było.
— Wiem, że nie. — Przyklęknąłem przy szafce, przykleiłem nos do akwarium. Muszę przyznać, z rybkami ciężko było mi się rozstać, zostały mi już tylko trzy. Popatrzyłem na sylwetkę Echa, śmiesznie wykrzywioną przez wodę i szkło. — Jeżeli ci się znudzą, nie wypuszczaj ich, oddaj je mnie, dobrze? Ktoś musi się nimi opiekować, same sobie nie poradzą. Są zresztą zbyt cenne, żeby skończyć w tutejszym jeziorze, nawet nie wiesz, ile chciał za nie handlarz egzotykami z Teawen, ten stary złodziej zapluty, pogarda na niego.
Echo chyba mnie nie słuchał.
— Ładne są, ładne — powiedział, jakby sam próbował się do nich przekonać. Albo jakby chciał, żebym dał mu już spokój. — W miarę.
Westchnąłem. Jakoś nie mogłem się powstrzymać. Pora kończyć już tę imprezę.
— Ostatni prezent. — Wyciągnąłem pudełko z kieszeni płaszcza, podsunąłem je łucznikowi. — Proszę, częstuj się.
Echo spojrzał do wnętrza, parsknął.
— Powiedz jeszcze, że sam piekłeś.
— Haha, bardzo śmieszne — powiedziałem głosem zupełnie nierozbawionym. Wpakowałem sobie od razu dwa ciastka do ust, Echo mnie wymęczył, miałem go już dość odrobinę. — Marta piekła, to w sumie prezent od niej, chciała ci dać, ale, widzisz, ja ci dałem. Mówiła coś, żebyś przyszedł do niej przed śniadaniem, chyba zamierza cię wyściskać. I takie tam. 
Dyskretnie zacząłem cofać się ku drzwiom.
— To ten, sto lat, śpij sobie dalej, już mnie nie ma. Aha, jeszcze jedno. — Zatrzymałem się w drzwiach w pół kroku. — Opiekuj się dobrze moimi rybkami, przyjdę tu z niespodziewaną wizytą za parę dni, by sprawdzić, jak się mają. Jeżeli poskarżą mi się na ciebie, to sobie porozmawiamy poważnie. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz