niedziela, 7 sierpnia 2022

Od Tadeusza cd. Isidoro

𝔗
— Ale jak to nie chce nas pan dopuścić do ciała?
— No nie chcę. — Koroner wzruszył niedbale ramionami, uśmiechnął się bardzo nieelegancko, zbywająco. Brakowało tylko, żeby włożył dłonie w kieszenie pogniecionych spodni. — Mogę. Takie prawo. W kodeksie nawet jest zapisane. Zacytować? Zresztą, czy panowie są upoważnieni?
Tadeusz przeklnął w myślach. Nie mógł pozwolić na to, by ktoś tak olewczy w ogóle zbliżył się do głównego meritum całej sprawy, clou przedsięwzięcia-morderstwa, czyli ciała zamordowanego na pewno grzecznie leżącego tuż za drzwiami prowadzącymi do pomieszczenia. Zresztą, niemożność przyjrzenia się ofierze potraktowałby także jako ujmę na swym honorze.
Ot co, skrzywienie czysto zawodowe.
— Wypraszam sobie, jestem oficjalnym przedstawicielem Gildii Kissan Viikset oraz dawnym rektorem Defrosiańskiego Uniwersytetu Magicznego, mam odpowiednie kompetencje i jestem jak najbardziej upoważniony, by…
— A–a–a! — Długi palec nagle wyciągnięty został z kieszeni, koroner pomachał nim przed żabim pyszczkiem w zdecydowanie uwłaczającym geście. Emilowi nie udało się wstrzymać w swych trzewiach lekceważącego parsknięcia śmiechem, nie oszczędził również nikomu brzydkiego uśmiechu z ukazaniem swych dziąseł. — Ani papierów poświadczających stanowiska, ani przepustki, ani upoważnienia. Gadającym żabom nie ufam. — Koroner wyprostował się, spojrzał kątem oka na stojącego tuż obok, cały czas wyszczerzonego czarodzieja. — A pan to kto?
— Emil Bastian Rosewood, absolwent Defrosiańskiego Uniwersytetu Magicznego. Magister magicus.
— Magistra to sobie mogę znaleźć w farmacji. Czy brali udział panowie w rozgrywkach?
— Tak, ale…
— Zalecałbym więc, by udali się panowie do reszty uczestników. Są panowie na pewno niezwykle istotnymi świadkami lub — tu koroner chwycił za klamkę, skinął żabie i mężczyźnie głową — podejrzanymi. Wszelakie węszenie, wsadzanie nosa w nieswoje sprawy może się skończyć dla obu panów…
Mężczyzna nie zdążył dokończyć. Charakterystyczny, chłodny swąd połaskotał nozdrza, cicho wyszeptane przez pana Rosewooda zaklęcie dopiero teraz ujawniło swoją prawdziwą formę. Koroner nagle oparł się mocniej o drzwi, starając się utrzymać równowagę na znienacka miękkich nogach. Oczy zaszły mgłą, wargi rozchyliły się odrobinę. Ciało powoli zsunęło się po framudze, uderzyło głucho w podłogę.
Z pomieszczenia dało się dosłyszeń dwa, bardzo podobne uderzenia.
— Będzie siniak — skomentował krótko Emil, zupełnie nie przejmując się leżącym pod swoimi nogami koronerem.
Gładko przedostał się przez bezwładne ciało, nacisnął na klamkę. Drzwi skrzypnęły.
— Idziesz Softmantle? — rzucił niedbale przez ramię.
— Doskonale wiesz, że za magię wpływającą na umysły odpowiada się przed…
— Za nekromancję również, Tadeuszu. Za otwieranie portali bez licencji. Za upiększanie bez wpisu do księgi. Za mącenie wspomnień. Za niekonsensualne wykorzystywanie cudzych nici. Za klątwy, za złorzeczenia i za przekleństwa. Za wszystko można kurwa odpowiadać, jeżeli tylko by się postarać — syknął okularnik, wślizgując się do pomieszczenia. — A jednak wszyscy to robimy, i wszystkich to gówno obchodzi, dopóki nikt nie złapie nas za rękę. A więc — gestem dłoni zaprosił eksrektora do wkroczenia za nim do pokoju — zapraszam. Mamy mało czasu, nie utrzymam trzech osób w nieświadomości w nieskończoność, a muszę jeszcze wymazać z głowy tego chuja tę zupełnie nikomu niepotrzebną dyskusję.

— Idziesz Softmantle? — zapytał w końcu po kilkunastu minutach ciszy, podczas których dwa razy zdążyli dokładnie obejrzeć ciało (przy okazji starając się nie podeptać ciał dwóch wydelegowanych do doglądania ofiary jak i koronera strażników), przeanalizować ślad magiczny, uważniej przyjrzeć się braku krwi oraz doskonałemu cięciu na odcinku kręgi szyjne – głowa.
Coś błysnęło w oku Emila, zerknął na nadal pochylającą się nad nieszczęśnikiem żabę. Ta mrużyła oczy, obchodziła denata z jednej i z drugiej strony, przy okazji ciągnąc za sobą stołek, który pomagał jej w zmianie perspektywy na tę wyższą, ludzką. Nogi krzesełka szurały głośno i nieprzyjemnie dla ucha.
— Czy może woli pan zostać jeszcze na krótkim rendez-vous? Może tym razem zamieni się pan w…
— Zostanę — przerwał mu chłodno gildyjny medyk, nie racząc spojrzeć na niego choćby na chwilę.
Zbyt pochłonięty leżącym przed nim ciałem nawet nie zdecydował oburzyć się na zdecydowanie oburzające insynuacje stojącego w progu czarodzieja. Wyciągnął obślizgłą łapę, paluchem przejechał po szyi zamordowanego. Zmrużył oczy, pociągnął nosem, poszukując charakterystycznego swądu. Burknął cicho krótką inkantację. Magiczne nici gwałtem wydostały się w przestrzeń, teraz plącząc się w powietrzu. Tadeusz wyciągnął ku nim kończynę, a te owinęły się wokół nadgarstka, wokół lepiących się paluchów. Analizował informacje. Te same, które przed chwilą odczytywali wraz z czarodziejem, a jednak ponownie przebierał przez nie palcami, wzrokiem poszukiwał supłów, przerwań, nadszarpnięć. Zmian w barwach. W trwałości. W ciągłości.
Obaj wiedzieli, że sobie nie ufają.
Emil Rosewood skinął więc głową, przez krótką chwilę przyglądał się falującej w powietrzu magicznej tkaninie. W końcu spoważniał całkowicie, nim obrócił się ostatecznie na pięcie.
— Masz dziesięć minut.
— Osiem — poprawił go Tadeusz. — Wystarczą mi trzy.
Tym razem uniósł łeb i uśmiechnął się na tyle, na ile mogłaby uśmiechnąć się żaba.

Isidoro D’Arienzo prawdopodobnie zdążył się już przyzwyczaić do zupełnie znienacka atakującego każde pomieszczenie, do którego wchodził, Tadeusza. Nie pukał, nie czekał, drzwi szarpnęły, uchylając się przed czarnoksiężnikiem we własnym geście. Uderzyły o ścianę, drewno jęknęło.
Tym razem Tadeusz już był sam, pan Rosewood zdecydował udać się ku własnym problemom, sprawom i przemyśleniom. Bardzo słusznie, jak uważała żaba. Prawdopodobnie migrena, widmo lejącej się z nosa krwi, chęć dłuższej drzemki, a może ssący żołądek głód po użytku wymagających zaklęć były zupełnie zrozumiałym usprawiedliwieniem dla każdego doświadczonego czarodzieja.
— A teraz Isidoro — zaczął, nie czekając nawet na powitanie — czas na lek… wykład numer… — Tadeusz machnął niedbale łapą, zbywając zupełnie kwestię numeracji.
Podrzucił swoją laskę, stuknął nią tuż przed sobą. Kamień błysnął bielą, syknął. Stojące w kącie pomieszczenia krzesło przesunęło się po podłodze, ledwo wyhamowało przed czarodziejem. Pan Softmantle, profesor nauk magicznych, usiadł przed nadal znajdującym się na leżance młodym astrologiem i zgarbił się nieznacznie.
Żabie oczy błysnęły chłodem.
— Zawierzanie swojego losu jedynie w gwiazdy i przeznaczenie w gówno się obraca — zaczął zupełnie poważnie, niezbyt przejmując się przekleństwem wplecionym w od dawien dawna, prawdopodobnie podczas ważnej celebracji nakrapianej dużą ilością alkoholu, przekręcony frazeologizm, którym posługiwali się wykształceni w sztuce jasnowidztwa czarnoksiężnicy DUMu i który od czasu pamiętnej libacji powtarzali, gdy źle coś odczytali. Najczęściej na kacu. Najczęściej podczas jednego z egzaminów. — Przeznaczenie się od ciebie nie odwróciło. Nie ma pleców, nie może tego zrobić. A ty jesteś, pomimo wszystko, pomimo swego nazwiska, człowiekiem. Będziesz błądzić, nie raz, nie dwa. Rzecz istnie ludzka, istnie czarodziejska i istnie jasnowidzka, i jest to prawdopodobnie najtrudniejszy element nauki. Własne porażki. — Tadeusz westchnął ciężko, niby wspomnieniami wracając do tych własnych. Rozsiadł się odrobinę wygodniej na krześle, przygotowując się na najtrudniejszą, końcową (czy aby na pewno?) część swojego monologu. Sądził, że bez przerwy na trudną rozmowę jako element wykładu się nie obędzie. — Magia — chłopiec nagle stężał, wydawało się, że zbladł ponownie, dokładnie tak samo, jak wtedy, gdy tuż przed nim padł trup — drogi Isidoro, nie jest nieomylna i nie jest czymś, co można sobie od tak podporządkować. Nawet jeżeli ma się do niej zupełnie naturalne skłonności oraz pewne predyspozycje. — Isidoro wydawał się otwierać usta, Tadeusz jednak brnął dalej. Póki mógł, póki była do tego okazja. Kilka kwestii należało wyjaśnić sobie czym prędzej, bez jakiejkolwiek zwłoki. — Wymaga poświęceń. Kosztuje, dosyć srogo i nawet najpotężniejsi z nas nie uciekną przed konsekwencjami, fizycznymi i nie tylko, i nie daj sobie tego nigdy przenigdy wmówić. Że uciekniesz, że nic się nie stanie, jak wyszepczesz kolejne zaklęcie, bo to niezwykle piękne kłamstwa. Magia nie jest nieskończonym źródłem, bo na świecie tym nie istnieją nieskończoności pod taką postacią. Jak mięsień można ją nadwyrężyć, jak ścięgno po prostu zerwać. Lekkomyślność w przypadku jej użytku jest niewybaczalna, prowadzi do wielu krzywd i tragedii. Spokojnie, o to ciebie nie podejrzewam. To wstęp do części pierwszej wykładów o użytku magii, ale o tym w innych okolicznościach, o ile oczywiście będziesz pragnął posłuchać więcej, na co, będąc szczerym, liczę. A teraz…
— Tadeuszu, ja…
Żaba zeskoczyła z krzesła, ponownie stuknęła laską w podłogę. Nogi zaszurały, mebel posłusznie powrócił na swoje miejsce. Pan Softmantle odchrząknął kilka razy, kaszlnął odrobinę niepokojąco. Wziął głębszy oddech.
— Żadnego trupa nie ma. Wybacz ten przydługi wstęp. Nie myliłeś się, karty wcale ciebie nie oszukały, zresztą, przemilczenia to również nie oszustwo. Wracając, w razie każdej kolejnej pomyłki wymaga się od ciebie byś podszedł do niej racjonalniej, choć w najdrobniejszym stopniu. Osoby nieracjonalne nie mogą mieć kontaktu z magią. Jakiegokolwiek. Mam nadzieję, że jest to dla ciebie w pełni zrozumiałe — wykład wydawał się być wcale nieskończonym. A jednak: — A teraz, zamieniam się w słuch. Chciałeś coś mi jeszcze wcześniej powiedzieć, czyż nie? — zapytał, siadając tuż obok chłopca.
Przeokropnie bolała go głowa.

𝔗

1 komentarz: