wtorek, 5 lipca 2022

Od Ayrenn

Dzień dobiegał końca; upalne, gorące powietrze rozlewało się leniwie po kątach uniemożliwiając znalezienie miejsca w którym będzie choć odrobinę chłodniej i przyjemniej. Obietnica nocy nie niosła pocieszenia – insekty wszelkie maści ochoczo uprzykrzały sen, brzęcząc nad uchem lub bezczelnie gryząc, poza tym, mimo braku słońca, wciąż było niemiłosiernie duszno i gorąco.
Korzystając z ciepłej pogody, Ayrenn rzadko pojawiała się w budynku gildii. Wolała spać w lesie, gdzieś pod starym bukiem i spędzać czas w towarzystwie okolicznych stworzeń, solidnie pracując na swoją łatkę “odludka”, którą w zasadzie zdążyła już polubić i zaakceptować. Przecież znaczną część życia spędziła w samotności, kryjąc się w cieniu drzew i błądząc po górskich ścieżkach.
Przebywanie w budynku było dla niej czymś niezmiennie nowym i niezbadanym; za każdym razem łapała się też na myśli, że powinna lepiej zorientować się w układzie pomieszczeń i chociaż zapamiętać gdzie może znaleźć tych, na których można liczyć. Ta wiedza przydałaby się jej chociażby teraz, kiedy zdezorientowana stała na środku korytarza i próbowała przypomnieć sobie, która kwatera należała do Małgorzaty.
Na szczęście, lukę w wiedzy uzupełniły zmysły. Czułe, elfie ucho wyłapało zniecierpliwiony stukot psich pazurków o podłogę i równie psie burczenie, jakby nieco niezadowolone. Uśmiechnęła się bezwiednie i zapukała w charakterystyczny sposób.
― No chodź! ― dobiegło z wnętrza.
Ayrenn posłusznie wdusiła klamkę i wślizgnęła się do środka, prosto w kłębowisko czarnej sierści oczekujące jej pod drzwiami. Gnatołam skoczył na nią pierwszy i prawie ją przewrócił, Wisielec zakręcił się gdzieś przy jej nodze. Nawet Księżycogryz opuścił swoje leże demona przy łóżku i pojawił się, by odebrać zasłużone głaski.
― O, jak już tam stoisz, to podaj mi tamten nóż ― poprosiła Małgorzata, zawzięcie grzebiąc za czymś w torbie. Ayrenn ściągnęła nieznacznie brwi obserwując towarzyszkę i większy niż zwykle bałagan zalegający w pokoju. Odruchowo podniosła leżący na ziemi szalik (po co był jej szalik w lecie?), zgarnęła z komody nóż.
― No wiesz? Miałaś mi pomóc z tymi ruinami ― fuknęła, pozorując oburzenie. Coś jej mówiło, że tak to się skończy, znowu zostanie ze wszystkim sama.
― Nagły przypadek ― rzuciła Małgorzata roztargnionym tonem i zwinęła druga koszulę w niedbały kłębek. Zawahała się na moment, jakby nie była pewna czy chce się pokazywać w wymiętolonym ubiorze, ale ostatecznie tylko wzruszyła ramionami i wcisnęła ubranie na dno torby. ― Muszę wyjechać dzisiaj, w zasadzie to zaraz i już.
― Natychmiast, w tym właśnie momencie ― podłapała Ayrenn, zapominając już o próbach zagrania wielce oburzonej; podeszła bliżej łóżka. ― To misja z gildii?
― Nie, prywatne porachunki.
Ayrenn uprzejmie nie spytała z kim i dlaczego z Tezeuszem. Odłożyła szalik na bok, podała nóż Małgorzacie i zajęła się eleganckim składaniem czystej tkaniny przeznaczonej na opatrunki.
― Mam na ciebie poczekać? Sama sobie nie poradzę, Cervan przecież mówił, że to misja na co najmniej dwie osoby.
Uśmiech jakim obdarzyła ją Gosia przyprawiał o ciarki.
― Nie ― powiedziała zaczepnym tonem. ― Znalazłam zastępstwo.
― Wiesz, masz taką minę, że zaczynam się bać kogo w to wrobiłaś.
Małgorzata obejrzała się na nią, zielone oczy błysnęły w świetle zachodzącego słońca.
― Nie ma czego się bać, na pewno ci pomoże. To bardzo miły i empatyczny… ― zawahała się wyraźnie, schowała nóż do innej torby ― kawał dobrodzieja.
Kawał dobrodzieja. Aha. Ayrenn zmarszczyła nos, wietrząc podstęp.
― Mhm. A kto to w ogóle jest?
Małgorzata zerknęła na tarczę kieszonkowego zegarka i obejrzała się w stronę okna, po chwili namysłu podeszła bliżej i uśmiechnęła się z podejrzaną satysfakcją.
― Chodź, pokażę ci. ― I otworzyła okno na oścież, przysiadła na parapecie.
Ayrenn zbliżyła się, zaciekawiona wyjrzała na zewnątrz. Jej uwagę od razu zwrócił samotny jeździec, nie znała go, nie widziała wcześniej na terenie gildii ani w bezpośrednim sąsiedztwie. Musiał być jakimś nowym nabytkiem albo… albo naprawdę zbyt długo siedziała w lesie. Szpiczaste uszy zdradzały pochodzenie, pierwsze rzuciły się jej w oczy.
― To jakiś twój znajomy? ― spytała, jedną ręką opierając się o wolną część parapetu, a drugą znów głaszcząc Gnatołama.
Nie była pewna, czy Małgorzata w ogóle jej słucha.
― Gosiu?
― Powiedzmy ― odpowiedziała jej w końcu, uśmiechając się szelmowsko i pomachała mężczyźnie. Ten patrzył chwilę ich w kierunku, w końcu pokręcił głową z przelotnym uśmiechem i skierował konia w kierunku ścieżki. ― To Victarion. ― wyjaśniła i zsunęła się z parapetu zwinnie, złapała porozrzucane na biurku fiolki z truciznami.
― Na pewno mi pomoże? Nie sprawiał wrażenia kogoś, kto będzie zachwycony awaryjnym wciśnięciem na misję. Na przyjaznego też nie wygląda.
― Och, Rion to najprzyjaźniejsza osoba pod słońcem, ręczę za niego.
― Mhm ― mruknęła z wyraźnym powątpieniem Ayrenn, krótkim gestem skłoniła Gnatołama do zrobienia eleganckiego “siad”. ― A z Cervanem rozmawiałaś? Jakby nie patrzeć, do tej misji wytypował nas, nie tego Victariona.
Małgorzata przewróciła teatralnie oczami, z energią dopięła jeden z juków.
― Słoneczko, wszystko już załatwione. Cervan wie, zgodził się, nawet dał taki papierek… gdzie ja go…
Ayrenn z rosnącym powątpieniem obserwowała jak jadowniczka krząta się po pokoju, jak zagląda do szuflad, grzebie po kieszeniach, w gorączce przeszukuje psie posłanie pod ścianą. Wisielec starał się jej towarzyszyć w tych poszukiwaniach: wpychał nos tam, gdzie nie trzeba i zasłaniał cielskiem posłanie, ale intencje miał przecież jak najlepsze.
― Aha! ― Świstek papieru w kremowym kolorze mignął w powietrzu; pies szczeknął krótko, triumfalnie. ― Tu się schował. Masz, zobacz sobie.
Dokument opatrzony pieczęcią Gildii trafił do rąk elfki. Ayrenn przyjrzała mu się uważnie, uznała, że podpis mistrza jest jak najbardziej prawdziwy (albo cholernie dobrze podrobiony), pieczątka też wydawała się autentyczna. Pismo w normie, lekko rozchwiane, litery zdradzały pośpiech piszącego. No tak, Cervan zawsze miał tyle na głowie…
― A Victarionowi mówiłaś? ― zagadnęła po chwili.
― Co? Nie, gdzie tam.
― A nie powinnaś?
― Ayrenn, kochanie ― Małgorzata cmoknęła na buszującego w posłaniu Wisielca, zaczęła zakładać mu skórzane szelki ― to twoje zadanie, mnie tu lada moment nie będzie.
― Moje?... ― Poczuła, jak mimowolnie spina się na samą myśl o rozmowie z nieznanym jej elfem. Albo półelfem. W sumie to nigdy nic nie wiadomo. ― No dobrze ― Starała się brzmieć na opanowaną, odetchnęła. ― To może mi coś chociaż o nim powiedz? Te ruiny są daleko, nie chciałabym skończyć sparowana z jakimś… ― Machnęła dłońmi w chaotycznym geście mogącym oznaczać wszystko i nic.
― Jakimś kawałem dobrodzieja?
― Właśnie.
― Rion to doskonały kompan podróży, wierz mi. ― Brzdęknęła zapinana sprzączka. ― Uwielbia, kiedy się do niego mówi. Najlepiej dużo, sam jest mrukiem.
Ayrenn skinęła głową, odnotowując ważną wskazówkę w pamięci, jak pilny student na wykładzie.
― O, no i możesz spytać go o wszystko, bez problemu.
― To elf? Czy półelf?
― Półelf. Ale bardzo ciekawi go ta… eee… połówka rasy. Wiesz, jak zaczniesz mu opowiadać o elfich rzeczach to na pewno będzie mu bardzo miło.
― Mhm. No dobrze. ― Podała Małgorzacie niewielką sakiewkę z podejrzanym proszkiem w środku, jadowniczka przypięła ją do szelek, klepnęła Wisielca w bok, odganiając go od siebie. ― A magia? Używa?
― Nie, nie posiada tego daru. Ale-
― Niech zgadnę, bardzo lubi, kiedy się o tym mówi?
― Bingo. Jednak bystra z ciebie wiedźma.
Ayrenn zmrużyła oczy, zerknęła jeszcze raz na dokument. Jej wiara w jego oryginalność nagle gwałtownie zmalała.
― A czy jest coś, czego nie lubi?
Małgorzata nachyliła się do niej konspiracyjnie, jakby istniało ryzyko, że Victarion je usłyszy, choć pewnie był już zbyt daleko.
― Alkohol ― szepnęła z powagą. ― Chłop nienawidzi alkoholu. No mówię ci, abstynent.
― Hm. To chyba nie będzie specjalny problem…
Poczuła niedbałe klepnięcie w ramię, bezwiednie odwzajemniła posłany jej uśmiech. Czemu miała wrażenie, że Gosia wciska jej kit tysiąclecia?
***
Z zebranych informacji wynikało, że przydzielony jej do misji półelf zajmował się profesjonalnym pozbawianiem ludzi życia i jeździł w nocnym patrolu, a moment w którym wtedy widziała go z okna był tak właściwie początkiem jego pracy. Mając to na uwadze, nie próbowała go budzić ani szukać skoro świt. Jasnym było, że zaczynanie znajomości z kimś, kto ma za sobą nieprzespaną noc może nie skończyć się tak, jak to sobie zaplanowała. Zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt wczorajszej burzy. Już jej w lesie było ciężko, a co dopiero komuś, kto został odgórnie zobligowany do monotonnego krążenia po ustalonej trasie.
Błąkała się wobec tego po gildii, zajrzała do biblioteki, odwiedziła Irinę, posiedziała chwilę z Kukume, licząc, że Victarion jakoś samoistnie pojawi się jej na drodze. Tak się jednak nie stało, a powoli sięgające zenitu słońce powoli zmuszało ją do wykonania pierwszego kroku na ścieżce poszukiwań. Na szczęście, zanim chociażby skorzystała z pomocy lokalnych wróbli, wpadła na Isidoro.
Na szczęście, bez towarzystwa.
― Isidoro, widziałeś może…
Astrolog uśmiechnął się łagodnie, skinął głową w bok.
― W stajni.
― O matko, wysyłają go gdzieś? ― spytała, ale nim astrolog zdążył cokolwiek powiedzieć, już nie było jej obok. Złapała za klamkę głównych drzwi, kiedy coś ją tknęło i dodała szybko: ― Dziękuję za informację!
Na dworze było cudownie chłodno, nocna burza przyniosła oczyszczenie powietrza, zniknęła duchota, zniknął zaduch. Aż chciało się żyć, ruszać, robić cokolwiek poza leżeniem plackiem w cieniu.
Pchnęła barkiem ciężkie drzwi do stajni, wślizgnęła się zwinnie do środka, jak cień. Od progu powitał ją zapach koni i świeżej słomy, gdzieś na uboczu mignęła jej też słaba aura Theo. Stajnie, tak. Isidoro przecież nigdy się nie mylił, powinna gdzieś tu znaleźć Victariona.
Przeszła się pomiędzy boksami, bezwiednie przyjrzała się stojącym w boksach zwierzakom. Zauważyła okropnie znudzonego Falafela, minęła ożywionego Borowika, odruchowo pomyślała także o jego właścicielu, musnęła miękkie chrapy opuszkami palców w geście powitania. Gdyby nie to, że chciała załatwić sprawę jak najszybciej, to przyniosłaby mu jabłuszko.
Swój cel odnalazła sprawnie, bez większej zwłoki. Poza nią był jedyną obecną tu osobą, nie słyszała nikogo innego. Stał nieco z boku, ale nie kompletnie wciśnięty w kąt, zajmował się przewieszonym na koziołku siodłem. Kiedy podeszła bliżej, w zapachy typowe dla stajni wdarł się nowy, przywodzący na myśl jakieś tłuste smarowidło.
― Victarion, zgadza się? ― zagadnęła pogodnie, zatrzymując się po drugiej stronie koziołka.
Uniósł głowę, obdarzył ją przelotnym, niezobowiązującym spojrzeniem i uśmiechnął się całkiem uprzejmie. Czyżby Gosia faktycznie mówiła prawdę? Aż ciężko było jej w to uwierzyć.
― Zgadza się ― przytaknął. ― Mogę w czymś pomóc…?
Chociaż nie, zauważyła ten krótki błysk w jego oczach, który przywodził jej na myśl to, co widywała w co drugiej wiosce, to, co widywała w miastach. Przebłysk niechęci albo nieufności. Skoro sam miał elfickie korzenie, to co go powodowało? Ręka?
Nie ważne. Przecież przyszła tu z konkretnym zadaniem do wykonania.
Wyjęła z kieszeni kamizelki złożony na czworo świstek papieru, ten sam, który dostała od Małgorzaty; krótki liścik spisany ręką mistrza, wskazujący kto ma udać się na misję i dokąd. Wyciągnęła dokument w kierunku Victariona; wytarł dłonie w szmatkę przewieszoną przez ramię, nim go przyjął.
Musiała przyznać, że nie sprawiał wrażenia kogoś zaskoczonego zadaniem, co było chyba nietypowe jak na nową osobę. Chociaż, może miał już wcześniej doświadczenie z takimi organizacjami?
Obserwowała go podczas lektury, szybko przebiegł treść wzrokiem, uśmiechnął się ironicznie, kiedy jego wzrok zsunął się do zapisku o przydzielonych do misji osobach. Ciekawe czy też miał ochotę udusić Gosię za tę niespodziewaną zamianę.
― Kiedy chcesz ruszać… ― Zerknął jeszcze przelotnie na kartkę, nim wyciągnął ją z powrotem w jej kierunku. ― Ayrenn?
― Miałyśmy wyjechać wczoraj ― odpowiedziała, przejmując dokument i chowając go z powrotem do kieszonki. ― Więc mogę się zebrać nawet w tej chwili, ale nie wiem czy odpocząłeś już wystarczająco po patrolu. ― Przechyliła nieznacznie głowę w bok, przyjrzała mu się z nową uwagą. ― Ile potrzebujesz czasu na wyszykowanie się do drogi?
Ogarnął szybkim wzrokiem siodło, spojrzał gdzieś ponad jej ramieniem, w stronę boksów.
― Pół godziny.
― W takim razie za pół godziny przed stajnią. ― Uśmiechnęła się jeszcze na odchodne.
Na wszystkie krówki-karmelówki, ale gość ma tempo.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz