niedziela, 10 lipca 2022

Od Victariona cd. Małgorzaty

— Zostać tutaj na parę dni i naradzić się, co dalej — odparł z westchnieniem. Jaki czasem był, kurwa, naiwny. — Ale chuj, zbierajmy się stąd.
— Dokąd?
— Zastanowimy się w drodze.
Uśmiechnęła się, jakby nie spodziewała się żadnej innej odpowiedzi.
Gdy przykucnęła przy tym od toporka, Victarion zajął się porzuconym w kącie brodaczem; bezceremonialnie obrócił go na plecy, zaczął przeszukiwać kieszenie. Znowu będzie miał rękawiczki upierdolone krwią, wspaniale. Drobne monety… nic ciekawego… krzesiwo… znowu monety… srebrna korona? Zmarszczył brwi, uniósł monetę.
— Kurwa mać.
— Co jest?
— Zobacz.
Na rewersie w smudze kiepskiego, bladego światła zalśniła cechowa ćma.
Szelma obrzuciła to, co zostało z brodacza z miną, jakby chciała go wskrzesić i zabić jeszcze raz.
— Skurwysyny — podsumowała i wróciła do przetrząsania kieszeni faceta od toporka. Chociaż ruchy wciąż pozostały lodowato profesjonalne, wydawała się zamyślona. — Szkoda, że nie oszczędziłeś któregoś, może coś by nam wyśpiewał.
— Szkoda czasu — powtórzył. Druga kieszeń brodacza świeciła pustkami; wytarł ręce, wstał. — Jak dach? Da się zleźć?
— Da się. Chyba że — Szelma zmrużyła złośliwie oczy — jest się starą dupą.
— Spierdalaj — parsknął. Podszedł do okna, zgarniając po drodze swoje rzeczy z siennika, wychylił się; padało bardziej niż pół godziny temu, kalenica wyglądała na kurewsko śliską. Niedobrze.
Ubrał płaszcz, pośpiesznie zapiął kilka guzików.
— U tego nic nie ma — usłyszał zza pleców.
— To chodź. — Usiadł na parapecie, zwiesił swobodnie nogi na zewnątrz. Krople deszczu chłostały twarz. — Nie chcę się przekonywać, czy czekają na nas jeszcze jacyś mili koledzy na dole.
— Powiedz po prostu, że śpieszy ci się do przybytku mającego na wyposażeniu wannę. — Tym razem głos Szelmy wybrzmiał niemal tuż za uchem.
— Nastaw się raczej na stóg siana.
Zeskoczył z parapetu, zanim zdążyła odpowiedzieć.
Wylądował miękko na kalenicy; jeden but ześlizgnął mu się z mokrej belki, ale zdołał odzyskać równowagę. Deszcz zacinał w oczy, drewno jęczało głucho z każdym krokiem. Jeszcze chwila — raptem parę jardów — Victarion zatrzymał się, obrócił. Szelma właśnie z gracją zeskoczyła z parapetu na belkę. No, dobra. Zerknął jeszcze na dół — nikogo — i zsunął się bokiem po dachu krytym strzechą prosto w kałużę. Błoto mlasnęło pod podeszwami.
Szelma wylądowała parę kroków od niego, otrzepała ubranie ze słomy.
— Powinieneś był mnie złapać — oznajmiła z głębokim rozczarowaniem, naciągając kaptur na głowę — jak przykładny rycerz zbożną niewiastę. — Krople deszczu na jej rzęsach błyszczały jak szkło.
— Jeszcze czego. Najpierw musisz popracować nad swoją zbożnością, niewiasto.
— Znam więcej psalmów niż ty, więc zachowaj te inwektywy dla siebie, cny rycerzu.
Uśmiechnął się pod nosem.
Przed karczmą nie było żywego ducha; ze środka dobiegał gwar, przez brudne okno sączyło się światło, kusiło ciepłem. Minęli je szybkim, zdecydowanym krokiem. Nędzna szopa, która robiła tam za stajnię, kryła się nieco z tyłu, za rogiem. Przy drzwiach ktoś stał.
Victarion odruchowo oparł dłoń na rękojeści, ale to tylko chudy wyrostek w sflaczałym od deszczu kapeluszu kulił się na progu. Uniósł głowę, gdy podeszli bliżej, smarknął donośnie. Twarz ginęła w półmroku.
— Ee…! A wy tu czego?
— Konie zabrać.
— Ee?
— Nie zostajemy na noc — dodał Victarion, nadal spokojnie. Ile mogło minąć czasu, zanim ktoś znajdzie trzy trupy na piętrze? Jebało krwią na pół korytarza. Znając jego psie szczęście, właśnie ktoś to zauważył.
— Nie-e?
— Nie.
— I koniki na taki deszcz?
— Na taki deszcz.
— E, coś mi się nie widzi po porządnemu. — Chłystek łypnął na nich podejrzliwie, skrzyżował ramiona, zasłonił wejście do szopy. — Tak po nocy będziecie jechać?
Victarion zniecierpliwił się.
— Chuj cię to…
— Córka nam zachorzała — wtrąciła Szelma zbolałym tonem. — Dopierośmy wiadomość dostali. Do obejścia nam czym prędzej wracać, biedactwem się zająć… Co to będzie, na Erishię…
Chłystek zawahał się wyraźnie, znów pociągnął nosem, jeszcze zgarbił ramiona.
— Głuchy jesteś? — spytał Victarion ostro, z irytacją. — Rusz dupę i otwieraj drzwi, śpieszy nam się. Dzieciak ma gorączkę.
— Doktór pisze, że to grypa. — Szelma westchnęła rozdzierająco.
— Już otwieram — burknął chłystek. Znów zerknął na Victariona, zanim dorzucił ugrzecznionym tonem: — Dobrodzieju.
W szopie śmierdziało gównem i mokrym psem.
Jedno z czarnych bydląt na ich widok poderwało się radośnie, zamerdało ogonem i już-już miało podbiec, gdy ostry gwizd Szelmy zatrzymał je w miejscu. Victarion na wszelki wypadek ominął wszystkie trzy kundle szerokim łukiem, zajął się siodłaniem Funta. Pytanie chłystka, czy dobrodziejowi nie pomóc, zbył machnięciem ręki. Ten jeszcze chwilę się kręcił przy nich, zanim wreszcie wyszedł.
Szelma obejrzała się na drzwi.
— Dobrodziejowi — powtórzyła cicho, z wyraźną uciechą.
— Spierdalaj.
Funt zarzucił łbem, niezadowolony, gdy dociągnięto mu popręg.
— No co, Rion? Od razu widać, że jest z ciebie kawał — uśmiechnęła się jeszcze szerzej — dobrodzieja.
— Zajmij się Belladonną.
Którędy powinni jechać? Victarion próbował odtworzyć mapę przed oczami, rozpinając ogłowie. Może na południe…? Tam było kilka wioseczek, gdzie mogliby się przechować kątem do rana. Muszą znaleźć sobie nocleg, zanim zrobi się ciemno jak w dupie. Żeby chociaż tak nie lało… Zresztą Szelma pewnie jechała cały dzień, musiała być zmęczona, nie mogli spędzić nocy na dziko.
— Pojedziemy opłotkami na południe — rzucił do niej półgłosem. Złapał wodze Funta, pociągnął; wałach posłusznie ruszył się z miejsca.
Wyszli na zewnątrz. Błoto mlaskało pod kopytami, deszcz nieco zelżał.
— Świetnie, krzaki z tobą to zawsze dobra opcja. Prawda, pchełko? — Pogłaskała jednego z kundli. Jej ton nabrał pieszczotliwych nut.
Inny — ten najbardziej wylewny sukinsyn — przytruchtał do Victariona, wsadził swój wielki, krzywy łeb pod jego dłoń.
— Spier-... — Victarion odsunął się, zabrał rękę, ale kundel pchał się dalej; szczeknął basowo, gdy nie dostał żadnej uwagi. — Zabieraj tego pchlarza, Szelma.
Szelma zmierzyła długim spojrzeniem najpierw jego, potem psa.
— Ciągnie swój do swego — odparła niewinnie. Gwizdnęła; pchlarz natychmiast zostawił Victariona i poleciał do niej z wywieszonym jęzorem.
— Odezwała się. — Victarion podciągnął się na siodło, zebrał wodze.
Zostawili karczmę już dobrze w tyle, gdy zdało mu się, że słyszy dochodzące stamtąd krzyki. Tylko popędził Funta.
Tym razem im się, kurwa, udało.

***

Rzucił się na siano z cichym westchnieniem.
Wszystkie mięśnie ciągnęły; dopiero teraz poczuł, jak powoli schodzi z niego napięcie, jak wreszcie rozluźniają się ramiona i kark. To był w chuj długi dzień. Powieki znów zaczęły same opadać. Zdjął rękawiczki, przetarł twarz dłońmi.
— Ja pierdolę.
Ruch z lewej. Krok-krok-krok i Szelma położyła się obok niego, przeciągnęła. Dobrze, że to nie było tegoroczne siano, mogli spokojnie w nim spać.
— Gawra, nieprzyjemności z cwaniaczkami szukającymi łatwego celu, pewnie pościg — wyliczyła lekko, nieco zaczepnie. Czuł na sobie jej badawcze spojrzenie. Gdy znów się odezwała, brzmiała ciszej, jej ton przygasł: — Wyglądasz na wykończonego.
Uśmiechnął się tylko niefrasobliwie, obrócił głowę w jej stronę. W gruncie rzeczy był skonany.
— Nie martw się, wszystko pod kontrolą. — Mrugnął do niej wesoło, przeniósł spojrzenie na sufit. — Pewnie masz dużo pytań — dodał.
Z poprzecznych belek zwisały pajęczyny, pachniało sianem i deszczem, gdzieś z tyłu rozlegało się uderzanie psich pazurów o deski. Victarion uniósł się nieco, włożył rękę pod głowę. Krople miarowo bębniły o dach. Usypiająco.
— Kto przeżył? — Pytanie Szelmy było niewiele głośniejsze od szmeru deszczu.
— Misiek, Darren, Lina, Begonia, Elmer, Myra, Gawron, Jagoda, Omyk. — Wymieniał bez chwili zawahania. — No i ja.
Z trzydziestu sześciu ludzi. Dłonie same zaciskały się w pięść.
Zerknął kątem oka na Szelmę; miała zamknięte oczy, przez twarz przemknął cień bólu. Wiedział, o kogo tak naprawdę chciała zapytać. Ale Hal spłonął razem ze swoimi ukochanymi książkami.
Determinacja w spojrzeniu, „Nie będę was spowalniał”, potem: zgrzytnięcie zamka, dźwięk przesuwanych mebli, smród dymu. Jęzory ognia z okien archiwum widzieli nawet po wyjściu z tunelu.
Co za gówno.
— Czemu Misiek się znowu do mnie dojebał? — Kolejne pytanie przywróciło go do rzeczywistości. — To przez basztę?
— Nie tylko do ciebie. — Wrócił do gapienia się w sufit. — Któryś szczeniak sypnął, Misiek dojebał się do wszystkich na wszelki wypadek.
— Niech spierdala — fuknęła. — Mam za dużo na głowie, żeby jeszcze organizować sobie dodatkowe bagno w postaci zdrady.
Przez moment było słychać tylko deszcz i ciche pochrapywanie któregoś psa śpiącego przy drzwiach stodoły. Szelma zastanawiała się nad czymś wyraźnie.
— Kiedy Gawra padła? Dawno?
— Trzydziestego lipca. — Cholera, właśnie. O tym też chciał z nią porozmawiać. — Co wtedy robiłaś?
— Gniłam pod Marną. Rzeka wylała i zatopiła most, miałam tydzień opóźnienia w powrocie z misji. Zresztą, Hugo potwierdzi, był tam wtedy ze mną. Zlecenie z gildii — dorzuciła.
Zlecenie z gildii. Aha. Pokręcił głową. Taki dowód mogli sobie w dupę wsadzić. Ale przecież nie mieli niczego innego — no, może jeszcze sam fakt, że ją bez problemu znalazł, a nie spierdoliła na drugi koniec Iferii przed cechem — i przecież tamte chujki nie znalazłyby Gawry bez kogoś, kto ich tam podprowadził…
Jasne, kurwa. Skrzywił się. Dla Miśka to wszystko i tak było gówno warte.
— Musi starczyć — mruknął.
Szelma parsknęła ponuro. Siano zaszeleściło, monotonne uderzanie o sufit przybrało na sile. Przez szpary między deskami zaświszczał wiatr, w stodole w kilka chwil zrobiło się chłodniej. Pies szczeknął przez sen, poruszył łapami; drugi natychmiast do niego przytruchtał, przechylił głowę. Trzeciego zostawili przy koniach.
— Nie podejrzewasz mnie — odezwała się Szelma nagle. W jej głosie zadźwięczało zdecydowanie. — Inaczej dokończyłbyś sprawę w tamtej spelunie.
Aż uniósł się na łokciu. Szelma patrzyła na niego wyczekująco; tylko nieznacznie płytszy niż zwykle oddech zdradzał niepokój. W tym świetle jej oczy zdawały się błyszczeć czystą czernią.
— Nie podejrzewam cię — odparł stanowczo. Przez głowę przemknął mu obraz sprzed paru godzin: nagły impuls, odruch ataku. Kurwa, no tak. Przez całą aferę z tymi trzema chujkami zupełnie o tym nie pomyślał. — Przepraszam za tamto. — Zawahał się, zanim sięgnął po jej prawą rękę. — Boli cię nadgarstek?
Dłoń była chłodna, wyziębiona.
— Trochę. — Szelma poruszyła ręką, rozprostowała palce. — Dziwnie drętwieje przy dłuższym bezruchu, ale pewnie samo się naprawi w przeciągu paru dni. — Po krótkiej chwili niezdecydowania przysunęła się do niego bliżej, przytuliła; kolejny zimny podmuch wtargnął do środka. — Którędy chcesz jechać do Tirie?
— Jeśli to Mer mnie sprzedał, będzie wiedział, że mogliśmy potem pojechać do Tirie. — Victarion opadł z powrotem na plecy, objął ją ramieniem. — Powinniśmy trzymać się z daleka od gościńca, na wszelki wypadek.
— Chcesz mu złożyć przy okazji wizytę?
Uśmiechnął się nieprzyjemnie. O, zdecydowanie. Przy okazji mogliby sobie wyjaśnić, czyją monetę znalazł w kieszeni tamtego chujka.
— Bardzo, kurwa, chętnie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz