piątek, 5 sierpnia 2022

Od Małgorzaty cd. Victariona

Przez całą drogę męczyły ją pytania na które nie było odpowiedzi.
Zastanawiało ją to, ilu członków cechu tak naprawdę żyje, ile kryjówek wciąż jest w obiegu, ilu zabójców siedzi w więzieniu, złapanych podczas zleceń, bo wsypał ich jakiś szczeniak. Z jednej strony ― perspektywa była nieciekawa. Widziała w jak głęboką paranoję popadł Victarion i wcale mu się nie dziwiła, nie po tym, co spotkało ich w karczmie. Z drugiej ― światełko w tunelu. Zdrajcą było szczenię, a te mają to do siebie, że nie wiedzą wszystkiego. Musiały być sprawy i obiekty, kontrakty i ludzie, o których wiedzieli tylko pełnoprawni zabójcy i zarząd.
Kto przeżył? Kogo uda jej się spotkać? Jeśli Gawra padła ― co z nową kryjówką? Misiek musiał się dobrze schować, zawsze miał do tego smykałkę. Ale co z Grubym? Co z Olchą? Żmurek dał radę spierdolić z Ovenore, czy nie? Marcus zaszył się głębiej w Ethiji, czy też nie żyje?
Kopnęła kawałek nadpalonej deski, westchnęła ciężko. Za dużo pytań, za mało odpowiedzi. I przede wszystkim za mało dobrych wiadomości.
― I co? ― spytała zmęczonym głosem. Lekki podmuch wiatru uderzył ją w plecy, rozwiał popioły i resztki optymizmu.
― Podobno zaczęło się od pożaru magazynu z alkoholem. ― Resztki glinianego naczynia chrupnęły pod butem Victariona; stanął obok niej. Już po samych oczach ― zgaszonych i pełnych zmęczenia ― wiedziała, że czekały na nich kolejne chujowe wiadomości. ― Płomienie pochłonęły szybko dobudówkę, tamta tawerna od Stacha wyjebała w powietrze razem z magazynem. Potem wiatr zaprószył ogień na dachu Perełki. Mówią, że cudem nie poszło dalej w dzielnicę.
Małgorzata ogarnęła okolicę ponurym spojrzeniem. Spalone szczątki najbliższych budynków straszyły szarymi, drewnianymi kikutami belek i pozostałościami po przedmiotach strawionych przez ogień. Miała ochotę coś rozjebać.
― Ktoś uciekł? Kiedy to w ogóle było?
― Osiem dni temu, w nocy.
Zacisnęła usta. Oczywiście, że kurwa w nocy.
― I pewnie…
Victarion pokręcił głową. Nie znalazła słów, by mu odpowiedzieć.
Stali więc w milczeniu, w zgliszczach po Perełce, przygnieceni kolejną porcją chujowych wiadomości; zbyt zmęczeni na snucie kolejnego planu czy kolejną dyskusję, w wisielczych nastrojach i bez dalszych tropów, za to z kolejnym stosem pytań. Czy cech po utracie Perełki wciąż miał szansę zachować kontrolę nad wybrzeżem i organizowanymi tu akcjami? Przecież przykre wypadki przydarzały się ludziom co rusz, bez względu na stan ich siatki. Lukę po nich wypełni kto inny ― może jakaś lokalna banda, może wolni strzelcy, może powstanie nowe zrzeszenie na miarę cechu.
Od niechcenia rozmasowała dłonią kark, skrzywiła się, czując jak ciągną ją mięśnie przy łopatce. Powinna czuć wściekłość, powinna czuć tę dziwną siłę tlącą się gdzieś w głębi ducha, która napędza do działania, do zemsty. Zamiast tego była tylko pustka. Pustka i zmęczenie. Przetarła twarz dłońmi.
― Co teraz? ― spytała bez entuzjazmu.
Victarion milczał podejrzanie długo. Odwróciła twarz w jego stronę, obrzuciła go uważnym spojrzeniem. Nawet się na nią nie obejrzał; wpatrywał się gdzieś przed siebie, w miejsce, gdzie kiedyś stał szynkwas. Znów zabrakło jej słów, znowu nie wiedziała co chce zrobić. Czy trzymać się od niego z daleka, czy spróbować objąć, czy spróbować podnieść go na duchu. Wyciągnęła rękę, opuściła ją. Otworzyła usta, zamknęła je. Żadne wyjście nie było dość dobre.
Za jej plecami rozszczekały się pozostawione przy koniach psy. Coś musieli w końcu zrobić.
― Musimy odpocząć, Rion ― zaczęła w końcu cichym głosem, wkładając w to tyle łagodności na ile było ją stać. ― W tym stanie nic nie zrobimy, jesteśmy tylko coraz prostszym celem. ― Pociągnęła go nieśmiało za rękaw, przesunęła się krok w prawo, by móc mu się lepiej przyjrzeć. Cienie kładły mu się pod oczami już od paru dni, ale dopiero teraz, dopiero tutaj, dostrzegła jak bardzo nieprzespane noce dały mu w kość. ― Znam tutaj kogoś, kto zapewni nam bezpieczną kryjówkę na parę dni. Jest spoza cechu, ale jedną nogą siedzi w półświatku, można mu zaufać.
Ciszę zalegająca pomiędzy spalonymi straganami i budynkami przerywały tylko drące się mewy.
― Przez to zmęczenie wyglądasz na starszego o dziesięć lat. ― Żart wyszedł blady; uśmiech, którym go obdarzyła wcale nie sięgał oczu. Victarion spojrzał na nią przelotnie, błękitne oczy wydawały jej się puste, jakby niewidzące. Wyminął ją bez słowa.
Westchnęła cicho, spoglądając za nim. Czasem nie miała pojęcia jak do niego dotrzeć.
***
Belladonna nieelegancko uderzyła kopytem w ziemię, błoto mlasnęło w odpowiedzi, rozlało się na boki. Kobieta przechodząca tuż obok uskoczyła zwinnie, spojrzała na kobyłę z wyrzutem; poprawiła koszyk w dłoni. Nikt nie zwrócił uwagi na jej minę pełną świętego oburzenia i urazy.
― Poczekaj tu na mnie. ― Małgorzata przywiązała wodze do słupka, klepnęła Belladonnę w łopatkę. ― Spotkam się z tym moim znajomym i, miejmy nadzieję, pojedziemy od razu do kryjówki.
― Kundle też zostawiasz? ― Victarion spojrzał beznamiętnie na psy siedzące tuż pod ścianą kamienicy.
― Aha. Pchełki. ― Cmoknęła w powietrze, trzy łby natychmiast odwróciły się w jej stronę. ― Zostańcie ― poleciła słodko. Gnatołam zamerdał ogonem w odpowiedzi, Wisielec ze zniecierpliwieniem przeniósł ciężar ciała na prawą łapę. Tylko Księżycogryz siedział nieruchomo jak figurka.
― Jak właściwie zamierzasz tam wejść? ― spytał Victarion, od niechcenia gładząc Funta po boku.
― Oknem ― odparła. ― Od strony podwórka, żeby nie wzbudzić podejrzeń, tam się straże nie nie szwendają. No i od razu dostanę się do jego gabinetu, powinien tam teraz być, jeśli mnie pamięć nie myli.
Przez chwilę po prostu jej się przyglądał. Chyba powoli dochodził do siebie, spojrzenie nabierało zadziorności, na wargach nieśmiało pojawiał się półuśmiech.
― Uważaj na siebie.
― A ty uważaj na pchełki ― rzuciła na odchodne.
― Podobno są grzecznymi kundlami. ― Jego głos utonął w tłumie, stopił się z dziesiątkami innych odgłosów. Z lewej jakaś baba zachwalała rozłożone na desce precle, z prawej, przy fontannie, smęcił kapłan o karze za grzechy i tym, by w porę zwrócić się po pomoc do łaskawej Erishii.
Małgorzata przemknęła zwinnie między ludźmi, zaraz znalazła się na drugiej stronie ulicy, tuż przy eleganckim, zadbanym budynku kamienicy przed którą kręcił się samotny strażnik. Nie zainteresowała się nim, od razu przeszła dalej, dobrze znaną sobie dróżką prowadzącą na tyły, na ogrodzone podwórko.
Przełaziła przez ten płot już tyle razy, że chyba nawet pamiętała, gdzie najlepiej się chwycić, gdzie wyrwa w murze jest na tyle duża, by oprzeć tam czubek buta, jak skoczyć, żeby wylądować na miękkim trawniku, a nie w kwiatowej rabacie. Mimo towarzyszącego jej zmęczenia, przedostanie się na podwórko, do skromnego ogrodu, nie zajęło dużo czasu. Jeszcze mniej poświęciła na dopadnięcie do tego jednego, uchylonego, zachodniego okna na parterze i bezczelne wślizgnięcie się do środka.
Dymitr Chernov podniósł głowę, w pół ruchu przerwał pisanie. Przez krótki moment przyglądał jej się intensywnie, mierzył spojrzeniem i mrużył zabawnie oczy, jakby nie do końca dowierzał własnym zmysłom. Małgorzata uśmiechnęła się do niego szeroko i pięknie, ześlizgnęła się z parapetu, wylądowała bezszelestnie na dywanie.
― Jesteś chyba ostatnią osobą, której się dzisiaj spodziewałem ― odezwał się pierwszy, odłożył pióro i odchylił się w fotelu.
― Widzisz, Dimi, od czasu do czasu muszę ci zrobić niespodziankę. Inaczej jeszcze o mnie zapomnisz i co wtedy?
― O mojej jedynej i tym samym ulubionej bratowej? Niedoczekanie.
Podeszła do mahoniowego biurka powoli, nieśpiesznie. Zgarnęła jeden z zalegających na blacie dokumentów, przebiegła wzrokiem linijki eleganckiego pisma. Jakaś apelacja, nazwiska nie kojarzyła. Czasem bolało ją to, jak bardzo wypadła z obiegu.
― Mam sprawę ― mruknęła, wciąż uparcie śledząc tekst wzrokiem.
― Tego domyśliłem się sam. ― Dymitr podniósł się z zajmowanego miejsca, podszedł do zgrabnego stoliczka na którym stał dzban wina, rozlał je do dwóch wysokich kielichów. Jeden podał Małgorzacie. ― Jak bardzo masz przesrane i jak bardzo trzeba będzie zamiatać sprawę pod dywan?
Przewróciła oczami i odebrała od niego kielich. Znalazł się, drugi Harlan.
― To nie ten rodzaj sprawy ― sprostowała słodko.
― A jaki? Towarzyski?
― Potrzebuję bezpiecznego miejsca na parę dni. ― Upiła drobny łyk wina, spojrzała z uznaniem w stronę dzbanka. ― Muszę odpocząć, bez konieczności ciągłego oglądania się za plecy.
― W takim razie jedź do rezydencji ― stwierdził beztrosko Dymitr, na raz opróżnił kielich. ― Mogłaś zmienić kolor włosów, ale przecież nadal pozostajesz wdową po Chernovie.
Przygryzła nieznacznie policzek od wewnętrznej strony. Żeby to było takie proste.
― Nie jestem sama.
Tym razem spojrzenie szarych oczu szwagra nabrało czujności i dziwnej przenikliwości, która odezwała się falą dreszczy płynącą w dół kręgosłupa. Uśmiechnął się nieznacznie, samym kącikiem ust. Z tą miną do złudzenia przypominał jej Igora; bezwiednie zacisnęła palce na kielichu.
― Ach ― powiedział powoli, sztucznie rozciągając zgłoski. ― Swój?
― Swój ― potaknęła bez wahania, odłożyła dokument na biurko.
― W takim razie najlepiej będzie wysłać was za miasto, do letniej rezydencji ― stwierdził lekko, jak gdyby omawiali właśnie najmodniejsze ozdobne grzebienie. W dwóch krokach wrócił do biurka, wydobył świeżą kartkę papieru, zamoczył końcówkę pióra w kałamarzu i zaczął pisać. ― Jest strzeżona, obsadę dobrałem z samych zaufanych ludzi. Nikt nie będzie zadawał pytań.
Milczała, obserwując jak papier pokrywa się zgrabnym pismem.
― Gdyby to był ktoś spoza… ― Zawahał się, cmoknął z irytacją, jak zawsze, kiedy nie potrafił znaleźć odpowiedniego słowa. ― Spoza przestępczego półświatka, wrzuciłbym was do jednej z kamienic. Ale w takim wypadku zbyt dużo oczu będzie problemem.
Dopiła w końcu wino; kielich stuknął cicho o blat. Czemu miała to chujowe wrażenie, że idzie za gładko, za prosto? Przecież nigdy nie miała problemów z Dymitrem. Razem zakopali Igora, razem zaplanowali jego zabójstwo. Chyba powoli udzielała jej się paranoja Victariona.
― Gdzie jest ta rezydencja? Daleko? ― spytała, odrzucając od siebie dziwne przeczucie.
― Godzina jazdy, góra dwie. Jedźcie główną drogą, na rozstaju odbijcie na zachodnią ścieżkę. Jedźcie nią do końca, potem trzymajcie się rzeki. Budynek jest na uboczu, w bezpośrednim sąsiedztwie koryta, ukryty między drzewami.
Pióro skrobnęło wściekle, kiedy Dymitr złożył na dole dokumentu zamaszysty podpis.
― Kiedy będziesz pod bramą, pokaż list.
― Tylko tyle? ― mruknęła, przejmując od niego złożoną kartkę.
― Albo aż tyle, zależy jak na to spojrzeć ― odparł, uśmiechając się chytrze, jak lis. ― Coś jeszcze?
Zawahała się wyraźnie, spojrzała na papier.
― Jesteś pewien tych ludzi?
― Jak tego, że tu stoję.
― Jest tam ktoś… z twoich znajomych?
― Dwóch konkretnie. Szpicel i złodziejka, ale na twoim miejscu nie zawracałbym sobie nimi głowy. Nie będą szukać kontaktu.
Skinęła głową, złożyła dokument jeszcze raz i znów, potem schowała go do kieszeni spodni.
― Mam u ciebie dług, Dimi.
Parsknął wesoło, machnął niedbale ręką.
― Daj spokój, nadal jesteś dla mnie siostrzyczką.
― Za każdym razem, kiedy mnie tak nazywasz, czuję się jak piętnastoletnia gówniara ― przyznała mrukliwie, z cieniem rozbawienia czającym się w głosie. Podeszła bliżej i objęła go mocno, poklepała po barku. ― Dziękuję, naprawdę.
― Przyjdź do mnie kiedyś bez żadnej ciążącej ci sprawy, co? ― mruknął jej do ucha.
― Postaram się ― obiecała szczerze i wypuściła go z objęć. ― Naprawdę się postaram. ― Cofnęła się o dwa kroki. ― W końcu jesteś moim jedynym i tym samym ulubionym szwagrem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz