piątek, 8 lipca 2022

Od Małgorzaty cd. Victariona

Rąbnęła plecami o ścianę, powietrze uciekło gwałtownie z płuc, pozostawiając ją z palącą potrzebą złapania oddechu. Chłodne ostrze sztyletu oparło się jej na gardle, czuła jak przecina skórę. Przegub bolał coraz bardziej, zgnieciony w żelaznym uścisku dłoni Victariona, ale nie odważyła się ruszyć nawet o centymetr; protest uwiązł w piersi, słowa zgasły i wyparowały. Była oszołomiona i nie wiedziała jak powinna się teraz zachować - kompletnie wybił ją z równowagi. Przecież sam się obawiał tamtych typów na dole, sam tłukł jej do głowy, że trzeba być zawsze przygotowanym na najgor-…
Sztylet mocniej wbił się w skórę, parę kropli krwi ściekło opieszale po jej szyi, wsiąknęło w materiał koszuli. I wtedy do niej dotarło.
Moneta zamiast podpisu, oficjalne wezwanie, podejrzane typy oglądające się za nimi na dole.
― Co się dzieje? ― spytała w końcu. Głos brzmiał obco, słabo, jakby nie należał do niej. ― Czego mi nie mówisz?
Victarion zawahał się wyraźnie, nacisk ostrza momentalnie zelżał. Cofnął się o krok, opuścił broń.
― Cholera, przepraszam. ― Nerwowym ruchem odgarnął włosy opadające na skroń, przez chwilę błądził spojrzeniem po pokoju. ― Gawra padła ― oznajmił neutralnie, sucho.
Małgorzata umilkła, rzucony jej informacyjny ochłap wydawał się jej jakąś absurdalną pomyłką. Gawra? Przecież to nie było możliwe, dostęp tam mieli tylko zaufani zabójcy, same ćmy i żbiki, ewentualnie szczenięta, które mieli pod opieką.
Czuła jak się uśmiecha; naiwnie i z niedowierzaniem, z oszukańczą nadzieją na zaprzeczenie.
― Jak… jak to padła ― wydusiła wreszcie, wciąż przyklejona plecami do ściany. ― Co się stało?
Victarion odwrócił głowę w stronę zabitego dechami okna, schował w końcu broń i podszedł bliżej, krytycznie obejrzał dzieło gospodarza.
― Ktoś zdradził. ― Na próbę szarpnął za najmizerniejszą deskę, gwóźdź nawet nie stawił oporu; wysunął się z nadgniłego drewna, z żelaznym brzdękiem upadł na ziemię. ― I wszystkie sadyby w Iferii szlag trafił. Pod Gawrę podeszli w nocy. ― Metodycznymi, spokojnymi ruchami rozbrajał kolejne deski, w zapach kurzu wdarła się świeża woń deszczu. ― Wyszło dziesięciu ludzi, resztę wyrżnięto. ― Wyjrzał przez okno, sprawdził zejście. Milczał przez chwilę, nim w końcu się do niej odwrócił. ― Słuchaj, ja tu na nich poczekam, a ty wyjdź oknem. Zajdziesz ich od tyłu.
Osunęła się powoli na ziemię, czując, że przerasta ją ciężar informacji. Gawra… wyszło dziesięciu ludzi, resztę… Zamknęła oczy, po omacku odnalazła leżący na ziemi sztylet. Kto przeżył? Otarła wierzchem dłoni krew z rany, wytarła ją w spodnie. Reszta sadyb też padła, czyli ofiar będzie dużo więcej niż początkowo pokaże statystyka. Ktoś zdradził…
Otworzyła oczy z trudem. Pytanie o Hala i jego drogocenne archiwum uwięzło w gardle.
― Przyszli tu po ciebie? ― Jej własny głos ją zdradzał, brzmiał boleśnie krucho, podszyty niepokojem.
Nie odpowiedział jej od razu. Przez chwilę znów spoglądał przez rozwalone okno, tylko odgłos deszczu zakłócał zalegającą między nimi ciszę. Zmusiła się do tego, by się podnieść.
― Tak. ― Westchnął, odwrócił głowę w jej kierunku. ― Sam się prosiłem, mogłem ci nie wysyłać wiadomości przez Mera.
― Mogłeś ― zgodziła się. Po chwili wahania podeszła bliżej, dotknęła jego ramienia. ― Ale teraz nie ma to już znaczenia. ― Skrzywiła się, obserwując cieknące po strzesze strugi deszczu. Będzie się chujowo schodzić. ― Trzech to nie problem. Chcesz ich zabić czy tylko ogłuszyć?
― Zabić. Trzech skurwysynów mniej.
Skinęła głową, w milczeniu przyjmując jego wyrok i usiadła na parapecie. Wolałaby z nim zostać, zwłaszcza teraz, kiedy na dole czaiło się trzech oprychów o których nic nie wiedzieli. Byli zawodowcami, czy raczej amatorami liczącymi na łatwy zarobek? Przerzuciła nogi na drugą stronę, spojrzała w dół. Do kalenicy nie było wcale daleko, belka wydawała się solidna. Musi po prostu uważać przy lądowaniu, żeby się nie spierdolić na dół.
Co za gówno.
― Jeszcze coś. ― Usłyszała za plecami.
Obejrzała się przez ramię. Victarion przyglądał się jej z powagą, błękitne oczy straciły swój zimny urok, pociemniały. Kiedy ostatnio widziała go w takim stanie…?
Wziął głębszy wdech.
― Misiek cię podejrzewa.
Zacisnęła wargi, odwróciła głowę. Nie była wcale zaskoczona, nie po tym, jak się na nią wkurwił po baszcie. Gdyby mógł, obwiniłby ją o wszystko. Zaraz, czy… ― obejrzała się znowu przez ramię, uchwyciła jego spojrzenie ― czy to stąd ta początkowa reakcja?
Dla ciebie też jestem zdrajcą?
― Trzech skurwysynów mniej ― przypomniała, przede wszystkim sobie samej. ― A potem porozmawiamy.
Ześlizgnęła się z parapetu tuż po tym, jak skinął głową, wylądowała z głuchym dźwiękiem na kalenicy, zaczesała klejące się do twarzy włosy za uszy. Praca w deszczu była prawie tak samo gówniana, jak wyjęte z dupy oskarżenia Miśka. Zdrajca, też coś.
Ostrożnie przemknęła po belce, krok za krokiem, zwinnie, ale nie tak szybko, jakby sobie tego życzyła. Ile miała czasu, zanim tamte oblechy wejdą na piętro? Już się pofatygowali? Jeszcze nie? Obejrzała się na okno, nie zauważyła w nim znajomej sylwetki. Kurwa, musiała się pośpieszyć.
Zsunęła się po połaci pokrytej strzechą, wylądowała na ziemi, błoto rozbryznęło się pod jej butami. Wraz z nią z dachu zsunęło się trochę trzciny i siana, parę źdźbeł przyczepiło się do materiału spodni. Pozbyła się ich jednym ruchem i skupiła na wejściu do zajazdu. Tuż obok stał niewielki wóz zaprzęgnięty w woła, po smolonej plandece ciurkiem spływały strugi deszczu. Ktokolwiek nim podróżował, musiał zatrzymać się tu niedawno. Wszedł już? Nie wszedł?...
Może był kolejnym zjebem szukającym guza? Spięła się cała na samą myśl, bezwiednie musnęła palcami rękojeść sztyletu.
Zastygła w bezruchu, kiedy zza wozu wychylił się jakiś staruszek, okutany sfatygowanym płaszczem. Przyjrzał się jej, pokręcił głową z dezaprobatą i zniknął w środku. Małgorzata dopadła do drzwi zaraz po nim, nie pozwoliła im się zamknąć, wślizgnęła się do sieni. Staruszek zaczął się otrzepywać, tupał butami, strząsając z nich błoto i blokując całe przejście, a dziewka sunąca sennie po sali z garem gulaszu w objęciach zaraz oprzytomniała, wymieniła gar na miotłę przy szynkwasie.
Gdyby nie to, że nie chciała zwracać na siebie uwagi, już dawno przepchnęłaby się bokiem.
Spuściła głowę, pozorując zakłopotanie brudem pozostawionym przez mężczyznę, usunęła się dziewczynie z drogi, cierpliwie poczekała, aż staruszek przejdzie dalej. W izbie wciąż było sporo osób, powinna bez problemu wtopić się w tłum, zwłaszcza, że nowo przybyły zaczął o coś wykłócać się z gospodarzem.
Słowa utonęły w ogólnym hałasie glinianych kubków stukających o deski stołów, wołania z zaplecza i głośnej wymiany zdań przy palenisku. Rozejrzała się - ani śladu trzech drabów. Małgorzata przemknęła z powrotem w kierunku schodów, wspięła się na górę najciszej jak tylko mogła, przeskakując przy tym po dwa stopnie na raz.
Szybciej, szybciej, szybciej!
Kiedy stanęła na piętrze, dopadło ją rozczarowanie. Żadnych podejrzanych odgłosów, żadnej bójki w obskurnym korytarzu. Czas jakby zatrzymał się w miejscu, nawet deszcz siąpił w cienkie ściany o dwa tony ciszej niż na dole. Ruszyła w stronę kwatery Victariona zdecydowanym krokiem, wyciągnęła sztylet. Coś było nie tak, przecież było ich trzech, byłoby słychać odgłosy szamotaniny. Chyba, że…
Nawet nie chciała kończyć tej myśli. Odruchowo zacisnęła palce na rękojeści, mocno, sztywno, aż rozbolał ją nadgarstek, dokładnie ten sam, który chwilę temu Harlan tak brutalnie potraktował.
Nagle coś rąbnęło głucho o ścianę, trzasnęło, natychmiast zwracając jej uwagę. Dopadła do drzwi w dwóch krokach, szarpnęła za klamkę, wpadła prosto na żylastego blondyna z rozbitą skronią, kopniakiem posłała go z powrotem w półmrok pomieszczenia i sama wpadła do środka.
Jeden już nie żył, leżał bezwładnie porzucony pod ścianą, drugi ― ten gruby, z toporkiem ― właśnie podpisał na siebie wyrok, oglądając się nieostrożnie za siebie. Harlan wykorzystał lukę w obronie, zadziałał błyskawicznie i bezwzględnie, nie zawahał się ani na moment.
Do niej dobiegł tylko świst uciekającego powietrza i bulgot wypływającej z wydechem krwi.
Równocześnie blondyn pozbierał się z ziemi, stanął na nogach. Musiało go ogłuszyć od upadku, w kompletnie głupi sposób odsłonił tył, chroniąc się przed nią mieczem. Zanim zdołała przełamać jego obronę, Harlan dopadł go od pleców, diabelnie szybkim ruchem wcisnął mu ramię pod brodę i przydusił. Mężczyzna szarpał się przez chwilę, ale szybko opadł z sił, z wyszkolonym zabójcą nie miał żadnych szans.
Małgorzata obserwowała w ciszy jego odejście, ten dziwny moment, w którym ofiara dostrzega coś, czego żywi nigdy nie zobaczą.
― Jesteś cały? ― spytała po chwili, chowając broń i tracąc zainteresowanie blondynem.
― Tak. ― Wytarł ostrze o pikowaną kurtę gościa z toporkiem. ― A ty?
Skinęła głową bez przekonania, zła na siebie. Mogła się bardziej pośpieszyć. Gdyby jego śladem szli ogarnięci zabijacy, mogłoby wcale nie być tak łatwo. Przyklęknęła przy uduszonym zbirze, usłyszała syk stali wsuwanej do pochwy.
― Nie miałam okazji żeby zarobić guza, w przeciwieństwie do ciebie. ― Sprawnie przeszukała mu kieszenie i sakiewkę przy pasku. ― Trzeba będzie ich gdzieś ukryć.
Victarion wzruszył ramionami.
― Szkoda czasu. Zostawmy ich jak są.
Westchnęła cicho. Kieszenie puste, żadnych sekretnych dziur w kurtce, żadnych liścików i znaków. Może inni coś mieli…? Spojrzała ponuro na Victariona.
― Jak chcesz. ― Podniosła się z kucek, odgarnęła mokre włosy klejące się jej do policzka. ― Tu nie możemy zostać. Jaki miałeś plan?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz