czwartek, 7 lipca 2022

Od Victariona

Siedział z daleka od światła i ciepła paleniska, przy nieszczelnym oknie, starając się nie rzucać w oczy. Czekał.
Deszcz zacinał o brudną szybę, chłód wciskał się szparami do środka. Victarion obrócił kubek z winem w dłoniach, od niechcenia zerknął przez okno; wieczór poszarzał od strug wody, niebo zdawało się mieć ciężar ołowiu. Ale piździ. Nawet by się nie zdziwił, gdyby Szelma nie dotarła na czas w taką pogodę.
Pewnie gdyby podpisał się pod tym listem, zamiast przyjechać kazałaby mu pocałować się w dupę. Stłumił uśmiech. Niemal widział nabazgrolony liścik na skrawku papieru ociekającym oburzeniem.
Gdyby tylko nie musieli się spotkać w tak chujowej sprawie.
Westchnął, znów napił się tego paskudnego wina, kwaśnego jak ocet… i czy ono było rozcieńczone? Oparł się o ścianę, przymknął suche, zmęczone oczy. Co za gówno. Ale przecież nie miał wyboru, ostatecznie był za nią odpowiedzialny — w pewnym sensie — no i lepiej, żeby to on jej powiedział o Gawrze i całym tym bagnie niż ktokolwiek inny. Przynajmniej jej tam wtedy nie było. Mimowolnie zacisnął wargi. Przynajmniej, kurwa, tyle.
Urywek wspomnienia — duszna od krzyków noc, szczęk broni, ogłuszający huk zawalającego się korytarza — przemknął przez myśli, ukłuł je jak szpilka. Victarion wzdrygnął się, otworzył szeroko oczy. Nie powinien… potarł piekące powieki.
Weź się w garść.
Wino wciąż smakowało równie chujowo jak przed chwilą, a Szelmy wciąż nie było. Przesunął znudzonym spojrzeniem po izbie karczemnej. W powietrzu unosiła się gęsta woń przypalonego gulaszu, piwa i mokrej wełny, między wysłużonymi stołami kręciła się sennie dziewczyna w poplamionym fartuchu. Od czasu do czasu czuł na sobie czyjś wzrok, ale nic wykraczającego poza normę. Chyba naprawdę odkąd zgubił pościg za Sedarą udało mu się uniknąć kłopotów. Niesamowite, kurwa.
Od okna ciągnęło, kolejne podmuchy chłodu spływały dreszczem wzdłuż kręgosłupa; Victarion oparł łokcie o stół, zgarbił nieco ramiona. Powieki znów zaczęły ciążyć. Cholera, oddałby dużo, żeby chociaż raz się naprawdę wyspać, bez echa krzyków, płonącej Gawry i widma obławy zatruwających każdy sen. Szum głosów i brzęk naczyń drażniły słuch jak monotonne brzęczenie muchy.
Drzwi od karczmy znowu otwarły się szeroko, w zapach mięsa i potu wdarła się woń deszczu; uniósł opieszale głowę. Wreszcie.
Szelma go nie zauważyła — zdjęła kaptur przemoczonej opończy, przeczesała palcami włosy. Krótkie. Ciemne. Kiedy…? Zresztą, nieważne; oparł podbródek na pięści, obserwując, jak zdecydowanym krokiem podeszła do szynkwasu i zaczepiła karczmarza. Słowa utonęły w gwarze. Teraz oparła się nonszalancko o szynkwas, zaczęła ostrożnie, niby mimochodem rozglądać. Ktoś z przeciwległego kąta izby przyciągnął jej wzrok, przechyliła głowę, najwyraźniej udając, że bardzo zainteresowało ją wiszące nad kominkiem poroże. Gdy karczmarz podsunął jej kufel z piwem, posłała mu słodki uśmiech i pomaszerowała do wolnego stołu blisko paleniska.
Victarion poczekał, aż zajęła miejsce, poluźniła szalik pod szyją i napiła się piwa. Nikt na nią nie patrzył uważniej, niż powinien. Mógł bezpiecznie podejść… raczej. Cholera, przecież nie byłoby w tym nic podejrzanego, przez Gawrę dorobił się paranoi. Siedział tu jebane dwa dni i nikt się do niego nie przypierdolił, tamte chujki z Sedary gryzły ziemię, wszystko było w porządku. Wstał nieśpiesznie, wyprostował ramiona, zabrał resztę wina. Wszystko było w porządku.
Szelma siedziała do niego plecami; nie zauważyła, jak do niej podchodził.
— Mogę się dosiąść? — rzucił lekko, dość głośno, zatrzymując się pół kroku za nią. — Ładnie ci w ciemnych — dodał znacznie ciszej.
Drgnęła. Obróciła się ostentacyjnie powoli, kąciki warg uniosły się lekko. Mokry kosmyk włosów opadał jej na skroń.
— Mogłeś się podpisać zamiast bawić się w zboczeńca wysyłającego tajemnicze wiadomości — odgarnęła go za ucho, ruchem głowy wskazała miejsce obok siebie — to wyglądałabym jeszcze ładniej.
W tym momencie Victarion poczuł charakterystyczne mrowienie na karku. Ktoś na niego patrzył.
Kurwa mać.
— Ale spóźniłabyś się bardziej. — Odsunął sobie zydel, jakby niczego nie zauważył, postawił kubek na stole. Nieprzyjemne wrażenie, że był obserwowany, nie słabło; zniżył głos. — Masz monetę? — Musiał się upewnić.
Uśmiechnęła się łobuzersko. Część twarzy oblewał blask ognia, igrał na ciemnych kosmykach, odbijał się złotem w oczach; ciepłe światło miękko kreśliło jej rysy.
— Mam. Ale nie wiem, czy ci ją oddam. — Zerknęła na jego wino. — Będziesz ładnie prosił?
Parsknął śmiechem. Poruszył się, skrzyżował ramiona; sfatygowany zydel cicho zaskrzypiał.
— Przeciągaj strunę dalej i ci ładnie wpierdolę.
— Uważaj lepiej, jeszcze coś ci pierdolnie w krzyżu. — Zmrużyła oczy, oparła policzek o dłoń, drugą uniosła w górę. Między długimi palcami mignęła moneta, odbiła błysk z paleniska.
Niech to szlag, nie powinna była jej wyciągać. Mimowolnie się spiął.
— I kto się wtedy tobą zajmie? — ciągnęła Szelma. — Bo na pewno nie ja. — Moneta tańczyła w dłoni, znów roziskrzyła się kaskadą pomarańczowych ogników. Z odległości wyglądała jak zwykła srebrna korona, chociaż tyle.
— Niewdzięczny bachor.
— Zramolały dziad.
Dziewczyna w fartuchu z miską gulaszu w objęciach przerwała kolejną wymianę czułości.
Victarion oparł się o krawędź stołu, zacisnął dłoń na kubku. Powinien w końcu ruszyć temat Gawry. Powinien jej w końcu powiedzieć, dlaczego wysłał list ze znakiem cechu zamiast się zwyczajnie podpisać. Powinien w końcu sprawdzić, czyje spojrzenie przykleiło mu się do dupy. Napił się wina, stłumił westchnienie, zerknął w bok.
Żylasty blondyn w połatanym płaszczu natychmiast odwrócił wzrok. Jeden. Kurwa mać, skąd on się wziął? Victarion zastanowił się przelotnie, jakie mógł zostawić ślady, ale nic mu nie przyszło do głowy. Przecież uważał.
Swoją drogą przydałyby im się te spasione, czarne bydlaki, które Szelma wszędzie ze sobą targała.
— Gdzie są te twoje paskudne kundle? — zapytał po chwili, gdy ochoczo zabrała się za parującą zawartość miski. Wcześniej starannie schowała monetę do kieszeni.
— W stajni, pilnują dobytku. — Pogmerała drewnianą łyżką, wyłowiła z namaszczeniem kawałek mięsa. — A co, stęskniłeś się?
— Mhm.
Od tej lury ścierpł mu język. Odłożył kubek, znów bezwiednie powiódł wzrokiem po izbie. Teraz zauważył, na kogo Szelma patrzyła wcześniej; zwalisty facet o sprytnych oczkach i przeciętnej, niezapadającej w pamięć twarzy. Łysina błyszczała jak lustro. Wyszczerzył się w beztroskim, pijackim uśmiechu, gdy zauważył spojrzenie Victariona, uniósł kufel w parodii toastu. Pod kurtą zarysował się kształt toporka bojowego. Drugi.
Victarion uśmiechnął się, jakby wcale tego nie zauważył, jeszcze tylko chwilę mierzył go wzrokiem. Czy to Mer go sprzedał, że kogoś na niego nasłali…? Nie, niemożliwe, akurat on by tak nie zaryzykował. Skończyłby z poderżniętym gardłem w trzy dni. Ale jeśli nie Mer, to kto? Victarion znów potarł powieki. Kątem oka zarejestrował ruch na blacie stołu.
— Chrzczone gówno — rzucił do Szelmy, nie odwracając nawet głowy.
Zastygła z ręką wyciągniętą po jego kubek — zawahała na ułamek sekundy — w końcu wzruszyła ramionami i zgarnęła wino. Pociągnęła długi łyk, skrzywiła się natychmiast.
— O chuj.
— Mówiłem.
Pośpiesznie przepłukała gardło piwem, znów się skrzywiła, obrzuciła wino pełnym pretensji spojrzeniem, wychyliła swój kufel do dna. Uśmiechnął się bezwiednie. Cała Szelma.
— Co to w ogóle za oficjalny biznes? — Odsunęła od siebie pustą miskę po gulaszu, zabębniła palcami o stół. — Oświeć mnie, Rion.
— Oświecę, ale nie tutaj. Nie podoba mi się tamten facet. — Nie wskazał go nawet, nie musiał, wiedział, że wiedziała; obrócił się z powrotem w stronę Szelmy. Za jej plecami zauważył kolejnego, z rzadką brodą i łapami jak łopaty. Trzeci. No-ja-pierdolę. — I oddaj mi tę jebaną monetę.
Strzeliła spojrzeniem w sufit, jakby się zastanawiała. Oczy wciąż jej błyszczały, ton zabrzmiał zaczepnie.
— Nie.
— Oddaj — powtórzył Victarion spokojnie. Chociaż ciało wydawało się pozornie rozluźnione, dłoń niemal niezauważalnie przysunęła się bliżej broni. — Tylko dyskretnie. — Łysy facet znów ściągnął jego wzrok. — I lepiej już stąd idźmy.
Uniosła brwi. Nieznacznym gestem sięgnęła do kieszeni, pochyliła się do niego, gładko złapała za rękę, przesunęła po niej kciukiem. Poczuł dotyk zimnego metalu we wnętrzu dłoni.
— Od kiedy boisz się burdy w karczmie? — mruknęła.
Blondyn wstał, podszedł do szynkwasu, oparł się bokiem o blat z kuflem w rękach. Pozostali dwaj nie zmienili miejsc, ale jeden nieznacznie rozruszał barki. Victarion powinien coś zrobić. Powinien coś zrobić szybko.
Posłał Szelmie śmiały uśmiech, nachylił się jeszcze bardziej, nie tracąc z oczu łysego i brodacza. Uniósł dłoń do jej twarzy, musnął gładką skórę, odgarnął pasmo włosów za ucho.
— Na razie jest trzech — szepnął. — Ale chuj wie, czy nie będzie więcej. Nie chcę ryzykować. Na górze będziemy mieli lepszą sytuację.
Ujęła jego rękę w swoją, przytuliła do niej policzek.
— Dobrze, nianiu.
Wcisnął monetę do kieszeni, wstając. Szelma pozwoliła się objąć ramieniem, w ułamku sekundy zmieniając się w zarumienioną i rozchichotaną podfruwajkę, która trochę za dużo wypiła. Pisnęła, gdy zsunął dłoń na jej tyłek, wygięła usta w bardzo niemądrym uśmieszku.
Puścił ją dopiero na piętrze, gdy się upewnił, że nikt za nimi nie idzie. Ile kupili czasu? Kurwa mać. Widział, że chciała go zapytać, co się działo — w zielonych oczach czaiło się rozbawienie zmieszane z irytacją — ale tylko w milczeniu patrzyła, jak przekręcał klucz w zamku.
— Zaraz wszystko wyjaśnię — obiecał półgłosem.
Skinęła głową.
W pokoju panował półmrok; w częściowo zabite deskami okno wciąż bębnił deszcz, poza wciśniętym w kąt siennikiem z porzuconymi na nim torbą i płaszczem, kulawym zydlem i wyszczerbioną miednicą nie było żadnych sprzętów. Pachniało wilgocią i kurzem. Szelma weszła pierwsza, rozejrzała się — obcasy stukały głośno o brudną podłogę. Victarion obrócił się do niej plecami, zamknął drzwi na skobel.
Wtedy usłyszał syk stali.
To był odruch. Obrót, cios, brutalne ściśnięcie za przegub, aż Szelma wypuściła sztylet i z brzękiem upadł na podłogę, szarpnięcie, pchnięcie na ścianę. Dłoń sama sięgnęła po nóż.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz