sobota, 20 sierpnia 2022

Od Victariona cd. Hugona

Hugo po trzech sekundach zaskoczonego milczenia parsknął śmiechem w piwo.
— A właśnie miałem narzekać, że mnie niecnie i podstępnie wystawiono — stwierdził, znów swobodny, prawie natychmiast odzyskując rezon. — Masz szczęście, Per-... Victarionie. Już ci szykowałem admonicję stulecia.
Victarion uśmiechnął się uprzejmie. Admo-kurwa-co.
— Hugo, to dopiero drugie piwo — odparł z teatralną zgrozą. — Nie mów, że już dochodzimy do etapu pentametru jambicznego i włóknouszka ukośnego.
— Błyskoporka podkorowego, chciałeś powiedzieć. — Hugo wyszczerzył zęby. — Poezja i grzyby dopiero po trzecim, teraz możemy porozmawiać o misji. — Przechylił głowę, po czym dodał, jakby nie mógł się powstrzymać: — Nie wiedziałem, że należysz do gildii.
— Skusiłeś mnie tym bimbrem.
Znów parsknął. Miał przyjemny, zaraźliwy śmiech; w całym jego obejściu było coś, co wzbudzało sympatię. Victarion bezwiednie odwzajemnił uśmiech. Ta misja zapowiadała się z każdą chwilą lepiej.
— Kukume mówiła, że będziesz miał ze sobą list od Anderberga — rzucił, zanim Hugo zdążył podjąć temat gildii. — Mogę rzucić okiem?
— Pewnie. Chociaż ostrzegam — Hugo sięgnął do kieszeni, wyjął kopertę, podał mu przez stół — że nie dowiesz się z niego wiele więcej, niż usłyszałeś od Kukume.
— Zobaczymy.
Papier był gruby, porządny, z wytłoczonym herbem na grzbiecie koperty. Przy krawędzi zamknięcia został ślad po laku i ciemna, wiśniowa plama po winie. Nadawca się wspomagał czy Cervan znowu czytał w nocy?
— Być może też będziesz potrzebował czegoś mocniejszego.
— Może nie będzie tak… — Victarion urwał, zmrużył oczy. — O chuj.
— I jeszcze lupy.
Lupa by mu się zdecydowanie, kurwa, przydała.
List Anderberga uosabiał wszystko, czego nienawidził w charakterze pisma arystokratów: fantazyjne zawijasy wydupione na pół kartki, nasrane pętelkami, ozdobnikami, eleganckimi kreskami, litery tak drobne i upiększone, że kompletnie nieczytelne. Zmełł przekleństwo pod nosem. Kurwa. Nawet Szelma pisała wyraźniej.
— „Świat nasz pogrążony jest w chaosie, Katastrofy odcisnęły na duszach piętno, którego zmyć nie sposób” — przeczytał, podnosząc nieznacznie głos, żeby przebić się przez wdzięczny chichot krasnoludki. — Co to za pierdolenie?
— Czytaj dalej, dopiero się rozkręca.
— „Jak zachować ducha w takich czasach? Jak nie ulęknąć się w obliczu Nieuniknionego? Jak…”, ja pierdolę, „…znaleźć w sobie dość odwagi, aby unieść głowę, aby spojrzeć w oczy nieubłaganemu przeznaczeniu, tej nielitościwej damie o trupio-”, kurwa, „-bladym obliczu i krwistoczerwonych wargach?”.
— Czysta poezja, Victarionie. Musisz przyznać.
— Mhm. — Przeleciał wzrokiem resztę kartki, wziął następną. — Nie wiem, co ćpał, gdy to pisał, ale chcę to dostać.
— Obstawiam Psilocybe semilanceata — stwierdził Hugo ze znawstwem. Upił łyk piwa, mrugnął do Victariona wesoło. — Czapkę wolności.
W akapicie od nowej strony Anderberg zaczął dla odmiany pierdolić o podłości i małostkowości ludzkiej, podsycanej nieustannie przez bożków niezgody, pomniejsze byty spijające chuj-wie-co z chuj-wie-czego. Victarion przeskoczył kilka kolejnych zdań; coś o moralnej zgniliźnie znowu ściągnęło jego uwagę. Ta-ak, to zdecydowanie brzmiało, jakby powstało na halunkach.
— Co ma „agonalny krzyk ludzkości” i „społeczeństwo tarzające się we własnym brudzie, w trzewiach trawionych przez robactwo” do spisku na starego Anderberga?
Hugo przechylił się, pociągnął za ostatnią kartkę z pliku.
— Ostatnie cztery linijki — podpowiedział.
Cztery linijki. Z całego listu. Victarion westchnął ciężko. No zajebiście.
Bardzo wiele akapitów nieprzytomnego pierdolenia później doszedł wreszcie do mętnych wyjaśnień. Hugo miał rację; w liście nie było niczego, czego nie usłyszałby już od Kukume. Senior rodu, stary Magnus Anderberg, podobno był przekonany, że ktoś dybie na jego życie i próbuje go otruć, ze szczególnym naciskiem na swojego wnuka i spadkobiercę, Leandra Anderberga. Znaleźć dowody, że to nieprawda. Tyle. „Oczyszczenie mego imienia przed znamienitym przodkiem wam zawierzam”, zamaszyste L, kropka, A, które wyglądało, jakby było najebane, kropka.
— Ja pierdolę. — Victarion poskładał papiery z powrotem, podniósł spojrzenie na Hugona. — Co o tym myślisz?
— Że Leander Anderberg czyta za dużo poematów dygresyjnych.
Parsknął śmiechem.
— I za dużo chleje. — Plama po winie ściągnęła jego wzrok, gdy pakował list do koperty. — Chyba że to Cervan.
— Plam jest więcej, może obaj. Zresztą, mówiąc szczerze, sam też przebrnąłem przez ten list dopiero po kilku głębszych.
— Nie dziwię się. Jeśli facet jest równie konkretny na żywo jak w liście, chyba sobie jebnę w łeb.
— Przekonamy się — stwierdził Hugo filozoficznie. Schował kopertę z powrotem, oparł się niedbale łokciem o wysłużony blat stołu. — Przejrzałem herbarz w gildii, ale nie znalazłem nic ciekawego. Wygląda na to, że Anderbergowie to mało znaczący ród. Mają… albo mieli, herbarz był sprzed stu lat najmarniej… niewielkie dobra w dolinie Ander. I — wargi znów drgnęły mu do uśmiechu — zniewalający herb.
— Jaki?
— Latające prosię.
— Co?
— Latające prosię — powtórzył. — Chciałem doczytać historię herbu, ale źródła milczą kamiennie. Najwyraźniej uskrzydlony wieprz jest równie odwieczny jak nielitościwa dama o trupiobladym obliczu i krwistoczerwonych wargach.
Victarion poczuł, że bardzo potrzebuje jeszcze jednego piwa.
— Pewnie symbolizuje agonalny krzyk ludzkości — mruknął. Dopił do końca, odstawił pusty kufel; Hugo poszedł w jego ślady. Naczynie stuknęło o drewno.
— Prosię czy skrzydła?
— Ty mi powiedz, literaturoznawco.
— Dopiero po trzecim piwie — przypomniał mu Hugo. Szare oczy błyszczały rozbawieniem.
Właściwie — Victarion odchylił się na ławie, od niechcenia odnalazł wzrokiem dziewczynę krążącą po izbie z parującym kociołkiem — i tak dzisiaj nigdzie już nie pojadą, nie opłaca się ruszać prawie popołudniem, w największy skwar. Nie dowiedzą się też więcej o misji z tego listu, nie mieli żadnych faktów do przedyskutowania ani podstaw do układania hipotez. Więc…
— Hugo?
— Hm?
— Jak bardzo ci się spieszy do Verborn?
— Bardzo. — Śmiertelnie poważny ton nie pasował do śmiertelnie niepoważnej miny. — Ruszyłbym natychmiast w drogę, gdyby nie, sam rozumiesz…
— Wół — rzucił Victarion bez namysłu. — Wół padł.
— Na skrzyżowaniu traktu, grzyb mi świadkiem. Przy wozie ze złamaną osią.
— I wywróciło się drzewo.
— Po prostu los nam dzisiaj nie sprzyja — podsumował Hugo. Zajrzał do kufla, pokiwał ze smutkiem głową. — Nie ma rady.
Tym razem zamiast dziewczyny piwo doniósł im karczmarz; ruch był coraz mniejszy, rudy wyrostek wylizał miskę z owsianki niemal do czysta, zanim wyszedł, zostawiając kilka monet na stole i bardzo niepocieszoną krasnoludkę. Ta zresztą zniknęła niedługo potem. Poza parą kupców i grupą miejscowych z posiwiałymi, sumiastymi wąsami nie został nikt więcej. Wyjątkowo nie zapowiadało się na żadne kłopoty.
Hugo otarł wargi z piany.
— Z każdym łykiem lepsze. — Złapał spojrzenie Victariona, parsknął śmiechem. — No co?
— Nic. Myślałem, że może zaczniesz rymować.
— Na to nigdy nie jestem wystarczająco pijany.
Jakby Szelmę słyszał. Powtarzała to za każdym razem.
Ugryzł się w język, zanim zdążył powiedzieć to na głos; powinien być ostrożniejszy. Wzruszył ramionami, napił się piwa.
— Skoro tak mówisz — rzucił lekko. Obrócił kufel w dłoniach, przechylił głowę; przekorny uśmiech sam cisnął się na usta. — To co, może kolejka wódki?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz