niedziela, 17 lipca 2022

Od Małgorzaty cd. Victariona

Widok znajomej sylwetki budynku zawsze wywoływał w niej dziwne uczucie zakończonej sprawy. Zupełnie jakby powrót do Gildii wieńczył każde zlecenie, każdą podróż, jakby każda, choćby najbardziej skomplikowana ścieżka, prowadziła właśnie tutaj.
Dziwne to było uczucie. I kurewsko nie na miejscu, bo przecież dziesiątki z rozpoczętych w przeszłości spraw nigdy nie ujrzało finału, a mimo to wystarczyło wjechać na znajomą, szeroką ścieżkę, przejechać krótkim odcinkiem lasu, minąć rzekę by znów to poczuć. To irracjonalne uczucie zamkniętego epizodu.
Psy wypuściły się do przodu bez komendy, wpadły na dziedziniec, głośno ujadając pobiegły gdzieś dalej, przed siebie, jakby bez celu. Małgorzata skierowała Belladonnę w stronę stajni, w głowie po raz kolejny przetasowując kolejne elementy planu. Victarion został w tyle, mieli się ponownie spotkać w zajeździe na rozstaju, gdzie drogi rozchodziły się w stronę Sorii i Vallmory, gdzie kiedyś zatrzymywało się dużo wozów kupieckich i gdzie teraz rzadko kto zaglądał, głównie z powodu grasującej w okolicy bandy jakiegoś Ronana, mającej upodobanie w napadaniu na transporty.
Małgorzata uważała, że tak niefortunny obrót sytuacji dla wszelkiej maści kupców i handlarzy jest wyjątkowo w smak jej i Victarionowi. Spanie na dziko, czy w sianie, zdążyło jej przez ostatni tydzień zbrzydnąć, a łóżko, czy chociażby siennik, urosły do rangi pięknego marzenia. Gdyby jeszcze nie musieli czuwać na zmiany to byłoby absolutnie cudownie.
Zatrzymała Belladonnę przed stajnią, zsunęła się z siodła i przywiązała ją do poziomej belki nieopodal wejścia. Nie zamierzała jej oporządzać, w końcu pojawiła się tu ledwie na moment, na chwilę. Sprawdzi czy Hugo jest gdzieś w pobliżu i zabierze go do zajazdu pod byle pretekstem. A jeśli go nie ma…
― Kogo moje oczy widzą. ― Dobiegło ją nagle zza pleców. ― Dawno cię tu nie było.
Kącik jej ust odruchowo powędrował ku górze.
― Nie za wcześnie dla ciebie, Tasiu? ― rzuciła przez ramię, ściągając rękawiczki. Zatknęła je za pasek. ― Słońce ledwo co zaszło, ostatnie promienie jeszcze błąkają się gdzieś po niebie.
― Tak? Nie zauważyłem. A powiedziałbym, że mam lepszy wzrok niż ty.
― Jeśli się zaraz efektownie rozpadniesz w obłoczek pyłu, to z tego miejsca informuję cię, że nie polecę po zmiotkę i szufelkę. ― Odwróciła się, podparła pod boki, zmierzyła go uważnym spojrzeniem. Sprawiał wrażenie wypoczętego, może lekko znudzonego.
― Jesteś taka bezduszna. ― Tassarion otarł nieistniejącą łzę z kącika oka, siorbnął nosem dla efektu. ― Mama cię nie nauczyła, że starszym należy pomagać i traktować z należnym szacunkiem?
― W zbiorze przedstawionych mi zasad nie wspomniano nic o wampirach-ryzykantach ― odparła niewinnie, spuściła na moment oczy jak zakonna nowicjuszka. ― Widziałeś gdzieś Hugona?
― Całkiem niedawno wrócił z lasu. Lało parę ostatnich dni, potem przygrzało, więc nasz mały grzybiarz ma pełne ręce roboty. ― Wzruszył ramionami. ― A co?
― Jest mi pilnie potrzebny. Tu chodzi o picie lub niepicie, arcyważna sprawa.
Wampir uśmiechnął się szeroko, niepokojąco. W zimnym, mdłym świetle latarni wyglądał jak drapieżnik czekający na najmniejsze potknięcie, na sygnał do ataku.
― Rozumiem ― mruknął i przeciągnął się, coś strzeliło mu w plecach. Wrażenie niebezpieczeństwa nagle zniknęło. ― W takim razie udanego picia. ― Mrugnął do niej wesoło i odwrócił się, odszedł parę kroków.
― Jak powiem: nawzajem, to się obrazisz?
Przystanął, obejrzał się przez ramię. Im dalej od światła, tym bardziej odnosiła wrażenie, że jego oczy płoną w półmroku czystą czerwienią.
― Może. Jeszcze nie wiem ― szepnął. Jego słowa prawie scaliły się ze szmerem wiatru w liściach, kroków w ogóle nie dosłyszała. Po prostu zniknął, rozpłynął się w narastających ciemnościach nocy.
***
Hugona znalazła w bibliotece. Siedział sam przy jednym z długich stołów, z pojedynczą książką i kagankiem, kompletnie zaczytany. Nawet nie podniósł głowy, kiedy zamknęła za sobą drzwi. Małgorzata rzuciła jeszcze okiem w stronę biurka bibliotekarza, ale Balthazara nie było albo zaszył się w innej części biblioteki.
Zakradła się do stołu, bezszelestnie podeszła zielarza po skosie, nieco z boku, lekko z tyłu, by mieć pewność, że element zaskoczenia jest po jej stronie. Kiedy dotknęła dłonią jego ramienia ― podskoczył w miejscu, odwrócił się gwałtownie.
― Gosia! ― sapnął głośno, nie kryjąc zaskoczenia. Odetchnął zaraz głęboko, uśmiech sam wypłynął mu na wargi. ― Prawie zawału dostałem, przyznaj się, chcesz się mnie pozbyć żeby mieć monopol na stanowisko?
― Pewnie ― parsknęła lekko, pacnęła go rękawiczką w ramię. ― Co czytasz?
― Przeglądam atlas grzybów. Dzisiaj w lesie znalazłem coś, czego do tej pory nie znałem…
― Nie wierzę własnym uszom. ― Dotknęła mostka w pełnym niedowierzania geście. ― Arcygrzybiarz nie wie co znalazł?
― Ha-ha, bardzo śmieszne ― powiedział z przekąsem. ― Co cię w ogóle sprowadza o tej porze? Podejrzewam, że nie grzyby i nie atlas.
― Nie. ― Uśmiechnęła się pięknie i przysiadła tuż obok na ławie. ― Hugo, mój najdroższy przyjacielu…
― Aha ― parsknął, trącił ją barkiem w ramię. ― Już wiem o co chodzi.
― Wcale nie wiesz.
― Ależ wiem.
― Mhm. I o co chodzi?
― Trzeba ci z czymś pomóc.
― No wiesz? Czuję się śmiertelnie obrażona w tym momencie.
Uniósł wyczekująco brwi; uśmiech błąkający się na jego wargach wcale nie bladł.
― Chciałam cię zabrać na picie ― wyjaśniła, zaczesując kosmyk włosów za ucho. ― Jeśli tylko pomożesz mi wygrać pewien zakład…
Hugo parsknął, zamknął atlas z suchym trzaskiem zesztywniałych stron.
― Wiedziałem, że chodzi o pomoc.
― Nie, nie. Chodzi o picie ― poprawiła go potulnie. ― A teraz odłóż ładnie książkę i chodź, porywam cię.
― A kiedy planujesz mnie zwrócić, droga Szelmo? Jutro jestem umówiony w lesie na grzybobranie.
Udała, że się zastanawia. Spojrzała wymownie w sufit, podparła brodę na pięści, odczekała moment czy dwa, nim spojrzała na niego kątem oka.
― Uroczyście przysięgam, że rano będziesz z powrotem na miejscu. Ale gdybym była tobą ― podniosła się energicznie z ławy, strzepnęła niewidzialny pyłek z rękawa ― naszykowałabym sobie zapas wody w kwaterze. I może jakieś zioła na ból głowy.
***
Było już kompletnie ciemno, kiedy w końcu przekroczyli próg zajazdu, wchodząc do przestronnej, zadymionej izby. Wnętrze prezentowało się jak klasyczny przybytek utrzymujący się z klienteli poszukującej strawy i odpoczynku. Nad paleniskiem wisiał miedziany sagan, pieszczotliwie ogrzewany wysokimi płomieniami aż skakała pokrywka; pomiędzy stołami kręciła się dziewka ścierająca blaty szmatą, za szynkwasem stał starannie ogolony jegomość pochłonięty rozmową z jednym z klientów i jednocześnie kompletnie ignorujący trzaski i ponaglające wołanie dochodzące z zaplecza.
Małgorzata rozejrzała się; w świetle lichych świec niewiele było widać, ledwie zarysy nielicznych sylwetek przy stolikach czy słabo oświetlone głowy pochylone nad miską zupy. Zmrużyła oczy, powiodła spojrzeniem w bok, starając się znaleźć Victariona.
― Gosiu? ― Hugo szturchnął ją w bok, ruchem głowy wskazał samotnego gościa przy stole, skupionego na bochenku chleba i misce smalcu.
― Nie, to nie on ― mruknęła i dokładnie w tym momencie rzuciła jej się w oczy uniesiona ręka. Pociągnęła Hugo za rękaw, oboje podeszli do stołu stojącego nieco na uboczu. Na blacie stał jeden, w połowie opróżniony kufel, na glinianej podstawce dogasały resztki świecy. Victarion siedział na ławie w niewymuszonej, niedbałej pozie; plecy wsparł o ścianę tuż za nim, ramiona skrzyżował na piersi, wyciągnął nogi. Na pierwszy rzut oka sprawiał wrażenie absolutnie rozluźnionego, nawet lekko rozbawionego, jakby zawartość jednego kufla miała na niego jakikolwiek wpływ.
― Jednak przywlokłaś biedaka ― odezwał się, przechylając głowę w bok. Chybotliwy płomień odbił się w jego oczach, zimny błękit na krótką chwilę zyskał nieco ciepłego, granatowego odcienia.
― Owszem ― odparła dumnie, zajęła miejsce na ławie po drugiej stronie stołu. Hugo dosiadł się tuż obok. ― Czujesz już tę porażkę? Unosi się w powietrzu.
― Aha ― mruknął, nachylił się powoli, oparł łokcie o blat. Wysłużona ława skrzypnęła cicho, westchnęła skargą starego drewna. ― I gdzie twoje maniery, Gosiu? Nie przedstawisz mi swojego naocznego świadka wielkiej powodzi pod Marną?
― Hugo ― zwróciła się do jadownika z przesadną słodyczą w głosie. ― Poznaj Percivala. To mój dawny znajomy z tej dziury zabitej dechami. Znaczy, z Defros.
― Miło mi. ― Hugo skinął mu głową, uważnie zerknął na Małgorzatę. Victarion postąpił dokładnie tak samo. ― To o to chodzi z tym twoim zakładem, tak? O Marnę?
― W rzeczy samej. Ten niedowiarek…
― Ten racjonalnie myślący i dobrze poinformowany starszy kolega ― wtrącił niewinnie Victarion.
― … ten niedowiarek upiera się przy tym, że to nie rzeka wylała, tylko jakiś wół padł niby na moście i zablokował przejazd, póki go stamtąd nie zwlekli ― wyjaśniła cierpliwie, nie zwracając uwagi na nieuprzejme wtrącenie.
― No nie ― Hugo ewidentnie nie dowierzał w to, co słyszy, pokręcił głową.
Zanim zdołał jednak cokolwiek powiedzieć, pojawiła się dziewka karczemna w zapasce i poplamionym czepcu.
― Będzie co? ― spytała z miejsca.
― Dzban wina i dwa kubki ― odpowiedziała natychmiast Małgorzata.
― I piwo ― wtrącił Victarion.
Kobieta skinęła oszczędnie głową i odeszła, po drodze zatrzymując się jeszcze przy saganie. Pogmerała w środku chochlą, odłożyła pokrywkę na hak przy palenisku i zniknęła na zapleczu.
― Z tym wołem to bzdura. ― Hugo podjął temat na nowo. ― Byłem tam razem z Gosią i przysięgam na grzybnię-…
Victarion uniósł brwi.
― Hugo jest mykologiem ― wtrąciła szeptem Małgorzata.
― … że to rzeka. Zresztą, tydzień gniliśmy w tej obskurnej gospodzie, bo tak bardzo lało.
― Mój wujek i brat cioteczny kuzynki od strony matki mówili, że byli na miejscu i też zarzekali się na wszystko co cenne, że wół padł jak długi. Wujaszek nawet szkic narysował.
― Może mosty pomylił? ― Hugo zabębnił palcami o blat. ― Ten w Marnie był dość szeroki, nawet porządny na pierwszy rzut oka. Wiesz, dobre deski, gwoździe z pierwszej ręki. Podobno jakiś znajomy sołtysa go budował i zgarnął za to niezłą sumkę.
― Szeroki? Mi mówili, że w chuj wąski.
― Nie, nie. Szeroki, mówię ci. Może nie na dwa wozy, ale jeden zmieściłby się bez problemu, jeszcze z obstawą po obu stronach.
Dziewka znów się pojawiła, w milczeniu ustawiła na stole naczynia, brzdęknęła glinianymi kubkami.
― Skoro porządny ― Victarion dopił swoje piwo i odsunął pusty kufel, przeciągnął spojrzeniem po izbie, jakby od niechcenia. ― To jakim cudem jebnął po byle ulewie?
― I tu jest grzyb pogrzebany. ― Hugo napełnił oba kubki winem, uśmiechnął się przy tym nad wyraz wesoło. ― Ten cały znajomy sołtysa ― podjął po chwili ― może i zbił równo dechy, ale belki stojące w wodzie, podpora całego mostu, były jakieś chujowe, nawet nie wiem, czy nie pocisnął im kitu, że je wymienił, a jednak tego nie zrobił. ― Odstawił dzban, podał jeden kubek Małgorzacie. Dziewka w tym czasie zwinęła pusty kufel i znów się ulotniła, zostawiając syczący, spieniony sagan samemu sobie.
Małgorzata zakołysała kubkiem w dłoni, napiła się trochę, ale wino - choć nie najgorsze - jakoś jej nie rozluźniało, nie wprawiało w lekki, wesoły nastrój. Zerknęła spod oka na zaangażowanego w opowiadanie Hugona i poczuła jak coś ciąży jej w żołądku. Jakaś zimna bryła, nieprzyjemny balast, którego nie potrafiła się pozbyć ani zignorować. Przecież obiecała sobie już jakiś czas temu, że przestanie go okłamywać. Że w końcu z nim usiądzie i porozmawia, sama mu powie…
Przymknęła na moment zmęczone oczy, potarła je palcami. Kiedyś mu powie. Kiedyś na pewno.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz