poniedziałek, 29 sierpnia 2022

Od Rashida cd. Sophie

Drzwi uchyliły się, zanim zdążył zapukać; wparował jej do pokoju jak samum, rzucił się na łóżko z dramatycznym jękiem, zarył twarzą w poduszkę. Ulotna, kwiatowa woń połaskotała nos.
Salomea pewnie właśnie przechyliła głowę w uprzejmym zainteresowaniu.
— Trudny dzień? — zagadnęła niefrasobliwie.
— Tragiczny — wymamrotał w miękki materiał. — Mea, ona ma mnie za kretyna.
— Kto?
— Sofiya.
Roześmiała się miękko, pobłażliwie. Usłyszał, jak zaszurało krzesło o podłogę, jak zaszeleściła spódnica; uniósł głowę znad poduszki, zerknął na Salomeę spod przymrużonych powiek. Teraz siedziała bokiem na krześle, swobodnie oparta o biurko.
— Opowiedz mi — zaproponowała łagodnie. — Na pewno nie było aż tak źle.
Wykrzesał z siebie blady uśmiech. Było. Bismillahirrahmanirrahim, jak było.


Najpierw oglądali ekspres.
Rashid miał pytania — miał dużo pytań — ale nie zadał żadnego. (Jak działał system podgrzewania wody?) Patrzył tylko w skupieniu, jak Sofiya odkręca kolejne części ekspresu z taką pewnością, jakby mogła to robić z zamkniętymi oczami. (Skąd ten wielki, kawowy potwór czerpał energię?) Coś mu tłumaczyła; kiwał głową, chociaż niezupełnie rozumiał. (Jak uruchamiał się młynek mielący ziarna?) Poza tym — coś w jej spojrzeniu sprawiało, że znowu czuł się jak na wykładzie z teoretycznych podstaw transmutacji materii nieożywionej.
Znaczy — potwornie głupi.
— W Sallandirze kawa inny — odważył się powiedzieć. Nie, źle. Kawa inne? Kawa inna? Zaraz…
— Och, Serafin mi kiedyś tłumaczył — przytaknęła Sofiya z uśmiechem. Oparła się biodrem o stół, zakołysała zlewką z kawą w dłoni. — Kawę zalewa się wrzą-... gorącą wodą i znowu gotuje, tak?
— Tak. — Miał nadzieję, że tak. — W naszym kawie są… hm… mały… piesek?
Brwi Sofiyi podjechały w górę.
— Piesek? — Brzmiała, jakby nie była pewna, czy dobrze usłyszała.
— Tak? — przytaknął niepewnie. Jak miał inaczej określić fusy, jak nie jako pył, piasek, drobny osad na dnie filiżanki? — Jest findżan, i w findżan jest dół. — Zastukał palcami o dno zlewki. — Tu piesek. Kawa piesek.
Przez chwilę analizowała w milczeniu jego słowa, zanim padła precyzyjna i spokojna diagnoza:
— Fusy.


Walczyła, żeby się nie roześmiać, widział to w jej oczach. Ostatecznie tylko drgnął jej kącik ust; uśmiechnęła się zaraz, oparła łokieć o biurko, policzek o dłoń.
— Byłeś blisko. Co prawda „piesek” to „mały pies”, ale fonetycznie patrząc…
— Brzmiałoby bardziej pocieszająco, gdybyś się nie śmiała.
— Nie śmieję się — zaprotestowała zaraz. Głos ją zdradzał.
Rashid przewrócił się na bok, żeby móc zmierzyć ją pełnym powątpiewania spojrzeniem; Salomea nie wytrzymała, zaczęła się śmiać, zaraz zasłoniła usta dłonią.
— Właśnie słyszę, jak się nie śmiejesz — burknął.
— Nadal uważam — odchrząknęła, spróbowała spoważnieć — że piesek zamiast piasku to jeszcze nic strasznego. Sophie na pewno… — urwała. Przyjrzała mu się uważniej. — Rozumiem. Mów dalej.


Przez chwilę chciał napomknąć, że w Sallandirze wróży się z fusów po kawie, ale zrezygnował. Nie pamiętał, jak są wróżby po iferyjsku.
Cisza zaczęła go stresować.
— Ty robisz al-kimiya — rzucił znowu, zanim zdążył się zastanowić, co i jak chce powiedzieć.
Sofiya skinęła głową. Nie był pewien, jak rozumieć jej uśmiech; uprzejmy, właściwie całkiem miły, z jakiegoś powodu sprawiający, że czuł się jak średnio rozgarnięty uczeń bardzo cierpliwego nauczyciela.
— Zajmuję się alchemią — przytaknęła, lekkim gestem wskazując za przepierzenie; tam, gdzie znajdowało się laboratorium. — A ty? Interesuje cię… hm… ciekawi… — nie spuszczała z niego uważnego spojrzenia, jakby czekając na jakieś potwierdzenie, że zrozumiał — ty też robisz alchemia? Al-kimiya?
— Nie, ja… — Zawahał się. Był magiem. Ale jak to powiedzieć? — Sahhar. Nie robię al-kimiya.
— Sahhar — powtórzyła z namysłem. — Znaczy magia? — Gdy nie doczekała się potwierdzenia: — Czary-mary? Hokus-pokus? Abrakadabra?
Uśmiechnął się przepraszająco. Żeby mu to jeszcze coś mówiło.
— Robię sihir. — Odłożył zlewkę na stół obok ekspresu, bezwiednie naciągnął rękaw na nadgarstek, jakby mógł się podwinąć i odsłonić piętno na przedramieniu. — Patrzysz.
Oszczędny gest dłonią, zaklęcie na granicy szeptu. Pomruk magii rozszedł się gładko po laboratorium, zapachniało cynamonem, w powietrzu coś drgnęło.


— Pomyliłeś zaklęcia i spaliłeś pół laboratorium.
— Mea! — obruszył się. — Nie jestem amatorem.
— Nie — przytaknęła Salomea z lekkim uśmiechem. — Ale coś musiałeś zrobić nie tak, skoro masz taką minę.
— Nie pomyliłem zaklęcia. Wszystko wyszło, tylko…
— Tylko?


Na środku laboratorium pojawił się wielbłąd.
Rashid rzucił na niego krytycznie okiem, ale iluzja była dobra technicznie; mdły, duszący zapach wielbłądziej wełny drażnił powonienie, zwierzę oddychało, ruszało się, patrzyło jak żywe, oczy miały odpowiednio wilgotny poblask, pysk był wystarczająco ruchliwy i miękki. W dotyku też powinno w porządku.
Chociaż — Rashid musiał to przyznać sam przed sobą — Sarah ad-Din Efendi na pewno znalazłby coś do poprawienia.
— Więc sihir to magia. — Sofiya przyjrzała się iluzji z lekkim zaciekawieniem. Wielbłąd rozglądał się właśnie z nieco zniesmaczonym wyrazem pyska po laboratorium, zrobił krok do przodu, przystanął. — Ładny. Można go dotknąć? Jest wyczuwalny?
— Wyczuwalny?
— Zrobi puff, jak dotknę?
— Nie zrobi — zapewnił ją Rashid pośpiesznie. Jakby na dowód, podszedł do wielbłąda, poklepał go po łopatce. — Ale on hayal. On nieprawda.
— Po iferyjsku: iluzja.
Iluzja. Iluzja. Szepnął to do siebie pod nosem parę razy, zdecydowany zapamiętać. Iluzja. I-lu-zja.
— Magia i iluzja.
— Właśnie tak. — Sofiya kiwnęła głową z aprobatą. — Sihir i hayal.
— Twój sallandirski dobrzejszy niż mój iferyjski.
Musiał ją rozbawić; wargi drgnęły jej lekko, w oczach pojawił się ognik.
— Lepszy. — Pogłaskała ostrożnie wielbłąda.
— Lepszy — zgodził się Rashid.
Wielbłąd, niezadowolony z nadmiaru czułości, odsunął się od Sofiyi, ostentacyjnie przemaszerował do biurka. Pochylił łeb nad papierami, dmuchnął; karny stosik natychmiast zmienił się w fontannę luźnych kartek.
— Hej — oburzyła się Sofiya łagodnie. — Będziesz mi tu robił bałagan?
Wielbłąd, kompletnie nieprzejęty, zainteresował się drugim stosem. Powąchał kartki, wysunął długi jęzor, zastanowił się chwilę. Zaczął je jeść.
Zanim Rashid powiedział, że notatkom nic nie będzie, Sofiya już przyskoczyła do wielbłąda, próbując równocześnie wyjąć mu kartki z pyska i odepchnąć jego kosmaty łeb.
— Przestań — zakomenderowała surowo.
Znów gest — początek zaklęcia rozplątującego iluzję — ale nie zdążył skończyć.
Wielbłąd uniósł łeb, zmierzył Sofiyę nieprzychylnym spojrzeniem. I ją opluł.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz