niedziela, 31 lipca 2022

Od Antaresa cd. Victariona

Poranek, rześki i chłodny, stanowił krótką chwilę wytchnienia przed falą upałów, która miała nadejść w trakcie dnia. Antares czuł w powietrzu, że jeszcze parę godzin i łagodne promienie słońca zmienią się w trudny do wytrzymania żar, a wyciąganie Favellusa na jakiekolwiek przejażdżki okaże się kiepskim pomysłem.
— Może bardziej na wieczór — mruknął pod nosem rycerz, przekręcając stary, żeliwny klucz w zamku i otwierając szopę przy placu treningowym.
„Szykuje się wolne popołudnie, nie?"
„Na to wygląda."
„Mógłbyś posiedzieć z Leą."
Uśmiech sam pojawił się na twarzy rycerza. Ściągnął ze stojaka swój ulubiony miecz treningowy.
„Mógłbym."
„Nad jeziorem będzie miło. Wiesz – woda, kocyk, jakieś ciastka…"
„Nie wiem, czy Lea nie miała dzisiaj pomagać w kuchni."
„To się wrobi kogoś innego, niech robi za nią. O, wiem! Tego cymbała w piżamce! On się na wszystko zgadza, a jak poszoruje trochę garów, to mu tylko na zdrowie wyjdzie. A ty myśl, jakie te ciastka…"
„Może po prostu pomogę jej ze zmywaniem?"
„No romantyczne w chuj! Patelnię na wysoki połysk odpicować, marzenie każdej laski."
Antares wyszedł z szopy, nie zdążył jednak nawet rozpocząć rozgrzewki, gdy w porannej ciszy rozległy się szybkie, lekkie kroki. Rycerz odwrócił się, złowił spojrzeniem mknącą w jego stronę Fionę.
„Ruda do ciebie biegnie, ale jakby to była inna ruda, to by było fajniej…"
„Coś się stało."
Antares zmarszczył brwi, w kroku kobiety widział to charakterystyczne napięcie, które nie zwiastowało niczego dobrego. Elfka przesadziła niski płot placu, w trzech krokach znalazła się przy nim.
— Antares? Musisz mi pomóc, to jest bardzo ważna sprawa…


„Jak to jest, że dopiero co mieliśmy w planach siedzieć z Leą na kocyku, a teraz nagle musimy niańczyć jakiegoś zakapiora, co? Może mi to ktoś wytłumaczyć?"
„Przecież to ty zawsze bierzesz się za tłumaczenie wszystkiego."
„Ej! Nie wymądrzaj się, nie pasuje ci." Mag prychnął, burknął, jego jaźń poruszyła się gniewnie, z irytacją. „Widziałeś ten ryj? Na kilometr widać, że śliska menda."
Antares westchnął w duchu, pochylił się, zebrał jakąś połamaną gałąź leżącą w poprzek wąskiej ścieżki. Rzucił ją w las.
„Fiona wspominała, żebyśmy się nie spóźnili na śniadanie. Czyli może uda się to szybko rozwiązać."
„Z twoim szczęściem? Będziemy się z tym tydzień pierdolili, na dodatek ciągle mając przy dupie tę cholerną francę."
Victariona nie znał, niczego wcześniej o nim nie słyszał i nie był pewien, czy fakt tego, że mężczyzna jest dobrym znajomym Małgorzaty, to rekomendacja czy raczej ostrzeżenie. Przebywanie w jednej głowie z magiem i coraz częstsze rozmowy z nim sprawiły, że Antares przestał aż tak przejmować się wulgaryzmami, a że ten drugi nie miał do powiedzenia niczego dobrego o żadnym nowo poznanym mężczyźnie, Antares nie zwracał uwagi na ostrzeżenia, by nie odwracać się do Victariona plecami – „bo przecież widać, że to pieprzony morderca i już dawno powinien dyndać." W kroku drugiego mężczyzny widać było jednak tą charakterystyczną miękkość i wyważenie, stanowiące cechę ludzi wprawnie posługujących się bronią. Czyli nie było tak, że Antares szedł do tej jamy ze zwyczajnym cywilem. Rycerz odwrócił się, zerknął na Victariona. Mężczyzna mu się przyglądał.
— Co ci mówiła Fiona?
— Że znaleźliście w nocy dużą jamę.
Chwila ciszy.
— I? Mówiła coś jeszcze?
— Nie.
— Świetnie.
Przez pewien czas szli w milczeniu.
— Nie było ostatnio przypadków, żeby w okolicy pojawiły się jakieś większe zwierzęta?
— Nie.
Pod stopą Antaresa pękła jakaś zabłąkana gałązka. Poza tym las był cichy.
— To tutaj — Victarion przystanął, ruchem głowy wskazał miejsce. — Kurwa, teraz to wygląda na jeszcze większą.
Antares ogarnął wzrokiem jamę – plamę czerni schodzącą pod kątem pod ziemię – spojrzał na otaczający ją teren.
Runo wokół było porwane i zdeptane, gałęzie połamane, niektóre pnie drzew nosiły świeże, poziome blizny. Dla rycerza miejsce wyglądało tak, jakby ktoś w pośpiechu zwinął stąd obóz, nie trudząc się w najmniejszym stopniu maskowaniem swoich śladów. I to taki większy obóz – z ciężkimi skrzynkami, które trzeba było wlec po ziemi, z dużymi namiotami, które trzeba było przybić długimi śledziami. Problem był tylko taki, że przed gawrą nie było tyle miejsca, by ktokolwiek obozował.
Rycerz skierował swoje kroki w stronę jamy, ale Victarion powstrzymał go gestem.
— Daj się przyjrzeć — mruknął, przebiegając spojrzeniem po okolicy. — Teraz przynajmniej cokolwiek widać.
Mężczyzna ostrożnym krokiem przeszedł w stronę jamy, obejrzał połamane gałęzie, przez dłuższy moment wpatrywał się w podłużne ślady zostawione w miękkiej ziemi. Jego spojrzenie nie wyrażało wiele, ale Antares wyczuł postępujące napięcie wkradające się w kolejne kroki.
— Poza naszymi śladami z nocy, nie ma żadnych ludzkich — powiedział, prostując się znad jakiegoś zdeptanego krzaka. Otrzepał kolano. — Czyli jednak jakieś zwierzę.
— Duże — mruknął Antares patrząc, na jakiej wysokości tkwiły ostatnie połamane gałęzie.
— W chuj. Ale nie wiem, jakie.
„Cymbał. Lea by wiedziała."
— Żadnych pomysłów?
Victarion pokręcił głową.
— Nigdzie nawet kłębka futra, nie czuć piżmem, ślady do niczego nie pasują — urwał, spojrzał na Antaresa, kontynuował innym tonem. — Nie miałeś czasem „znać się na takich rzeczach"?
— Mam pewne doświadczenie w rozwiązywaniu problemów z groźnymi stworzeniami lęgnącymi się zbyt blisko ludzkich siedzib.
— Zajebisty konkret.
„Żebym ja mu zaraz konkretnie nie zajebał."
Tymczasem zaś Antares sięgnął do torby po futerał, zdjął okulary, schował bezpiecznie. Wyciągnął też krzesiwo, rozpalił pochodnię. Zwój liny przewiesił przez ramię.
— Chodźmy. Nic nie zdziałamy, po prostu tutaj stojąc.
Victarion szerokim, uroczystym gestem wskazał w stronę jamy.
— Tedy prowadź.
Ciemność pochłonęła ich w okamgnieniu. Tunel opadał stromo, gwałtownie – wystarczyło ledwie parę kroków, by ziemia się obniżyła, by trzeba było zjechać w dół na butach, trzymając się drugą ręką wystających korzeni. Świat skurczył się do niewielkiego kręgu światła, błąkającego się wokół dwójki mężczyzn, zmieniającego każdy przypadkowy korzeń i kamień w łapę albo pysk zwierzęcia. Jeszcze parę kroków, nagły uskok. Antares odwinął linę, zabezpieczył ją obwiązując wokół korzenia, rzucił w dół. Końcówka pacnęła głucho.
Victarion zmęłł pod nosem coś o pierdolonych bydlakach, a potem zszedł za Antaresem w dół, ku kolejnemu korytarzowi. Wzrok mężczyzny równie często biegł przed siebie, jak i czepiał się powierzchni tunelu – podrapanej i porytej w charakterystyczny sposób, który nie wskazywał na żadne znane zwierzę. Victarion zaklął.
Rycerz zwolnił, uniósł dłoń.
— Tunel się rozszerza.
— Główna część — mruknął, zerkając nad głową drugiego mężczyzny. — Jest tam. Kurwa, widzisz to ścierwo?
Antares widział.
Na środku pieczary leżało kanciaste, przejrzyste cielsko o podobnym pająkowi kształcie. Liczne odnóża zaryły w ziemię, pozbawiony barwy pancerz odbijał złote światło ognia. Stwór czatował nieruchomo, zwinięty w jakiś nienaturalny sposób, z krabimi szczypcami zastygłymi w obronnym geście. Wyciągnięty odwłok kończył się lśniącym ostrzem, przygiętym niczym sprężyna, gotowym na to, by ugodzić przeciwnika. Antares sięgnął rękojeści.
„Debile" burknął mag. „Zaraz jeden z drugim pantalony zmoczy."
„O co ci chodzi?"
„Nie widzisz, ciołku? Przecież to wylinka."

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz