poniedziałek, 15 sierpnia 2022

Od Victariona cd. Małgorzaty

Woda była gorąca i pachniała lawendą.
Od Berneck nie rozmawiali dużo, właściwie — głównie milczeli. Szelma westchnęła cicho, gdy zanurzyła się w wannie, ułożyła się w jego ramionach, zamknęła oczy; czuł pod palcami jej napięte ciało. Też nie potrafił się rozluźnić, szyja i barki zesztywniały, odzywały się tępym, mrowiącym bólem przy każdym ruchu. Przecież tutaj byli bezpieczni. Oparł kark o krawędź wanny. Przecież Szelma mówiła, że tutaj byli bezpieczni. Przecież jej ufał.
— Moglibyśmy jutro iść nad morze — mruknęła nagle. Jej głos pozornie wydawał się odprężony, nawet rozleniwiony, ale spięte mięśnie mówiły same za siebie.
— Możemy.
— Ale woda będzie zimna…
— Mhm.
— …więc już teraz cię ostrzegam, Rion, że jeśli mnie do niej wrzucisz, gorzko pożałujesz.
Victarion uśmiechnął się blado. Chciałby móc odwzajemnić zaczepny ton.
— Nawet nie śmiem próbować. — Przesunął dłonią po jej barku, zahaczył palcami o obojczyk. Szelma przechyliła głowę; mięśnie szyi zagrały pod skórą. — Jak się czujesz? — dodał ciszej, z wahaniem.
— Bywało lepiej.
— Delikatnie mówiąc.
Jej niewesołe parsknięcie zagłuszył plusk wody. Wyciągnęła nogę, uderzyła piętą o parującą powierzchnię aż krople bryzgnęły na boki, odbiły światło świec i dogasającego dnia. Ściągnęła łopatki do tyłu, znów westchnęła.
— Bolą mnie plecy.
— To już ten wiek, koleżanko. — Uśmiechnął się na prychnięte pod nosem „spierdalaj”, położył jej rękę na ramieniu. — Przesuń się trochę.
Gdy Szelma ostentacyjnie wolno i niechętnie odsunęła się do przodu, sięgnął po butelkę z ciemnobrązowego szkła zostawioną na stoliczku obok wanny, między mydłem a miską z suszonymi kwiatami lawendy. Korek wyskoczył z szyjki, wypadł mu z ręki, potoczył się po podłodze.
— Szelma?
— Hm?
— Tak właściwie — Victarion wylał trochę olejku, ocieplił w dłoniach; ziołowa woń rozmarynu przebiła się przez wszechobecną lawendę — gdzie my teraz jesteśmy?
Rozgrzana skóra była miękka i przyjemna w dotyku. Dłonie prześlizgnęły się po ramionach, powoli, delikatnie, jeszcze ledwie je muskając opuszkami palców, zjechały wzdłuż kręgosłupa.
— W wannie.
— Szelma.
— W pawilonie stylizowanym na wiejską chatę.
— Nie żartuję. — Ostatni raz pogładził jej plecy, zanim ruchy zmieniły się nieco; zaczęły być okrężne, mocniejsze, kciuki kreśliły kółka na krawędziach łopatki. — Chcę wiedzieć, u kogo mamy dług.
Szelma chwilę milczała. Oparła się łokciami o podkulone kolana, z ust uleciało się urwane westchnienie, gdy Victarion zaczął masować jej kark.
— Nie mamy żadnego długu — odparła w końcu. Jasna skóra błyszczała od olejku. — Ten znajomy, który nas tu przysłał, to mój szwagier. Dymitr Chernov.
Dłonie zastygły. Że, kurwa, co?
— Chernov — powtórzył Victarion. Lodowaty dreszcz spłynął wzdłuż kręgosłupa, mięśnie spięły jeszcze boleśniej, spojrzenie padło na broń zostawioną kilka kroków od wanny. — Ja pierdolę, Szelma. Przecież ty…
— Dimi jest równie winny śmierci Igora, co ja.
Zapadło milczenie, ciężkie od zaskoczenia.
Po kilku sekundach Victarion nadal bez słowa wrócił do powolnych, okrężnych ruchów. (To zawsze jakaś gwarancja, wspólny trup w szafie). Krawędzie łopatki, krótki odcinek kręgosłupa między nimi. (Równie winny? Co dokładnie znaczy: równie winny?). Więcej olejku, teraz barki, potem dalej, wzdłuż ramion. (Zbytnia pewność w jej głosie była niepokojąca). Oddech Szelmy zwalniał, pogłębiał się. (Z drugiej strony miała na Chernova haka). Każdy ruch ostrożny, delikatny, po chwili zamiast kółek: ściśnięcia. (Dlaczego nie mógł po prostu przyjąć tego wyjaśnienia z równym zaufaniem i odpocząć?). Cisza zaczęła się przeciągać.
Nagle poczuł dotyk na wierzchu dłoni, niepewne muśnięcie. Szelma zawahała się jeszcze, zanim złapała go za rękę, przytrzymała w swojej, ciepłej i ociekającej wodą. Krople łaskotały skórę.
— Zyskał na tym morderstwie tyle, że nie będzie ryzykował utraty majątku. Jesteśmy tu bezpieczni i bez długu. — Obejrzała się przez ramię, jeszcze raz ścisnęła dłoń. — Nie martw się.
— Nie martwię się.
— Mhm. W ogóle. — Woda chlusnęła, zakołysała się; Szelma przekręciła się, uniosła na kolanach, jedną dłonią oparła o dno wanny, drugą odgarnęła kosmyk włosów, który opadł mu na czoło. — Czasami zupełnie nie potrafisz kłamać.
Przymknął oczy, gdy go pocałowała.
Woda znów zafalowała, Szelma ułożyła się z powrotem, Victarion zamknął ją w objęciach, przytulił policzek do jej włosów. Niewypowiedziane pytania zaciążyły na języku. Zabawne, że nigdy o tym nie rozmawiali, Igor Chernov był jakimś odległym cieniem, jednym zdaniem w raporcie Miśka, którego musiał wysłuchać dwa lata temu, gdy mu wepchnęli Szelmę pod opiekę. Nie wiedział nawet, dlaczego właściwie go otruła, nigdy nie przeszło mu przez myśl, żeby zapytać. Przynajmniej do dzisiaj.
Stłumił westchnienie. To nie była jego sprawa. Ujął jej rękę, przesunął kciukiem po starej, krzywej bliźnie paskudnie przecinającej wnętrze dłoni, zjeżdżającej na nadgarstek. Doskonale wiedział, że pewnym rzeczami po prostu nie powinien się interesować ani tym bardziej o nie pytać.
— Po bójce w Madurze. — Szelma przekręciła głowę, uśmiechnęła się do niego. — Myślałam, że mi rękę upierdoli tym nożem.
Uniósł kącik warg w półuśmiechu, demonstracyjnie uniósł dłoń wyżej, aby światło tych paru świec wyzłociło skórę, obejrzał ją z bliska. Zawsze się zastanawiał, co zrobiła, że nadal niezupełnie może zginać rękę.
— Blisko był — uznał. Musnął ją wargami, wypuścił.
— Znalazł się specjalista — parsknęła Szelma. — Popatrz lepiej na swoje, są bardziej poharatane.
Oparł znów kark o krawędź wanny.
— Zmyślasz.
— Ta-ak? — Zmrużyła oczy, tym razem ona sięgnęła po jego lewą rękę, rozprostowała. — Patrz tu. I tu. Jeszcze tutaj… no popatrz, kolejna, kto by pomyślał… nie mówiąc o tym, co się dzieje dalej na przedramieniu. — Wycelowała palcem w kilka krzywych, jasnych linii, które zostawił nóż w starym borze za Sosnówką, wieki temu.
Victarion zerknął na nie od niechcenia, zanim przymknął powieki, odchylił głowę. Woda zaczynała stygnąć, nogi zdrętwiały od długiego bezruchu, ale mimo tego nie ruszył się ani o cal.
— Drobiazgi.
— Tak, zwłaszcza ta tutaj.
— Nie widzę. — Mięśnie wreszcie trochę się rozluźniły, napięcie w karku zaczęło znikać.
— Zamknięte oczy mogą mieć z tym coś wspólnego, nie uważasz?
— Mogą.
— Tak?
— Mhm.
— No proszę. Zwykła, potulna zgoda, żadnego „spierdalaj”, jak nie ty.
— Mhm.
Szelma roześmiała się cicho. Poczuł, jak znowu się okręca na brzuch, podciąga wyżej, obejmuje go za szyję. Jej ciepły oddech owionął skórę.
— Rion.
— No?
— Zaraz mi tu zaśniesz.
— Bez obaw.
— Widzę, że już ci głowa leci.
— Mhm, pewnie.
Opuszki palców połaskotały policzek.
— Chodź się już położyć — wyszeptała łagodnie, trochę pobłażliwie.
— Mhm.
Miał wrażenie, jakby wszystkie bodźce dochodziły gdzieś z daleka, tonęły we mgle. Chlupnięcie wody. Zapach lawendy. Skóra ocierająca się o skórę. Przy uchu — kolejny szept, miękki, pełen słodyczy:
— Rusz dupę, stary leniu. Nie zaniosę cię do łóżka.

***

Obudziło go słońce. Rozchylił powieki, zaraz je z powrotem zmrużył; ostre światło zalewało pokój, oślepiało oczy. Zasłonił je dłonią. Bogowie. Przez otwarte okna wleciał podmuch ciepłego wiatru, bardziej letniego niż jesiennego, zapachniało trawą — i jeszcze czymś. Victarion wciągnął głęboko powietrze w płuca. Frezja i gruszki.
Ręka odruchowo sięgnęła za siebie, ale zamiast kojącego ciepła drugiego ciała natrafiła na pustkę i skotłowaną pościel. Westchnął, obrócił się nieśpiesznie na drugi bok. Szelma zniknęła. Tylko pognieciona poduszka i ulotna woń perfum wskazywały, że ktoś oprócz niego spał w tym łóżku.
Przesunął dłonią po pościeli. Dziwne uczucie. Czy kiedykolwiek… Nie, przecież to on zawsze wymykał się pierwszy; czasem tylko czekał, aż Szelma zaśnie, czasem nawet tego nie. Nie lubił spać z drugą osobą w jednym łóżku, mówił jej o tym. Miał zbyt czujny i lekki sen, co chwila się budził. Z wyjątkami, jak widać. Właściwie nawet nie był pewien, jak i kiedy zasnął.
Niejasno przypominał sobie kubek z jakimś ziołowym gównem.
Usiadł wreszcie — miękki dywanik rozścielony przed łóżkiem łaskotał stopy — przeciągnął się. Cholera, dawno się tak nie wyspał, nie bolał go kręgosłup, nie ciągnęło w mięśniach, kark był rozluźniony, powieki nie ciążyły sennie. Nadzwyczajne. Victarion potarł szyję. Po prostu, kurwa, nadzwyczajne.
Na krześle ktoś poskładał jego ubrania, wyprane i wysuszone, buty wyczyszczono z błota, wypastowano na glanc. Uhm. Nie, żeby miał coś przeciwko, ale… O chuj, czy ktoś nawet wypolerował klamerkę przy pasie? Victarion przyjrzał jej się sceptycznie, odwiesił pasek z powrotem na oparcie krzesła, zapiął spodnie. No dobra, gdzie była koszula?
Sprawdził w torbie, ale wszystkie pozostałe ubrania najwyraźniej też zabrano do prania. Nie zaplątała się w ubrania Szelmy, ułożone z równą pieczołowitością na drugim krześle. (Łaziła po pawilonie w samych majtkach? Nawet by się nie zdziwił). Koszula nie została też w pokoju obok, tym z wanną; dopiero dzisiaj do niego dotarło, że to najwyraźniej miało być stylizowane na wiejską balię. Przesunął dłonią po gładko wyszlifowanych i wyprofilowanych krawędziach, aby nie wbijały się w kark. Wiejska balia. Z której, kurwa, strony.
Schody były ewidentnie nowe, jeszcze niewyślizgane i nieskrzypiące. Zszedł na dół cichym, miękkim krokiem, minął zamknięte drzwi bawialni, zajrzał do jadalni. No pewnie.
Szelma siedziała na stole zastawionym tak, jakby miało przy nim zjeść co najmniej sześciu chłopa po trzech tygodniach postu; na kolanach trzymała nóż i szmatkę. Machała beztrosko gołymi nogami, ubrana tylko w za dużą, czarną koszulę sięgającą jej za połowę uda. Zdecydowanie męską i zdecydowanie nienależącą do niej.
— Paskudny zwyczaj, Szelma. — Victarion oparł się barkiem o framugę, skrzyżował ramiona. — Mam nadzieję, że nie wejdzie ci w krew.
Uniosła głowę znad czyszczonego noża, uśmiechnęła się szeroko.
— Co konkretnie masz na myśli? — zapytała niewinnym tonem.
— Podpierdalanie ubrań.
— Aj, Rion. — Wróciła spojrzeniem do ostrza, ostentacyjnie przejechała po nim szmatką, obejrzała pod światło. — Nie mów, że ci się nie podoba.
Roześmiał się cicho. Drewniana posadzka nie skrzypiała pod butami, kolejny dywan tłumił dźwięk kroków.
— Jeśli czekasz, aż ci powiem, że wyglądasz w niej lepiej ode mnie, muszę cię rozczarować.
— Nie czekam. — Zbliżyła ostrze do ust, chuchnęła, starannie przetarła. — Nie musisz mi mówić, oboje świetnie wiemy, że takie są fakty.
— Łudź się dalej. — Oparł się o stół obok niej, przechylił głowę.
Wyglądała na wyspaną; w oczach igrał uśmiech, kąciki warg wciąż unosiły się, jakby mimowolnie, w głosie wybrzmiewały iskierki śmiechu. W całej sylwetce rysowało się coś przyjemnie odprężonego, z linii ramion zniknęło wczorajsze napięcie. Koszula była rozpięta pod szyją, ukazywała kawałek obojczyka i miękkiej, jasnej skóry, opływała miękko jej ciało.
Szelma odłożyła na chwilę nóż, błysnęła uśmiechem.
— Nie musisz nic mówić — powtórzyła przekornie — wystarczy mi twoja mina. — Założyła nogę na nogę, trąciła go bosą stopą. — Jak się spało?
— Zajebiście. Co mi wczoraj dałaś?
— To już moja słodka tajemnica.
Parsknął śmiechem znowu.
— Mam się bać?
— Mnie? — Zatrzepotała rzęsami, przytknęła dłoń do serca. — Skądże znowu.
— Brzmisz coraz bardziej podejrzanie.
Szelma wzruszyła ramionami, zsunęła się zgrabnie ze stołu z beztroskim uśmiechem.
— Masz przewidzenia. Pomyślałam, że poczekam na ciebie ze śniadaniem — dodała, odsuwając krzesło. — Nie miałam serca cię budzić. Wiesz, że śpisz skulony w kłębek? Jak Gnatołam.
— Wypraszam sobie.
— Mówiłam, że macie dużo wspólnego.
— Powiedz to jeszcze raz i śpisz na podłodze.
— Pyskuj dalej i nie oddam koszuli.
Popatrzył na nią z ukosa.
— Następnym razem dwa razy się zastanowię, zanim mnie wzruszą twoje bolące plecy — zawyrokował ponuro.
Szelma uśmiechnęła się słodko i niewinnie. Tylko błysk w zielonych oczach pozostał ten sam; zaczepny, psotny, nadający jej wygląd chochlika.
— Oj, Rion — mruknęła. Oparła łokieć o stół w sposób zupełnie niegodny damy, mrugnęła wesoło. — Nic mnie bardziej nie rozczula niż twoje groźby bez pokrycia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz