sobota, 2 lipca 2022

Od Lei cd. Antaresa


To nie był dobry czas na wątpliwości.
Te jednak pojawiły się, oblepiły myśli kleistą, ciężką warstwą, która uniemożliwiała racjonalną ocenę sytuacji. W tej właśnie chwili, kiedy znajdowaliśmy się raptem kilkanaście metrów od grupy przemytników, zastanawiałam się, czy właściwie powinniśmy tu być. Ciężar odpowiedzialności znów spadał głównie na Antaresa. Nawet jeśli było nas więcej niż głównodowodzących, nawet gdyby się okazało się, że nie byli wyszkoleni w walce — niemal czułam aurę presji, do której i ja dokładałam cegiełkę. Zgarbiłam ramiona, nie mogłam jednak zaprzeczyć oczywistemu stwierdzeniu: konfrontacja musiała nastąpić. Tutaj, w tej chwili.
W jakiś sposób mnie to otrzeźwiło. Miałam nadzieję, że zakończy się na tej słownej.
Wzięłam głęboki wdech, palce zacisnęły się w pięści. Wypowiedziałam jedyne słowa, które mogły teraz paść:
— Oczywiście.
Zerknęłam kątem oka na Verenę. Kobieta wciąż gniewnie marszczyła brwi, z oczu uciekły iskierki wesołości, jakby zamierzała zaraz zgromić nimi przemytników. Patrząc na to, jak ze zdecydowaniem podpiera ręce na biodrach, nie zdziwiłabym się, gdyby jej się to udało. Gdyby spróbowała zrobić coś innego, jeśli to rozwiązanie by nie pomogło, według słów Antaresa, wszyscy moglibyśmy znaleźć się w poważnych tarapatach — sytuacja nawet w tym momencie nie nastrajała zbyt optymistycznie. Słowa były łatwe do wypowiedzenia, nawet jeśli głos czasem odmawiał posłuszeństwa. Ale rzeczywistość robiła to samo, a ja miałam właśnie przeczucie, że nie zechce nagle przetransportować przemytników do… no, choćby środka Toirie. Daleko.
— Prawo stoi po naszej stronie — przypomniał profesor.
— Miasto jakoś się tym nie przejęło — biolożka zmarszczyła brwi — nie wyobrażam sobie, żeby ta banda imbecyli miała wykazać się lepszą postawą.
— Może już słyszeli, jak Antares rozłożył na łopatki ich czempiona, i kiedy nas zobaczą, to po prostu zgarną manatki?
— Pascalu, jesteś jednak marzycielem — parsknęła Verena. — Tym razem jest ich… ile, jedenaście?
— Bardzo możliwe, że mieszkańcy nie włączą się w walkę — dopowiedział Antares.
— Przecież dostają za to pieniądze.
— Za wykopaliska — podchwycił profesor. — Nie za narażanie życia. Większość się na to decyduje, bo to łatwy i szybki zarobek. Jeśli pojawią się kłopoty, raczej nie będą chcieli się w to angażować. O to chodzi?
— Tak — rycerz spojrzał znów w stronę przemytników, jakby już oceniał miejsce pod kątem ewentualnej potyczki.
Kiedy się odwrócił, na czoło opadł mu kosmyk włosów, Antares był jednak zbyt zajęty słuchaniem Fioravantiego, który właśnie przypominał, że to on spróbuje najpierw swoich sił, by zareagować.
Moja ręka jakby odruchowo uniosła się, by zgarnąć niesforny kosmyk, który prawie sięgnął oczu, wtedy jednak Marco wziął nieco głośniejszy, świadczący o zdenerwowaniu wdech, przywracając mnie do rzeczywistości. Odchrząknęłam, splotłam palce na plecami, musnęłam przy tym łuk. Supeł nerwów w brzuchu przypominał o swojej obecności; wiedziałam, że w czynnej walce nie dam rady pomóc, ale zamierzałam obserwować. Pilnować. Cokolwiek się zdarzy, będę gotowa działać.
Gałązka pod stopami Marco trzasnęła. Przemytnicy w pierwszej chwili nie zareagowali i można by uznać, że dźwięk uszedł ich uwadze, gdyby nie to, że jeden z mężczyzn odwrócił lekko głowę, jego oczy powędrowały na sekundę prosto na nas. Już wcześniej się zorientował.
— Wiedzą, że tu jesteśmy — stwierdziłam cicho.
— Siedzenie w krzakach i tak w niczym już nie pomoże — profesor płynnym ruchem ruszył dalej, choć zdawało się, że przez jego twarz przemknął grymas, po skroni popłynęła kropla potu. Przeciągające się utrudnienia i opóźnienia, wreszcie zniszczenia na terenie wykopalisk, wpływały na każdego, z całej grupy jednak właśnie Fioravanti, nawet jeśli zdawał się wciąż starać kontrolować sytuację, był chyba najbardziej przejęty i zmęczony.
 
Nie byli zaskoczeni tym, że się pojawiliśmy. Nie wyszli jednak ku nam, na znak kobiety czekali, aż podejdziemy do ich obozowiska. Z ulgą odnotowałam, że zatrudnieni przez nich mieszkańcy byli rozproszeni po płaskowyżu: widziałam wprawdzie kilka sylwetek, zewsząd dobiegały odgłosy młotów i kilofów, oni sami jednak nie mogli usłyszeć naszej rozmowy.
— Zastanawialiśmy się, kiedy nas odwiedzicie — najwyższy z całej trójki, śniady mężczyzna skinął głową, choć zaraz powiódł wzrokiem to na Pascala i Marco, to na Antaresa i miecz u jego pasa. Silił głos na sympatyczne brzmienie, kącik warg unosił się przy tym krzywo, jakby właśnie opowiadał żart. — Witamy. Może wody?
— Trudno było nie skorzystać po takim zaproszeniu — wypomniała historyczka, zignorowała ostatnie pytanie.. Spalona w ognisku drewniana noga stołu, artefakt dawnego ludu, wciąż była żywo pulsującą stratą w archeologicznej wrażliwości naukowców.
— Sąsiedzi powinni być w dobrych stosunkach.
— Przepraszam, kto?
— Z której strony by na to nie spojrzeć, mamy ten sam teren pracy — kobieta uśmiechnęła się szeroko. — Może to narobić trochę problemów, ale się dogadamy, co? Do dupy się kłócić, jak ten płaskowyż się ciągnie i ciągnie. Dziesięć zespołów miałoby roboty po łokcie.
Odchyliła się nieco do tyłu, promienie słońca zatańczyły na ostrzach jej toporków. Rdzawe włosy miała związane w kitkę, skórę rozgrzaną latem, usianą piegami. Była ładna, choć w tej urodzie było coś niepokojącego — może w sposobie, w jaki patrzyła, mrużyła zielone oczy, nieco wyzywająco, a przy tym z ogromną pewnością siebie.
— W tym celu przyszliśmy — ostrożnie powiedział profesor.
— No i to rozumiem. Miranda jestem. Ten wysoki to Hubert, ale wszyscy mówią mu Kapitan, chociaż nigdy nie był na statku i by go pewnie zgięło. No i nasz szczurek — szturchnęła niższego mężczyznę; był drobny i niespokojny, jego ręce wciąż były w ruchu, nie wypowiedział dotąd ani jednego słowa — Eryk.
Naukowcy nie byli tak chętni do przedstawienia się, ale profesor wziął głęboki wdech, rozpoczął zapoznawanie się — choć dało się zauważyć, że nie w smak mu udawane grzeczności, zależało mu na tym, by wykorzystać wszystkie możliwe szanse i załagodzić konflikt, rozwiązać go w możliwie pokojowy sposób i dać jego własnym emocjom wypłynąć.
— Nasze działania są zaaprobowane przez uniwersytet — tłumaczył możliwie rzeczowo.
— Procedury pewnie były wkurwiające jak diabli — parsknęła Miranda. Usiadła na pniaku, skrzyżowała nogi. — Papierki i papierki.
— Wszystko musi być udokumentowane — odparł, położył szczególny nacisk na ostatnie słowo. — Dlatego chcielibyśmy mieć pewność, że będziemy mogli prowadzić badania na terenie możliwie nienaruszonym i zająć się odtwarzaniem dziejów tej cywilizacji. To unikatowa możliwość i obawiam się, że nasze interesy mogą być… sprzeczne.
— No to mamy problem — Hubert pokręcił głową.
— Ale chyba coś wymyślimy — podchwyciła jego towarzyszka. — Czyli czego tak właściwie chcecie? Możemy wam podrzucać niektóre przedmioty. Ale my też musimy z czegoś żyć.
— Żadna praca nie hańbi, oby robić ją dobrze — wymamrotał Eryk.
— W gruncie rzeczy, jesteśmy kolegami po fachu — podsumował przemytnik.
— Niszczycie to wszystko — wycedziła historyczka. Verena już otwierała usta, ale położyłam jej dłoń na ramieniu, pokręciłam głową. Również zastanawiałam się, skąd tyle bezczelności i niewrażliwości na to, co się dzieje, ale liczyłam, że uda się znaleźć porozumienie. O ile nie zaczniemy na siebie krzyczeć.
— Szanujemy tutejsze zbiory — zaprotestowała Miranda. — Historia kołem się toczy, artefakty kurzą się, jeśli stoją w muzeach. Powinny ruszyć w świat. 
— Albo w ogień?
— Tak samo jak wy chcemy dojść do porozumienia. Ale to znaczy, że nie tylko my pójdziemy na ustępstwa — Hubert wzruszył ramionami. — Zgadzamy się? 
— Obawiam się, że nie. Chciałbym was prosić o zaprzestanie działalności i opuszczenie terenu.
Miranda przechyliła głowę, rdzawe włosy opadły na ramię:
— A jeśli poprosimy o to samo?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz