czwartek, 4 sierpnia 2022

Od Victariona cd. Małgorzaty

Oczy Hugona błyszczały wesołością; mówił żywo, szybko, w głosie dźwięczał śmiech. Wyglądali razem doskonale beztrosko, on i Szelma, gdy na przemian uzupełniali swoją opowieść, przerywali sobie w pół słowa, wypominali precle i kosze borowików, dolewali wina aż po sam brzeg kubka. Radosny harmider przy ich stole zwracał uwagę, ale raczej życzliwą niż niechętną — ktoś uśmiechnął się pod nosem, ktoś pokręcił pobłażliwie głową, ktoś bezwiednie obrócił się raz czy dwa.
Victarion słuchał z przyjaznym uśmiechem, powstrzymując nerwowe bębnienie palcami o blat. Data, jeszcze data i nazwa tej pierdolonej gospody, więcej już nie potrzebował.
— Mówiliście, że kiedy to było? — wtrącił, gdy Hugo na chwilę umilkł, aby napić się wina. — W sierpniu?
— Na przełomie lipca i sierpnia — sprostował Hugo. Zakołysał kubkiem. — Cały tydzień tam pokutowaliśmy, aż do drugiego czy tam trzeciego.
— A potem następny w lesie, bo ktoś — Szelma zerknęła na Hugona z ukosa — napalił się na grzyby jak szczerbaty na suchary.
— Wypraszam sobie, znalazłem piękne okazy Leccinum scabrum — obruszył się.
— Tak, wcześniej trzy bite dni brodząc po kolana w błocie.
— Niczego nie żałuję.
Szelma westchnęłą cierpiętniczo, zajrzała do kubka, dolała sobie więcej.
— Chciałabym móc powiedzieć to samo.
Tydzień do drugiego albo trzeciego sierpnia. Znaczy: od dwudziestego szóstego albo siódmego. Victarion napił się piwa, na wszelki wypadek znów omiótł spojrzeniem izbę, ale nadal było spokojnie i raczej pustawo. Świadomość, że cała ta szopka właściwie gówno im da zaczynała go drażnić. Marnowali tu czas. Powinni właśnie być w drodze do Mera albo przynajmniej…
— …Percival?
Zareagował o ułamek sekundy za późno, żeby wyszło całkiem naturalnie; pokrył to roztargnionym uśmiechem. Hugo przypatrywał mu się badawczo, sylwetka na ułamek chwili przestała być rozluźniona, w spojrzenie wkradła się nieufność.
— Zadumał się nad swoją sromotną klęską — stwierdziła Szelma radośnie. Sprawiedliwie rozdzieliła resztkę wina między siebie a Hugona, odłożyła pusty dzban z głośnym stuknięciem.
— Nie rozpędzaj się. — Victarion skrzyżował ramiona. Usłyszał, jak trzaskają drzwi, ale nie odwrócił głowy. — Hugo, jesteś pewien, że to nie był wół?
— Za grzyba nie.
Znów się uśmiechnął, pochylił nieco nad stołem; nad ramieniem Hugona zamajaczyła sylwetka nowoprzybyłego. Sfatygowany płaszcz z naciągniętym na oczy kapturem zasłaniał pas, okrywał ewentualną broń. Wspaniale. Po prostu, kurwa, wspaniale.
— Negocjujmy. Mają tutaj dwudziestoletnią starkę…
— Chcesz przekupić mojego świadka? — Szelma prychnęła z oburzeniem. — Hugo, nie daj się temu krętaczowi.
Hugo przyłożył rękę do serca ze śmiertelnie poważną miną.
— Nie dam. Słowo grzybiarza. — Ściszył konspiracyjnie głos: — Dwudziestoletnia, mówisz?
— Hugo!
— Moje wspomnienia stają się jakby rozmyte — odparł z niewinną miną, rozkładając ręce. — Gdy tak się zastanowię… most nad Marną… widzę woła…
— Niby gdzie?
— Przed oczyma duszy mojej.
Szelma pokręciła głową, upiła jeszcze łyk, odchrząknęła. Facet w płaszczu wreszcie zrzucił kaptur, przeczesał siwe włosy dłonią. Broń? Tak? Nie?
— Spójrz na niego. — Wskazała na Victariona zamaszystym gestem, nie wypuszczając kubka z rąk; trochę wina wychlapało się poza krawędź, wsiąkło w popękane drewno. — Czy on wygląda ci na uczciwego, prawego obywatela stawiającego dobrą wódkę? No właśnie. Żadnej starki nie widział, to wierutne kłamstwo, ta stara dupa testuje naszą przyjaźń. Nie daj się, Hugo. — Nachyliła się do Hugona. Jej teatralny szept pewnie było słychać w połowie izby. — Mam w torbie spirytus, wybieraj mądrze.
— Chyba samogon — parsknął Victarion wciąż ze spojrzeniem utkwionym nieco nad ramieniem Hugona. Powinien się tam przejść. I tak skończyło im się już wino.
Zmrużyła oczy, znów przysunęła się bliżej Hugona z pełnym ubolewania westchnieniem.
— Sam widzisz, wierutne kłamstwo na wierutnym kłamstwie.
— Nie będę słuchał spokojnie, jak mnie tu obrażają. — Wstał powoli, wyprostował ramiona. — Przyniosę wam starkę jako akt dobrej woli. Hugo, przemyśl tego woła, co?
Hugo pokiwał głową, szeroko uśmiechnięty. Wcześniejsza nieufność w spojrzeniu zgasła, zamiast niej pojawiły się życzliwe iskierki.
— Niejasno przypominam sobie, że widziałem na moście białego byka uwieńczonego kwiatami — odparł usłużnie.
Szelma uniosła z powątpiewaniem brwi.
— Może jeszcze porywającego dziewice?
— Tylko królewny dość naiwne, żeby wsiąść na jego grzbiet, Gosiu.
Facet okazał się mieć sztylecik wetknięty za pas w taki sposób, że najwyraźniej jeszcze ani razu w życiu nie musiał po niego sięgnąć; zaraz odszedł do stołu w kącie, przy szynkwasie został tylko gospodarz. Miejscowy snycerz, z którym rozmawiał wcześniej, musiał już się pożegnać. Victarion nie zauważył, kiedy. Niedobrze, że nie zauważył.
Nazwa karczmy — przypomniał sobie znowu, gdy gospodarz pieczołowicie zgarnął korony z blatu i zszedł do piwnicy utoczyć wódkę z beczki. Szelma najwyraźniej jej nie pamiętała, bo w wersję „Pod krzywym zębem” cholernie trudno mu było uwierzyć. Usłyszy nazwę i niech piją w spokoju. Tylko to, i tak niczego bardziej przydatnego się już tutaj nie dowie. Jak Miśkowi tyle nie starczy, niech zapierdala do tej jebanej Marny i szuka innych świadków do usranej śmierci. Zacisnął wargi. Gdyby tylko wiedział, kto puścił za nim siepaczy. Gdyby przynajmniej mógł się wyspać. Albo chociaż, kurwa, upić.
Był zmęczony.
Gospodarz wynurzył się wreszcie zza drzwi; Victarion odebrał gąsiorek, trzy kubki, podziękował i wrócił do stolika. Szelma i Hugo spierali się nad czymś zażarcie, ale pojawienie się starki przerwało dyskusję w pół słowa.
— Na pewno jest zatruta. — Szept Szelmy właściwie miał z szeptem niewiele wspólnego. — Uwierz mi, znam się na tym.
— Nie wątpię. — Hugo przejął gąsiorek z rąk Victariona, odkorkował, powąchał zawartość z wyraźną przyjemnością. — Dlatego nie trwóż się, droga przyjaciółko, uchronimy się przed ryzykiem zatrucia i wypijemy to sami. Prawda, Percivalu?
— Absolutnie. — Victarion usiadł z powrotem, rzucił Szelmie spojrzenie pełne głębokiej troski. — Poprosić, żeby ci przynieśli mleka?
— Może kompotu? — zasugerował Hugo, rozlewając wódkę do dwóch kubków.
Zielone oczy Szelmy wyraźnie mówiły zapamiętam-to-sobie.
— Jestem na was zbyt trzeźwa — uznała. — Nalej mi, Hugo.
— Proszę uprzejmie.
Wódka chlusnęła do trzeciego kubka.
— Muszę przyznać — dodał Hugo, wychyliwszy zawartość duszkiem — że z każdą chwilą przypominam sobie tego woła wyraźniej.
— Zdrajca. — Szelma dźgnęła go palcem w ramię.
— Mów dalej, przyjacielu — poprosił Victarion. Napełnił mu znowu kubek, posłał Szelmie złośliwy uśmiech. — Była susza przez tydzień, prawda?
— O, zdecydowanie. Ziemia sucha jak pieprz, Marna prawie nie płynęła.
— I zanim zwlekli woła, spędziliście jedno popołudnie w tej waszej obskurnej karczmie, jak jej było…
Szelma odgarnęła kosmyk włosów za ucho.
— „Pod wyrwanym zębem”.
— „Pod oślim zadem” — rzucił Hugo w tym samym momencie.
Jeszcze lepiej, kurwa.
Victarion zignorował nagłą falę irytacji, uniósł kąciki ust w rozbawionym uśmiechu, obrócił kubek w dłoniach. Zapach kusił, ale umówili się, że dzisiaj jego kolej na czuwanie. Nie mogli ryzykować, nie teraz.
— Konfabulujesz — parsknęła Szelma. — Może jeszcze „Pod starym grzybem”, co? Albo „Pod zeschniętym preclem”?
— Z której strony konfabuluję? Nie pamiętasz tego szyldu z osłem?
— To był ząb, Hugo.
— Już prędzej grzyb.
Drzwi od gospody trzasnęły, wszedł ktoś nowy. Victarion, łowiąc rozmowę jednym uchem, na wszelki wypadek od niechcenia zerknął w tamtą stronę. Trzy osoby, dwie już na pierwszy rzut oka zupełnie niegroźne, trzecia… Mięśnie spięły się odruchowo.
Kobieta — wysoka i muskularna, ubrana po męsku, w butach do jazdy konnej, z kordem kołyszącym się przy biodrze. Przeszła zdecydowanym krokiem do szynkwasu, obrzuciła izbę wzrokiem wróżącym kłopoty. Victarion dyskretnie przesunął dłoń bliżej rękojeści.
— Wszystko przekręcasz — protestowała Szelma między kolejnymi łykami wódki. — Poza tym à propos konfabulowania nie chcę przypominać, kto obiecał upiec ciastka, zrobił grzybowe, a potem mi zawzięcie wciskał, że to orzechy.
— Oprócz Pleurotus ostreatus dodałem też orzechy, żadna konfabulacja. Poza tym smakowały ci, dopóki nie powiedziałem, z czego są.
— Pomówienia!
Kobieta oparła się nonszalancko łokciem o kontuar; gdy dostała piwo, wypiła je duszkiem, otarła usta wierzchem dłoni, zażądała kolejnego. Miała ostry, nawykły do rozkazywania głos. Gospodarz uwijał się szybciej niż przy pozostałych klientach.
— To tak, jakbyś obiecał wino, a nalał octu.
— Obrażasz moje ciastka.
Lewa dłoń wciąż obejmowała kubek, prawa trzymała się blisko broni. Victarion obserwował kobietę kątem oka — drugie piwo sączyła powoli, rozglądając się po izbie. Szukała kogoś? Szukała zaczepki? Była sama czy miała swoich ludzi przed zajazdem? Zatrzymała się na chwilę czy zostanie na noc? Wydawała się pewna siebie, nawet butna, w jakiś sposób przypominała mu Lotkę. Raczej nie przyjechała sama. Pewnie reszta — jeśli była jakaś reszta — właśnie zajmowała się końmi. Jeśli to znowu za nim i Szelmą… jeśli zaczną się kłopoty…
— Chciałeś powiedzieć: grzybową imitację ciastek. Nędzną w dodatku.
— Nie zamykaj ciastek w sztywnych, prawniczych ramach. Kto powiedział, że ciastko nie może być grzybowe?
— Cukiernie mogłyby cię za to pozwać — zawyrokowała Szelma.
— Jak sobie chcesz. — Hugo odchylił głowę, uniósł kubek i wyrecytował do niego z uczuciem: — Czym jest nazwa? To, co zwiemy różą, pod inną nazwą równie by pachniało.
Drzwi znowu się otworzyły, wszedł facet z paskudnie poparzoną twarzą. Uzbrojony. Podszedł do kobiety, rzucił kilka słów — zbyt cicho, żeby dało się usłyszeć — ta skinęła głową, dopiła piwo. Wyszli razem tylnymi drzwiami; w progu jeszcze przystanęła, omiotła izbę długim spojrzeniem. Victarion puścił kubek, odsunął się od stołu. Może to tylko paranoja, ale za chuja nie podobał mu się wyraz jej oczu.
— Przepraszam was na chwilę — mruknął, przerywając Szelmie wykład o wyższości orzechów nad boczniakami w pół słowa.
— Widzisz, Gosiu? — Hugo oparł podbródek na pięści, mrugnął do niej wesoło. — Percival już nie może słuchać twoich herezji.
— Mój drogi — odparła słodko — gdybyś go znał tak jak ja, wiedziałbyś, że ucieka przypudrować nos. — W oczach wbrew przekornej minie zalśniło pytanie.
Podwórze, szepnął Victarion bezgłośnie. Jej spojrzenie na ułamek sekundy stało się trzeźwe i czujne, niemal niezauważalnie skinęła głową.
— Jedno nie wyklucza drugiego — stwierdził filozoficznie, wychodząc zza stołu. — Zaraz wracam. — Nie odszedł nawet dwóch kroków, gdy tematem numer jeden znowu stały się boczniaki.
Wyszedł przez główne drzwi prosto w chłodne, nocne powietrze. Rzucone na rozmiękłą od deszczu ziemię deski prowadziły wygodną ścieżką w stronę gumna; nie wszedł na nie, ruszył wzdłuż ściany zajazdu, trzymając się blisko belek. Wyjrzał ostrożnie za róg. Nikogo. Jeszcze jedna ściana — czujnie, cicho, krok za krokiem, nasłuchując każdego szmeru — zatrzymał się tuż przy rogu. Teraz powoli. Chwilę jeszcze stał i nasłuchiwał — ze stajni dobiegały parsknięcia koni, głuche uderzenia kopyt o klepisko, krótkie szczeknięcie któregoś kundla Szelmy — zanim nieznacznie wychylił się zza rogu.
Podwórko było puste. Kobieta z kordem i jej ludzie, kimkolwiek byli, odjechali.
Chyba naprawdę wpadał w paranoję.

***

Szelma, wtulona w poduszkę, jak zwykle prawie zupełnie skopała z siebie kołdrę. Victarion pokręcił głową z bezwiednym, pobłażliwym uśmiechem; odstawił dzbanek wody i zaparzone zioła na kulawy stolik obok, nachylił się nad łóżkiem. Właściwie miał ją budzić, a nie przykrywać, ale chuj.
— Wstałabyś już, co? — rzucił, naciągając brzeg kołdry na jej nogę fantazyjnie zarzuconą na drewnianą ramę. — Dochodzi jedenasta.
W odpowiedzi usłyszał tylko bliżej nieokreślone mruknięcie.
— No dalej. — Przysiadł na skraju łóżka, po chwili wahania przysunął się bliżej, pogładził ją po potarganych włosach. — Nie powinniśmy tutaj zostawać na dwie noce.
— Mhm.
— Bogowie, Szelma. Już Hugo był w lepszym stanie.
— Uhmm.
— Następnym razem naprawdę pijesz mleko.
— Spiełdałaj — wyburczała w poduszkę.
— Przyniosłem ci wodę. — Wolną ręką sięgnął po kubek na stoliku. — I zioła na kaca.
— Nie mam kaca.
— Aha, właśnie widzę. No już, usiądź chociaż.
Cofnął dłoń z jej włosów; Szelma znów wydała z siebie niezadowolone mruknięcie, otworzyła jedno oko, skrzywiła się, zaraz je zamknęła. Wtuliła się w poduszkę mocniej.
— Za jasno — oznajmiła z wyrzutem.
— To nie otwieraj oczu.
— Nieśmieszne.
Trzeba było pogonić ich oboje spać o północy, zanim Hugo wpadł na pomysł, żeby spróbować miejscowej smorodinówki. Victarion ogarnął plątaninę kołdry i Szelmy zrezygnowanym spojrzeniem, ściszył głos, zmienił ton na łagodniejszy.
— Wypij zioła, lepiej się poczujesz.
— Mhm.
— Chyba że wolisz sok z kiszonej kapusty.
— Tylko jeśli chcesz, żebym ci zarzygała buty — burknęła. Po chwili z ciężkim westchnieniem odkleiła się od poduszki, niemrawo usiadła, odgarnęła włosy z twarzy. Wyglądała jak siedem nieszczęść, blada, rozczochrana, z podkrążonymi oczami, które ciągle mrużyła przed światłem.
Nie było szans, żeby dzisiaj daleko zajechali. Victarion zacisnął palce. Kolejny dzień w plecy. Zajebiście.
— Trzymaj — wcisnął jej kubek do rąk — nawadniaj się.
— Uhm. — Bez entuzjazmu pociągnęła łyk. — Paskudne.
— Pij, nie marudź. Albo napoję cię kwasem buraczanym.
Rzuciła mu wyjątkowo krzywe spojrzenie.
— Misiek cię nie nauczył, że marchewka jest lepsza niż kij?
— Został tylko kij, Szelma — odparł jeszcze ciszej, poważniej. — Albo ruszamy dalej, albo mamy potencjalnie przesrane. Nie możemy tu zostać.
Szelma znów westchnęła głęboko, oparła czoło o jego ramię. Napar zakołysał się niebezpiecznie.
— Wiem — mruknęła. — Ale musisz mi dać jeszcze chwilę na dojście do siebie. — Zajrzała do kubka z równą niechęcią, co wcześniej, wmusiła w siebie jeszcze kilka drobnych łyków. — Jaki masz plan na teraz?
Victarion nie odpowiedział od razu. Miał kilka planów. Nie miał żadnego planu.
Mer. Ten zasrany wrzód na dupie, od jatki w karczmie ich najpoważniejszy problem, od którego dzieliły ich góra cztery dni drogi. Tak, powinni zająć się teraz Merem, wydusić z niego, komu ich sprzedał, na kogo jeszcze nasłał siepaczy, kogo ubiły jego przydupasy, że miały cechową monetę w kieszeni. A potem, potem się zastanowić. Kryjówka Miśka i tak była w drugą stronę.
Przetarł oczy, spróbował zebrać myśli. Tej nocy znowu praktycznie nie zmrużył oka.
— Pojedziemy do Maine — powiedział wreszcie powoli. — Znajdziemy Mera i dowiemy się, czy sypnął. — Może potem wreszcie uda im się trochę odpocząć bez widma ewentualnego pościgu dyszącego nad karkiem. Czuł, że niedługo dotrze na skraj wytrzymałości. — Nie wiem, czy spodziewa się wizyty, trzeba będzie zachować ostrożność. Jego dom może być pułapką, więc nie odwiedzimy go od razu. Trzeba będzie sprawdzić, czy został ktoś z naszej siatki, upewnić się, czy to ktoś pewny, znaleźć gniazdo, zasięgnąć języka, a potem…
— Rion. — Głos Szelmy był miękki, łagodny, przy tym: znużony.
— No?
— Nie damy rady we dwójkę.
Zauważył, że już zdążyła wypić zioła; sięgnął po dzbanek, nalał jej wody. Podziękowała skinieniem głowy, upiła następny łyk.
— Musimy dać — stwierdził, odkładając dzbanek. — Nie zostawię skurwysyna, żeby sobie radośnie hasał samopas.
— Jesteś zmęczony.
— Odeśpię dzisiaj.
— Dopiero co byliśmy w trasie — odparła, jakby go nie usłyszała. Podkuliła nogi, oparła kubek na sienniku. — Musimy odpocząć. Oboje.
Miała rację. Oczywiście, że miała rację. I co, kurwa, z tego.
Victarion sięgnął do kieszeni, wyjął monetę — bliźniaczo podobną do własnej, metalową, ze szczerzącym zęby rysiem na awersie i ćmą na rewersie — obrócił w dłoniach, zanim położył na materacu obok kubka z wodą.
— Ktoś z naszych już zginął — powiedział spokojnie, nieco chłodniej. — Jeśli tego nie wyjaśnimy, jutro może paść kolejny trup. Nie zostawię tego tak.
— Rion, on może być wszędzie. Nie pracuje dla cechu od wczoraj, wie, co go czeka za zdradę. I jeśli się jej dopuścił, już dawno przekupił jakiegoś maga, żeby otworzył mu portal chuj wie dokąd. — Szelma przymknęła powieki, rozmasowała sobie skroń. — Nie damy rady we dwójkę.
— Znasz Mera. Nie zostawiłby swojego stadka gówniaków i biznesu prowadzonego od czterech pokoleń z dnia na dzień. — Nie miał ochoty się z nią kłócić. Oparł łokcie o kolana; ogarnęła go nagła fala zniechęcenia. — Może myśli, że tamtych trzech partaczy starczyło — dodał cierpko.
— Posłuchaj mnie. — Szelma nachyliła się do niego, wyciągnęła rękę, ale zawahała w ostatniej chwili; dłoń opadła z powrotem na pościel. — Załóżmy, że tam pojedziemy. Stracimy cztery dni drogi, on może sypnąć kolejną ćmę, padnie kolejny trup. I co wtedy zrobisz?
Słuchał jej w zaciętym milczeniu, nie spuszczając jednak wzroku.
— Dodasz do długiej listy straconych osób i zajmiesz się zemstą? — ciągnęła Szelma. — Pójdziesz tropem jak ogar, przedłożysz sprawę nad wszystko inne, będziesz sypiał po dwie godziny na dobę i w końcu sam skończysz jako trup? — Urwała, westchnęła. Poczuł dotyk jej dłoni na ramieniu, lekkie ściśnięcie. — Nie, Rion. Zostaw pomysł z odwiedzeniem Mera, jedźmy do Perełki. Siatka zajmie się nim o wiele szybciej niż my.
Siatki już nie ma — pomyślał ponuro. Co za gówno. Co za jebane gówno.
— Nie wiem, czy Perełka jeszcze się trzyma.
— Więc tym bardziej powinniśmy tam jechać.
Na chwilę zapadła cisza. Victarion odwrócił spojrzenie, zapatrzył się na pobieloną ścianę, smugi kurzu, zacieki, pajęczynę smętnie zwisającą z sufitu. Miał wrażenie, że doskonale wiedział, co znajdą w Perełce.
— W porządku — odparł tylko w końcu. — Pojedziemy do Perełki.
Może chociaż Aarniemu się udało stamtąd spierdolić.
Szelma uśmiechnęła się wreszcie, napiła jeszcze wody, wyraźnie w nieco lepszym humorze niż przed chwilą. Ciężka, poważna atmosfera zniknęła; w zielonych oczach znów błysnęły psotne iskry.
— Odstawiłeś wczoraj Hugona do Tirie? — zagadnęła.
— Mhm. Facet jest zdrowo pojebany, Szelma.
Parsknęła śmiechem.
— Nie bardziej niż ty. Co zrobił?
— Zaczął mi recytować pierdolony atlas grzybów.
— Klasyka.
— Potem zaczął pierdolić o heksametrze…
— Hugo interesuje się literaturą — wtrąciła wesoło.
— …a potem próbował zaciągnąć na chlanie jakichś grzybo-gówien. — Victarion zamyślił się nagle. Zniżył konspiracyjnie głos: — Szelma?
— Hm?
— Jak właściwie smakuje bimber z muchomorów?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz