czwartek, 4 sierpnia 2022

Od Nikity cd. Mefistofelesa

Zrzucił narzędzia na ziemię, zadzwonił metal o metal, tonąc w zroszonych wiechlinach na dobre kilka centymetrów. Mężczyzna stanął nad ugniecioną trawą w rozkroku, szybkim ruchem zsunął z dłoni rękawiczki, schował w kieszenie spodni i zamienił na inne, takie, w których nie szkoda z garści wzruszać glinę. Morze zielska sprawiało, że brodziło się z trudem, ale chociaż noga nie czuła pod sobą śliskiego podłoża; dopiero nie kręcąc się od nagrobka do nagrobka, mógł odczuć na własnym obcasie prawdziwe uroki tego starego, dzikiego cmentarza. Bo wyłącznie czort z drugim wie, ile czasu stało to zarośnięte, ile powodzi i ulew wypukało z ziemi piach, ile podłego losu przewinęło się na zapomnianych mogiłach i ile z tego wciąż siedzi w kamieniu. A siedzieć coś z pewnością musiało i w kamieniu, i w powietrzu, bo milczała tu śmierć osobliwie. Za cicho, za martwo i za obcesowo na zabobon, bo uczucie nie na sercu tkwiło, ale dziwnie w kark kłuło; ciągnęło głowę gdzieś za siebie, może i nawet w konkretną stronę, chociaż mrok w bezruchu powietrza pozornie wszędzie tak samo miał wyglądać.
Otworzył usta, ale zaraz zacisnął wargi, oddech uciekł w poirytowanym westchnięciu, na szczęście bez bezsensownego uniesienia głosu. Pokręcił głową, odtrącił durne idee i wrócił do konkretów; zerwał obcas z błota, stanął prosto przed mogiłą. Ściągnął kapelusz, lekkim ruchem przygarnął go do piersi w akcie nauczonym, może ze subtelną naleciałością szacunku, ale daleko od nabożnych natur. Nic nie powiedział, bo do słów się nie poczuwał — na kamieniu nie dostrzegł żadnego uświęconego znaku, a nie chciał nikomu do grobu zwołać bóstwa z przypadku. Także nie uśmiechało mu się zwracać na siebie większego zainteresowania, bo w przypadku wzruszenia ziemi na mogiłach o wybaczenie grzecznie i bezpiecznie prosić, tak tu w sumie nie do końca miał pewność, czy w ogóle kogoś tu złożono; a do dewianta kopiącego w trzcinie nie ma co wołać nikogo, nawet do resztek znużonych sił.  
Po geście odczekał chwilę i naraz wsadził kapelusz, podniósł z ziemi szpadel. Znów zerknął za siebie, znów na ten sam mrok, ale wiatr zerwał się znad traw, szarpnął za płaszcz. Zielsko na grobach zaszemrało, zaszemrała też czyżnia; duże ptaszysko przecięło ciszę, uderzyło skrzydłem raz i wpadło w zarośla, w końcu martwość rozruszawszy o żywsze zerwanie. Może nawet któryś z kundli kłapnął zębiskiem, ale dość nieśmiało, z dala, niemal bez większego przekonania.
Nikita omal nie stwierdził, że wreszcie noc wyrwała się z dziwnych uroków, ale tylko poprawił uścisk na narzędziu, tylko zgiął kark, a znów coś niemiłego przeciągnęło pazurem po kręgosłupie; przelazło przeczucie po skórze, aż przekleństwo zawarczało nisko na gardle. Wbił szpadel we wzruszoną ziemię i obrócił się całą osobą w stronę, która nie chciała mu dać na wytchnienie. 
— Kogo niesie? — odezwał się za krótki moment, który poświęcił na dobranie zawołania. W mrok nigdy za bardzo wołać nie lubił, czy do drugiego człowieka, czy do zbłądzonego ducha, bo i pierwszy i drugi niemal zawsze na takie zaczepki odpowiadali w sposób psujący mu humor. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz