piątek, 5 sierpnia 2022

Od Antaresa cd. Serafina

Chodzenie po ruinach krasnoludzkiego miasta było dla Antaresa dziwnym doświadczeniem. Gdzieś na liście jego nieśmiałych życzeń i rzeczy, które chciałby zrobić, gdyby była ku temu okazja, znajdowały się właśnie odwiedziny w mieście krasnoludów. Rycerz był przekonany, że jeśli taki moment kiedykolwiek by nastąpił, przechodziłby przez ciężkie, spiżowe wrota, mając u swego boku gadającego jak katarynka Thundriego, który nic tylko klepałby go po plecach i zanosił się śmiechem, że takich budynków i posągów to te jego ludzkie oczka na pewno nie widziały. Potem pewnie zgarnąłby go do jakiejś karczmy, napchał pieczenią z jaka i, tradycyjnie, próbował upić krasnoludzką brandy.
Rycerz słyszał wiele opowieści o tym, jak wyglądają wnętrza gór, i jak wypełnia je blask złota i ognia. Jak ryczą płomienie zamknięte w gargantuicznych kuźniach, jak dźwięk kowalskich młotów mknie przez powietrze tak, jak śpiew ptaków czyni to w lesie. Monotonna melodia wznoszonych do przodków modlitw mieszająca się z zadziornymi zaśpiewkami z karczm, echo wydobywające się z odległych kopalni, głęboki pomruk magmy płynącej we wnętrzu ziemi. Krasnoludzkie miasta były różnorodne i barwne, tętniące życiem tak samo, jak zwykłe miasta na powierzchni, a jednak miały w sobie magię i egzotykę, której próżno było szukać w świetle słońca.
Może to właśnie dlatego Antares czuł wzbierający w głębi serca dyskomfort, gdy krok za krokiem szli wśród strzaskanych pozostałości tego, co kiedyś było miastem.
Zdobiące resztki budynków runy wydawały mu się familiarne – w końcu widział je zaklęte w młocie bojowym Thundriego, krasnolud pokazywał mu też jakieś szkice wykonane przez jego siostrę, Gwynris, projektującą jakieś trudne do opisania ludzkimi słowy prototypy. Rycerz dzielił swoją uwagę między bardziej filozoficzne rozmyślania o tym, co go otaczało, a bardziej przyziemne sprawy.
„Ogranicz się do jednego. Bo jak spierdolisz i Ayrenn się coś stanie, to nie Cervan będzie twoim największym zmartwieniem."
Antares potrząsnął głową, odganiając rozważania, skupił się bardziej na tym, by prowadzić dwójkę swych towarzyszy bezpiecznym szlakiem. Minęli fragment, gdzie osuwała się ziemia, a potem Serafin spytał o coś, ale rycerz usłyszał tylko strzępek.
— Mattia? — spytał, odwracając się do czarnoksiężnika. Mag wywrócił oczami.
— Tak, Mattia. Co ci mówił o tych ruinach i o celu tej naszej… wycieczki.
— Nie zadałeś sobie trudu, by go wysłuchać? — Ayrenn przystanęła, zerknęła przez ramię na mężczyznę.
— Może go słuchałem, a może nie — Serafin obojętnym spojrzeniem otaksował swoje złote szpony, zwrócił się do Antaresa. — I? Doczekam się odpowiedzi, czy mam to pytanie przeliterować?
— Mówił, byśmy poszukali grup badawczych, które tu zaginęły.
Czarnoksiężnik prychnął.
— A pierwszy cel naszych poszukiwań?
„Wpierdolić złotej rączce."
— Zbadać miasto. Dowiedzieć się, co się stało, że uległo odsłonięciu. I dlaczego je zamknięto.
— Zamknięto? — Serafin uniósł brew.
— Gdybyś słuchał, wiedziałbyś, jak wyglądała sytuacja — dodała Ayrenn, podejmując marsz.
— Nie musiałem, skoro teraz nasz rycerz może nam wszystko streścić, ratując nas od niezręcznej ciszy i – co gorsza – twoich niepotrzebnych komentarzy.
„A jakby on się tak wziął i przypadkiem potknął?"
— Mistrz mówił, że to niebezpieczne miejsce, powinniśmy działać w zgodzie.
— Słyszałaś? — Serafin uniósł znacząco brew.
Ayrenn zacisnęła gniewnie usta, nabrała tchu by coś powiedzieć. Przelotnie zerknęła na Antaresa i słowa zmieniły się w westchnienie, instynktownie zaciśnięte dłonie rozluźniły. Serafin prychnął. Spojrzał na rycerza.
— Z tego, czego dowiedział się Mistrz, miasto nazywa się Kor Faldur. I wiele wieków temu zostało z niewyjaśnionych przyczyn zamknięte przez krasnoludy. Nie opuściły go, po prostu… przestały przyjmować kogokolwiek i kontaktować się ze światem. A potem ścieżki do miasta przepadły, zaś o samym mieście zapomniano. Dopiero ostatnio, to niewyjaśnione trzęsienie ziemi sprawiło, że otworzyły się stare korytarze i można dostać się do środka.
— Ach, tak. Już pamiętam, dlaczego zdecydowałem się jednak pojechać — przyznał czarnoksiężnik. — Mam nadzieję, że dalsza część miasta lepiej się zachowała. To tutaj wygląda… umiarkowanie interesująco.
Otaczały ich potrzaskane resztki wykutych w skale domostw, zdobione geometrycznymi wzorami, tknięte ledwie wyczuwalną magią, która rozpłynęła się w większości, gdy budynki uległy zniszczeniu. Serafin pochylił się nad jednym z lepiej zachowanych fragmentów, otaksował go wzrokiem. Antares, nieszkolony w arkanach magii, nie miał pojęcia, jak egzotyczną dla człowieka magią dysponowały krasnoludy i nie wiedział, ile te pojedyncze, zachowane fragmenty mogą powiedzieć czarnoksiężnikowi. Serafin zaś miał taką minę, jakby ktoś zaoferował mu maleńkiego, ale za to przepysznego ptysia, a następnie zamknął mu przed nosem całą cukiernię.
— To tylko przedsionek — powiedział rycerz. — Całe miasto jest dużo dalej.
— Skąd wiesz?
— Thundri mi opowiadał — Antares zerknął na elfkę, ta skinęła mu głową. Pamiętała go z turnieju, wojownika nie dało się zapomnieć. — To mój przyjaciel, krasnolud.
— Och, w końcu jakieś konkrety. — Serafin zogniskował spojrzenie na rycerzu. — I? Co jeszcze ci opowiadał o tym mieście?
Antares zamyślił się zastanawiając, co z krasnoludzkiej kultury mogłoby być przydatne w ich obecnej sytuacji.
— Nie o tym mieście konkretnie. Ale ogólnie o tym, jak krasnoludy je budują.
— Kontynuuj.
— Przedsionek miasta to uh… ta część, do której wpuszczają mieszkańców powierzchni. Jest bardziej przystosowany do ich potrzeb. I chroni też to, czego krasnoludy nie chcą im pokazywać. Krasnoludy… — Antares urwał, zastanawiał się przez chwilę nad tym, jak ubrać swoje myśli w słowa — to lud jednocześnie gościnny i pełen sekretów.
— Interesująca dychotomia — zauważył Serafin, odbijając na moment od grupy, przechodząc kilka kroków w stronę jakiegoś rumowiska. — Szkoda, że nie mogą nas ugościć, ale sądzę, że odkrycie ich sekretów nam to wynagrodzi.
Rumowisko zadrżało i zamruczało pod dotykiem magii, z wnętrza wychynął fragment powykręcanej, metalowej blachy. Czarnoksiężnik zlustrował wzrokiem wyryte na nim runy, skwitował je krótkim „hm", nie poczynił ruchu, by na powrót dołączyć do pozostałych. Antares i Ayrenn przystanęli.
— Nie oddalaj się, tu nie jest bezpiecznie — ponagliła go Ayrenn.
— Jestem ostatnią osobą, o którą powinniście się martwić, jeśli cokolwiek postanowi nam zagrozić. — Serafin w końcu znudził się fragmentem, posłał go w stos kamieni, nie zaszczyciwszy więcej uwagą.
— Coś sprawiło, że żadna z ekip, które się tu wyprawiły, nie wróciła…
— Tak, tak, słyszałem. — Czarnoksiężnik w końcu podjął marsz, od niechcenia strzepnął palcami. I wrócił uwagą do Antaresa. — Czy ten twój kolega opowiadał coś o runach na ścianach ich budynków? Prawie każdy jest nimi pokryty, większość wciąż zachowała nieco magii, a z tego, co uh… — książę zmarszczył brwi — ten cały Cervan mówił, minęło już sporo czasu od momentu, gdy miasto zaginęło.
— To głównie runy wzmacniające kamień. Sprawiają, że się nie niszczy.
— Tego się domyśliłem — sarknął. — A coś więcej? Dlaczego wciąż działają?
„Jak jest taki mądry, to niech sam wymyśli."
— Thundri jest kawalerzystą, a nie budowniczym — wyjaśnił rycerz, wywołując na twarzy Serafina grymas rozczarowania.
— Oczywiście — burknął mag, zmęłł jakieś słowa pod nosem, Antares wychwycił coś, co brzmiało podejrzanie jak „dziwka Fortuna".
— Czy w Sallandirze nie ma krasnoludów? — podjęła Ayrenn, ostrożnie stawiając stopy na chyboczących się kamieniach, które niegdyś musiały stanowić równy, gładki bruk.
— Nie ma. Pierwszego krasnoluda zobaczyłem tu, w tym pozbawionym magii grajdołku — Serafin dotarł do zniszczonego bruku, zmierzył go gniewnym spojrzeniem. Kamienie wskoczył na swoje miejsce, książę przeszedł po nich pewnym i dostojnym krokiem. — Właściwie to ciężko mi sobie wyobrazić takich krasnoludzkich kawalerzystów. Nie mają za krótkich nóg na jazdę konną? Czy dosiadają kucyków?
— Baranów.
Baranów?
Antares popatrzył na Serafina z lekkim zdziwieniem.
— To takie futrzaste stworzenie, ma kopyta i rogi…
— Wiem, czym jest baran!
„Codziennie widzi takiego w lustrze, nie?"
Ayrenn westchnęła ciężko, zaś Antares zaczął się zastanawiać, czy zostawienie Mattii na górze na pewno było takim dobrym pomysłem. Mógłby nieść astrologa na plecach, jeśli tylko mężczyźnie udałoby się utrzymać dobre nastroje w grupie.
— Dziwię się, że nie ma żadnych krasnoludów — wtrąciła nagle Ayrenn. — To znaczy – wszystkie grupy, które zeszły do tych ruin, składały się z ludzi.
— I nawet nie posiadały w swoim składzie magów — dodał Serafin.
— Chodzi mi o to… jeśli krasnoludy tak zazdrośnie strzegą swych sekretów, to dlaczego nie pojawiła się cała grupa, która zabezpieczyłaby i przejęłaby teren? Nie chcą bronić miasta?
— Może nie zdążyli — odparł Serafin. — Te baranki z ich krótkimi nóżkami po prostu nie biegają tak szybko.
„A jakby go tak Tofurnik po przyjacielsku wziął i tryknął, co?"
Antares zamyślił się. W sumie i on się nad tym zastanawiał. Thundri, choć młody jak na krasnoluda, wylewny i jowialny, to jednak miał tematy, na które nie rozmawiał i momentalnie urywał dyskusję, jeśli tylko się pojawiły. Rycerz nie chciał na siłę wyciągać z niego jakichkolwiek sekretów jego ludu, więc po pewnym czasie nauczył się je omijać, niemniej jednak początkowo trudno było mu przewidzieć, o czym krasnolud zechce mu opowiedzieć, a o czym nie.
A potem coś kliknęło, odpowiedź sama pojawiła się w jego głowie.
— Miasto samo się obroni — powiedział nagle, ściągając na siebie spojrzenia towarzyszy.
— Nie sądzę, żeby ostał się tu choć jeden krasnolud – jak słyszałem, to długowieczna rasa, ale nic żywego nie przetrwałoby tak długo.
Antares skinął głową, przebył jakąś wyrwę.
— Strażnicy krasnoludzkich miast – oni nie są żywi.


— Och, nie.
Ayrenn przystanęła, widmowa dłoń sama powędrowała w górę, przysłaniając dolną połowę twarzy w geście, który wyrażał zarówno współczucie, jak i częściowo chronił przed powalającym smrodem wypełniającym kawernę.
„O cie, kurwa."
Powietrze było nieruchome, żaden powiew go nie mącił; dlatego gdy dotarli na miejsce, powitał ich skręcający trzewia odór rozkładu, uzupełniony od razu przez jego obraz.
To, co musiało być poprzedzającą ich ekipą poszukiwaczy, zostało zgniecione w kulkę i rozsmarowane na suficie. Tak po prostu. Jakby żyjący, walczący ze wszystkich sił, uciekający i krzyczący w panice ludzie byli tylko plastelinowymi ludkami w rękach kapryśnego dziecka, niezadowolonego ze swej kreacji. Brąz gnijącej krwi, przetykany białymi skrawkami strzaskanych kości, przypominał jakiś makabryczny obraz nocnego nieba, zaś usiana odlepiającymi się z sufitu szczątkami posadzka wyglądała z daleka jak rzeźbiona w drewnie mapa, pełna realistycznych pagórków i dolin. Ayrenn odwróciła się od widoku, na miękkich nogach odeszła kawałek dalej, wsparła się o zimną ścianę.
Antares popatrzył w stronę elfki, postąpił krok w jej stronę.
„Daj jej chwilę. Niech w spokoju ułoży myśli."
Rycerz zawahał się, w końcu odpuścił.
— Pójdę przyjrzeć się temu z bliska — powiedział, mijając stojącego w przejściu Serafina.
Czarnoksiężnik chłodnym spojrzeniem oceniał przestrzeń, a gdy Antares go mijał, przez krótki moment otoczył go powiew świeżego, wolnego od kadaweryny powietrza. Powiew ów nie podążył za rycerzem, Antares pozwolił sobie nieco przytępić własny zmysł powonienia, gdy poczuł, jak sama intensywność odoru sprawia, że jego żołądek zaczyna się niebezpiecznie skręcać.
Starał się nie myśleć o tym, że te rozwłóczone szczątki stanowiły kiedyś żyjących, myślących ludzi, mających swoje cele i marzenia, przyjaciół i rodziny, które czekały na nich na powierzchni. Zacisnął dłonie zmuszając umysł, by skupił się na szczegółach i informacjach, na wszystkim tym, co mogłoby mu pomóc zrozumieć, co tu się wydarzyło. Żeby taki sam los nie spotkał tych, którymi miał się opiekować. Szedł ostrożnie, by nie dotknąć butem rozlewającej się po posadzce materii.
„Nawet nie wiem, jak miałbym ich zidentyfikować albo pochować..."
„I tym się właśnie przejmujesz?"
„Tym również."
Wzrok rycerza szukał zadrapań i zniszczeń, szukał śladów walki, starając się odtworzyć jej przebieg, odczytać z bryzgów krwi i resztek rozdartej zbroi, co się tu wydarzyło. Werdykt nie napawał optymizmem.
„Przynajmniej zginęli szybko."
— Jakieś wnioski? — spytał Serafin, przerywając jego przemyślenia. — To robota jednego z tych krasnoludzkich strażników?
— Nie wiem, nie powiedziałbym — odparł Antares, odwracając się, ale nie był pewien swoich słów. — To może być też coś innego. Pod ziemią żyje dużo groźnych stworzeń, może przyszły też tutaj.
— Sprawdź, czy są wszystkie części.
Głos Ayrenn brzmiał słabo, łamał się w połowie zdania, ale elfka podeszła bliżej. Na pobladłej twarzy malowało się skupienie.
— Części?
— Części ciała.
„No to będzie w chuj trudne zadanie."
Antares postąpił ku jednej ze stron pomieszczenia.
„Będziesz w stanie pomóc?"
„Daj mi chwilę."
— Chcesz wiedzieć, czy to był potwór czy konstrukt? — spytał Serafin, nie ruszając się z miejsca, zerkając na stojącą u jego boku elfkę.
— Tak. Potwór… to nadal bestia która musi jeść. Nie wierzę, by zostawił tyle… — urwała.
— Tyle jedzenia?
Ayrenn skrzywiła się przelotnie.
— … chyba, że zabijanie sprawiałoby mu radość.
— A to świadczyłoby o jakiejś inteligencji. — Czarnoksiężnik podkręcił w zamyśleniu wąsa.
Tymczasem zaś Antares skończył swoje oględziny, podszedł bliżej Serafina.
— Nic nie zginęło — zawyrokował. — Na tyle, na ile jestem w stanie stwierdzić.
„Ej! Nie pomyliłem się!"
— Czyli to coś inteligentnego — Serafin zawyrokował takim tonem, jakby rozmowa toczyła się na temat nieznanego gatunku pasikonika. — Na pewno to nie jeden z tych krasnoludzkich tworów?
Antares ponownie stwierdził, że nie wie. Krasnoludzkie golemy – słyszał o nich, ale jeszcze żadnego nie widział – jawiły się jako niezawodne, niezniszczalne konstrukty, precyzyjnie wykonujące swoją pracę według tego, co zapisano w runach wiążących magię z magiczną zbroją. Golemów było niewiele, przebywały w najściślejszym sercu krasnoludzkiego miasta, stanowiąc bodaj ostatnią linię obrony uzbrojonej po zęby podziemnej siedziby. Krasnoludy nie narzekały na braki w uzbrojeniu, ich siła militarna stanowiła kanwę legend, zaś krasnolud, nawet w pojedynkę, stanowił przeciwnika, z którym należało się liczyć. Antares bardzo dobrze o tym wiedział. Dlatego też gdy Thundri opowiadał mu o golemach, a w jego głosie brzmiała powaga i szacunek, rycerz wierzył, że choć słowa opiewające niepowstrzymaną siłę golemów zdają się aż nazbyt fantastyczne, opisują po prostu rzeczywistość. Jedyny golem, jakiego spotkał na swojej drodze Antares, był w końcu starym i wysłużonym konstruktem stworzonym przez ludzką czarodziejkę, a jego zadaniem było narąbanie drewna na opał – mimo to jako przeciwnik stanowił dla rycerza niemałe wyzwanie. Trudno było powiedzieć, jaki okazałby się golem stworzony przez krasnoludzkich mistrzów run, powołany do istnienia tylko po to, by siać śmierć i zniszczenie.
— Golemy są… efektywne w swoich działaniach, ale nie okrutne. Nie sądzę, by któryś posunął się do czegoś takiego.
— A gdyby się zepsuł?
Rycerz wrócił myślami do tamtego dnia, kiedy golem-drwal się zepsuł. I jak to się skończyło.
— Trudno powiedzieć.
Serafin westchnął, rzucił ostatnie spojrzenie na pokój, a potem odwrócił się, by odejść.
— Spal ich.
Głos Ayrenn brzmiał dziwnie w pustce korytarzy. Serafin przystanął, spojrzał na elfkę. Wydawało się, że z jego ust popłyną jakieś przykre, kąśliwe słowa, ale czarnoksiężnik zmienił zdanie.
— To ostatnie, co możemy dla nich zrobić — dodała uzdrowicielka.
Ciche „hm" wydobyło się z piersi księcia, odwrócił się w stronę śmierci i rozkładu przepełniających pomieszczenie.
— Odsuńcie się.
Arcymag nie czekał, aż jego polecenie zostanie wykonane. Twarda bariera stanęła między nim a celem, na dłoni błysnęły złote pierścienie – te same, które książę dostał zimą od rycerza. Obręcze stuknęły o siebie, krzesząc niewielką złotą iskrę, migoczącą między palcami, rozwijającą się w smukły, lśniący ognik. Serafin strzepnął dłonią, ognik leniwie dryfował w głąb krwawej ciemności, przeniknął przez barierę.
I stał się słońcem.
Antares w ostatniej chwili zmrużył oczy, zwęził źrenice do dwóch niewielkich kropek, ale nawet to niewiele mu dawało. Po drugiej stronie bariery ryczała wściekła biel ognia pożerającego wszystko, czego tylko tknął, niepowstrzymanego i nieopanowanego, niezostawiającego nawet popiołu po swym przejściu. Serpentyny żaru wspinały się po kamieniu, zdzierając z niego wszystko, co na nim było, przemieniając makabryczne szczątki w rozgrzaną parę. I tak, jak słońce gwałtownie wybuchło, tak nagle zniknęło, pozostawiając wszystkich w nieprzeniknionych ciemnościach. Antares potrzebował chwili, by jego wzrok na powrót przyzwyczaił się do braku światła.
— Ruszajmy — zawyrokował książę i odwrócił się, by podjąć marsz.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz