środa, 13 lipca 2022

Od Victariona cd. Małgorzaty

Budzenie się z koszmaru przypominało skok do lodowatej wody.
Otwierał oczy gwałtownie, panicznie, wszystkie mięśnie były napięte, dłoń zaciśnięta na rękojeści noża. Łapczywy, ciężki wdech — jakby w płucach brakowało powietrza — jeszcze jeden, i kolejny, serce boleśnie tłukło się w piersi, i jeszcze jeden, zanim wreszcie pojawiała się myśl: jest bezpiecznie.
Victarion nie wstał od razu. Rozluźnił palce, wypuścił ostrożnie nóż, obrócił się na plecy. Sufit pełnego sennych oddechów dormitorium tonął w mroku; wszystkie okiennice były pozamykane, uderzały o okna w rytm podmuchów wiatru. Musiała być zajebiście silna burza. Co z Funtem? Niby ta klasztorna obórka z dwoma łaciatymi kozami wyglądała nieźle, ale… Obrócił się z powrotem na bok. Oddech uspokoił się w końcu, serce biło już normalnie, regularnie, nic, tylko zamknąć oczy, posłuchać wycia wichury na zewnątrz i spróbować z powrotem zasnąć.
Zasnąć, kurwa. Victarion zsunął z siebie koc; zimne powietrze połaskotało rozgrzane snem ciało. Chuj, nie zasnąć. Doskonale wiedział, że dzisiaj już nie zmruży oka.
Podniósł się ostrożnie na wąskiej pryczy, sięgnął po buty. Właściwie mógłby zajrzeć do koni, przynajmniej na coś się przyda. W szczelinach okiennic na ułamek sekundy rozbłysło ostre białe światło, zaraz potem zagrzmiało. Młody mnich skulony na sienniku obok poruszył się, westchnął przez sen. Inny — ten z drugiej strony, zażywny rudzielec po czterdziestce, który poprzedniego wieczora bardzo chciał dyskutować o tym, czy śmiech jest bezbożny, co-sądzisz-o-piśmie-błogosławionego-Bonifacego-bracie? — też drgnął, otworzył jedno oko.
— Już pora na prymę, bracie? — Miał zachrypnięty, zaspany głos.
Victarion wciągnął pierwszego buta. Wzrok przyzwyczaił się już do ciemności, teraz widział całkiem wyraźnie.
— Nie, śpij.
— To dlaczego wstajesz, miast udać się dalej na spoczynek? — Mnich otworzył drugie oko, uniósł się nieco. Rzednące, rude kędziory przykleiły się z jednej strony głowy, spłaszczyły. — Dokąd chcesz się udać, bracie?
A-chuj-cię-to-obchodzi. Victarion włożył drugiego buta, sięgnął po płaszcz porzucony w nogach siennika płaszcz. Było zimno jak diabli.
— Muszę się odlać.
— I dlaczegóż nic nie mówisz, bracie? — oburzył się rudy. Zrzucił koc z rozmachem, wstał, przeciągnął się aż mu strzyknęły stawy, ziewnął donośnie. — Zaprowadzę cię do locum secretum.
— Co?
— Do — odchrząknął — cellam intimam.
Victarion przetarł twarz. No-ja-pierdolę. A mógł powiedzieć, że idzie się modlić.
— Trafię. Dziękuję — spróbował z siebie wykrzesać najuprzejmiejszy ton, na jaki było go stać — bracie.
— Ależ to drobiazg, bracie, nie odmówię pomocnej dłoni konfraterowi oddanemu służbie światłemu Nathoriemu, znamienitemu bogu sprawiedliwości, w godzinie próby! — Zastukały drewniane chodaki. Mnich podkasał habit i poprawił jeszcze grube, wełniane skarpety, zanim wstał.
— Naprawdę, nie trze-...
— Mówią nauki Lora: nie należy pozostawiać konfratrów samych sobie, albowiem moce zła uderzają znienacka, upodobanie mając w samotnych.
Moce zła w wychodku? Co?
— Pódźmy, bracie, w tamtą stronę — dodał mnich. Nie czekał na odpowiedź; ruszył slalomem między pryczami, nawet się nie oglądając.
Niech ich szlag, rudego — jak on w ogóle miał na imię? przedstawiał się wczoraj — zakon i tego całego Lora. Iść za nim? Zignorować i pójść w swoją stronę? Victarion zgrzytnął zębami, narzucił płaszcz na ramiona, zabrał sztylet spod poduszki. Nie, żeby miał wybór, jeśli chciał nadal być brany za wdzięcznego konfratrom kapłana.
— Właściwie chcę tylko zajrzeć do koni — mruknął, gdy się zrównali.
— Ach? — Rudy z werwą otworzył drzwi dormitorium. Głośno stukał drewniakami, zupełnie nie zwracając uwagi, że przy okazji budził połowę współbraci. — I po cóż, bracie?
— Po prostu. Bracie.
— Czyż — wzniósł palec napominająco — nie jest powiedziane, że łaskawy Lor ma w swej miłosiernej opiece nawet najmarniejsze bydlątka? — Odkaszlnął, gdy na korytarzu owionął ich chłodniejszy podmuch. — Rześko.
— Rześko w ch-… uhm… istocie.
— Łaskawy Lor obroni nas przed burzą i poprowadzi ścieżką światła — wyrecytował mnich na jednym oddechu. Przy okazji obrzucił Victariona szybkim spojrzeniem, zmarszczył brwi, jakby nagle coś mu przestało pasować. — Dlaczego nie przywdziewacie stroju zakonnego, bracie? Wszak mówią nauki Lora: niech siły zła pomiarkują, przeciw komu stają. Czyż reguła światłego Nathoriego nie rzecze tako samo?
Victarion miał ochotę wzruszyć ramionami albo kazać mu spierdalać, ale uśmiechnął się miło, zastanowił chwilę. Gówno go obchodziła reguła światłego Nathoriego.
— Nasza reguła stawia na pragmatyzm — stwierdził w końcu z głębokim przekonaniem. — Strój zakonny jest cho… nadzwyczaj niewygodny podczas jazdy wierzchem.
— Ach, tak. Cóż… muszę nadmienić, że nie wyglądasz na kapłana w tym odzieniu. I z bronią przy pasie?
— Trakty w tych dniach nie są bezpieczne. — Powinien jeszcze coś dodać o bogach, możliwie natchnionym tonem. Myśl-kurwa-myśl. — Nie wszyscy kroczą oświeconą ścieżką służby bogom i bliźnim, jak pisał błogosławiony — zawahał się — Hieronim.
Mnich pokiwał gorliwie głową.
— Wielki człowiek, wielki mędrzec. Raduję się, że czytasz jego pisma, bracie. Jak znajdujesz jednak jego komentarz do Dwunastu Filarów Zbawienia?
O, kurwa. Ale się wjebał.
— Nadzwyczaj… pouczający. Warto poszerzać perspektywy, nieprawdaż. — Zatrzymał się nagle. Zaraz, gdzie oni znowu leźli? — Bracie, przecież wyjście na podwórze jest w drugą stronę.
— Ależ cella intima
— Konie.
— Bracie, sam mówiłeś, że zew natury…
— Rozmyśliłem się.
Rudy zafrasował się wyraźnie. Gdy przez niebo znów przetoczył się grzmot, uczynna gotowość do pomocy wypisana na twarzy stopniała w oczach.
— Moce zła raczej nie czają się w oborze — dodał Victarion pobłażliwie. — Poradzę sobie, bracie. Z, uhm, blaskiem Nathoriego… oświetlającym… każdy krok. — Był na to wszystko zdecydowanie zbyt trzeźwy.
— Niech płonie wiecznie — westchnął mnich.
O kurwa. Victarion z trudem stłumił parsknięcie. Czy naprawdę właśnie mu się udało strzelić jakąś uświęconą formułką?
— Nie spóźnij się na prymę, bracie — usłyszał jeszcze napomnienie, o wiele bardziej surowym tonem. — O wschodzie słońca.
— O wschodzie słońca — zgodził się potulnie. — Pod łaskawym spojrzeniem światłego Nathoriego.
Sądząc po minie rudego, szło mu z tym mnichowaniem coraz lepiej.
Ruszył z wolna korytarzem w stronę wyjścia na podwórze, nasłuchując oddalających się kroków w chodakach. Wiatr wciskał się przez nieszczelne okna, gwizdał przenikliwie, burza na zewnątrz nie słabła ani na chwilę. Żeby tylko się wypogodziło do jutra. Victarion poprawił płaszcz na ramionach. Jeśli będzie musiał udawać świątobliwego sługę tego chuja Nathoriego choćby dzień dłużej, chyba go kurwica strzeli.
Wbił wzrok w zakurzoną, podniszczoną posadzkę. Ciekawe, jak Szelma się trzymała.
Nie miał zamiaru iść jej budzić, pewnie właśnie wtulała się w któregoś pchlarza. Niedobrze, że powiedział jej o Halu. Nie na noc. A jeśli coś jej się z tego śniło? Kurwa. Mógł się wykręcić, powiedzieć, że to historia na inny dzień, skłamać, powiedzieć, że nie wie, nie widział. Nie chciał zatruwać jej snu. I tak miała teraz dużo na głowie… żeby tylko znaleźli tego całego Hugona w Tirie, im szybciej załatwią to gówno z Miśkiem, tym lepiej… o ile to potwierdzenie coś da… czy Szelma nie wspominała mu kiedyś czegoś więcej o jakimś Hugonie? To ten sam? Nie mógł sobie przypomnieć. Był jakiś Hugo, ale…
— Rion?
Zatrzymał się, uniósł wzrok. Szelma, z ramionami okrytymi szalem, stała właściwie tuż przed nim ściskając gliniany kubek w dłoni. Sama, bez psów.
— Czemu nie śpisz, droga kuzynko? — zapytał, starannie kryjąc zaskoczenie w głosie. Jakim cudem jej nie zauważył?
— Odmawiałam jutrznię. — Zatrzepotała rzęsami.
Uśmiechnął się, skrzyżował ramiona. Na jebaną jutrznię i coś tam już go budzili.
— To o północy, nie trafiłaś.
— O północy, chyba że jakąś zbożną niewiastę pochłonie modlitwa. Jak mnie, na przykład.
— Zmykaj do spania lepiej — stwierdził o wiele ciszej. — Im wcześniej się stąd wyniesiemy, tym lepiej.
— Naprawdę? Wydawało mi się, że spełniasz się w roli kapłana. — Podeszła lekkim krokiem, poklepała go po ramieniu, zniżyła konspiracyjnie głos. — Bardzo ładnie się dzisiaj modliłeś.
— Spierdalaj.
Uśmiech Szelmy w jednej chwili zmienił się z niewinnego na łobuzerski.
— Co za bezbożne słowa — wymruczała. — Od kogo się nauczyłeś takich plugastw, drogi kuzynie?
— Grabisz sobie, koleżanko.
— Tak? — Uniosła brew z kpiną. — I co mi zrobisz?
— Oddam w ofierze przodkom.
Roześmiała się cicho, miękko. Szal zsunął się z ramienia.
— Konfabulujesz, Rion — szepnęła zaczepnie. — Oboje wiemy, że beze mnie się zanudzisz i zapijesz na śmierć.
— Z tobą tym bardziej zapiję się na śmierć — parsknął. Przyjrzał jej się uważniej, zaraz spoważniał. — Spałaś coś w ogóle?
Była blada, wydawała się zmęczona; chociaż oczy błyszczały przekorą, jak zwykle, gdzieś na ich dnie przyczaił się inny wyraz. Taki, którego już dawno u niej nie widział.
Spuściła wzrok na kubek w rękach, po chwili namysłu napiła się trochę. To, że dręczyli ją Hal i Gawra, miała wypisane na twarzy. Victarion zacisnął dłonie. Chciałby jej pomóc. Naprawdę — chciałby. Gdyby tylko, kurwa, potrafił.
— Niezbyt — przyznała wreszcie cicho. — Myślę o Halu i o Gawrze. A kiedy nie myślę, to śni mi się ten jebany pożar.
Tak jak jemu. Pokiwał głową, zawahał się, zanim wyciągnął do niej rękę, dotknął ramienia. Co powinien zrobić? Objąć ją? Powiedzieć, żeby o tym nie myślała?
Co za gówno.
— Nie powinienem był ci o tym mówić — powiedział w końcu tylko. Zdziwił się, jak zmęczony miał głos.
— I co by to zmieniło? Dowiedziałabym się od kogoś innego, prędzej czy później, w ten czy inny sposób. — Otuliła się szalem, uśmiechnęła smutno. Nagle wydała mu się bardzo krucha, jak ze szkła. — Nie oszczędzaj mnie, Rion. Nikt inny tego nie zrobi.
Powinien jej powiedzieć, że to nie tak — że mógł poruszyć temat delikatniej, wiedział o tym — zapytać, czy potrzebuje porozmawiać — czy ją przytulić — czy chce, żeby z nią posiedział, dopóki nie zaśnie. Powinien zrobić to, co zrobiłby każdy porządny człowiek. To, co zrobiłby przyjaciel.
Ścisnął lekko jej ramię, zanim zabrał dłoń.
Pod pewnymi względami potrafił ją tylko rozczarować.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz