wtorek, 9 sierpnia 2022

Od Rashida

jesień, 1231 rok ery sahib-i hisaru

Drobny, biały puszek osiadł na policzku, załaskotał zimnem, zaraz stopniał. Za nim kolejny, i jeszcze kolejny, lodowe okruszki wirowały w powietrzu we wszechobecnej, listopadowej szarości. Niebo było ciężkie, nabrzmiałe chmurami, nagie gałęzie drzew wyglądały jak poskręcane ramiona.
Rashid wstrzymał Lokmę, wyciągnął dłoń. Biała gwiazdka opadła na rękawiczkę, zamigotała. Wiedział, co to jest. Miał to słowo na końcu języka. Lodowy kwiat. Nie, nie od lodu: inaczej. Przecież pamiętał. Przecież…
— Śnieżynka? — szepnął.
Okruszek stopniał, zaraz przysłonił go następny. Lokma pochylił nieznacznie kasztanowaty łeb, parsknął.
— Masz rację. — Rashid cofnął dłoń. — Powinniśmy jechać.
Osiemdziesiąty szósty dzień podróży z oazy as-Saniye. Inshallah ostatni.
Droga przed nim wiła się jak kobra, błoto mlaskało pod kopytami Lokmy. Wilgoć w powietrzu przejmowała nieprzyjemnym chłodem; Rashid otulił się szczelniej płaszczem, zgarbił ramiona. Zimno chyba już na stałe zamieszkało w jego kościach — gdyby którąś złamał, zamiast szpiku znalazłby lód. Potarł zmarznięte dłonie. Czasem nie był pewien, czy krew jeszcze w ogóle krąży w jego żyłach.
W Iferii było więcej wody i chłodu, niż się spodziewał. Dlaczego potężny as-saahir wybrał takie miejsce na swoją siedzibę? Zbrzydły mu mieniące się złotem piaski Sallandiry? Wolał tę… Rashid obejrzał się na poskręcane drzewa. Tę szarość. Pejzaż rozmiękły od wszechobecnej wody.
— Wszystkie pytania mają jedną odpowiedź — powiedział do Lokmy. — Kismet. Cokolwiek ma się stać, i tak się stanie. Nikt nie wybiera drogi, którą przyjdzie mu kroczyć.
Koń zastrzygł uszami. Na rudej grzywie osadzały się kolejne śnieżynki.
— Już niedaleko — dodał Rashid. — Skoro minęliśmy Tirye, zaraz zobaczymy rzekę.
Budynek wyłonił się zza zakrętu chwilę później, równie ponury, co niebo. Wydawał się przysadzisty, masywny jak piramida, pozbawiony ażurowej lekkości sallandirskich pałaców. Rashid westchnął, pogonił Lokmę do żywszego tempa. Drewniany most rozbrzmiał głucho pod kopytami, rzeka miała barwę smoły. Z każdym krokiem narastało nieprzyjemne uczucie, jakby coś gęstego i kleistego oblepiło wszystkie myśli, spłynęło do żołądka ciężarem kamiennych bloków, wiązało oddech w płucach.
Strach zezwierzęca — szepnął znany głos gdzieś z tyłu głowy. — Strach zabija duszę.
Rashid spiął się, zacisnął dłonie na wodzach.
Kto wierzy, nie zna strachu. Musisz wierzyć, Sayf ad-Dinie. — Głos brzmiał łagodnie i ostro, troskliwie i oschle, miał w sobie ojcowską cierpliwość i szorstkość janczara. Nie do zagłuszenia. Nie do zapomnienia. — Bóg nie powierzy swego dzieła tchórzowi.
— Nie jestem sługą Boga. — Dłoń odruchowo cofnęła się do juków, aż palce musnęły szorstką tkaninę okrywającą flet, dowód winy. — Już nie jestem.
Cokolwiek ma się stać, i tak się stanie. Lepiej byłoby się teraz zastanawiać nad tym, co powie, gdy stanie przed obliczem as-saahira.
Lokma zatrzymał się grzecznie kilka metrów przed budynkiem, Rashid z kolei rozejrzał się nieco bezradnie. Przywiązać konia tutaj? A jeśli ktoś go ukradnie? Więc iść szukać stajni? Ale nawet jeśli znajdzie stajnię, jak ma wytłumaczyć, że chce zostawić Lokmę tylko na chwilę? Radził sobie lepiej niż dwa miesiące temu, ale... Uśmiechnął się blado. Gdy dwa miesiące temu schodził z trapu kogi w Brekce, potrafił powiedzieć tylko „nie” i „piwo”. Trudno, żeby teraz było gorzej.
W końcu skierował Lokmę na ścieżkę wzdłuż rzeki. Poszuka stajni, tak. Kto wie, ile to wszystko zajmie. As-saahira może nie być w Tirye. Rashid mógł się pomylić, może to wcale nie to Tirye, może nie ma tu żadnej gildii i zaraz trzeba będzie ruszyć w dalszą podróż. Dotarł już zbyt daleko, aby się poddać. Musiał znaleźć as-saahira i przekazać, co miał do przekazania.
Ścieżka okrążała budynek od wschodu. Bezwiednie zaglądał przez okna; w szybach odbijało się tylko poszarzałe niebo, nie zobaczył ani światła, ani żadnej twarzy. Budynek wydawał się cichy, pusty — tylko w jednym oknie mignął brązowy kot, nieruchomy jak figurka, wpatrujący się beznamiętnie w przestrzeń. Śnieg wciąż padał niemrawo, topniejąc, gdy tylko dotknął ziemi. Czy as-saahir mógł mieszkać w takim miejscu? Rashid skręcił za ścieżką na duży, błotnisty plac. Może naprawdę się pomylił?
Stajnię znalazł bez większych problemów. Ledwie zsiadł z Lokmy, przed nim znikąd wyrósł rudowłosy chłopiec z piórkiem wetkniętym we włosy. Patrzył na niego nieufnie, lękliwie.
Rashid odchrząknął. Odpiął pakunek z fletem z siodła, zacisnął na nim palce, znów odchrząknął.
— Tutaj koń? — zapytał z nadzieją. Czuł, że zdanie jest kanciaste, że źle akcentuje, że w jego głos wkradła się melodyka sallandirskiego.
Chłopiec jednak — zamiast uciec, rzucić obcesowe „co?”, poprosić o pieniądze albo parsknąć śmiechem — skinął głową, chwycił Lokmę za wodze, pociągnął w stronę stajni. Rashid nie zdążył wymyślić, jak zapytać, gdzie ma teraz iść.
Odwrócił się w stronę majaczącego za nim budynku. No dobrze. Dobrze. Przełknął z trudem ślinę. Już podjął decyzję i pogodził się z jej konsekwencjami. Powinien czuć spokój. Dlaczego nie czuł spokoju?
— Boże, daj mi siłę — szepnął, bardziej z przyzwyczajenia. Doskonale wiedział, że Bóg nie słucha. Bóg nigdy nie słucha odszczepieńców.
Przeciął plac, pogrążony w ciszy ogród bez jednego zielonego listka, po chwili wahania zapukał w niewielkie, boczne drzwi. Żadnej odpowiedzi. Odczekał trzy uderzenia serca, zanim nacisnął klamkę. Cokolwiek ma się stać, i tak się stanie.
Ogromny hol był pusty. Echo odbijało dźwięk podeszw uderzających o kamień, gdy Rashid bez przekonania przeszedł kilka kroków, zatrzymał się. Nikt tu nie mieszkał? Nie, niemożliwe, w stajni było parę koni, no i tamten chłopiec… Tylko dokąd teraz? Po schodach? Może do tamtych drzwi na lewo? Albo tych na prawo? Jeszcze chwila niezdecydowania i skierował się na kamienne stopnie. Znajdzie tutaj as-saahira? Zaczął w to wątpić. Czy w ogóle kogokolwiek tutaj znajdzie? Na kolejnym piętrze znów było cicho i pusto, ale schody pięły się dalej w górę, więc poszedł za nimi.
Tym razem dopisało mu szczęście.
— O. Witaj. — Ciemnowłosy chłopak objuczony stosem papierów posłał mu przyjazny uśmiech. — Mogę w czymś pomóc? Pewnie do mistrza Cervana? To w tamtą stronę.
Rashid zacisnął bezwiednie palce na pakunku z fletem. Zrozumiał raptem trzy słowa.
— Tirye? — zapytał.
— Tirie? Nie, Tirie jest dalej, za rzeką. Trzeba przejechać przez rzekę. — Do chłopaka chyba zaczęło dochodzić, że Rashid nic nie rozumie. Zaczął mówić wolniej, wyraźniej. — Rzeka. Most. Tirie — machnął ręką — tam.
— Tam? — powtórzył Rashid. Pojechał za daleko? — Nie tu?
— Nie tu. Tam.
— Kissan-u al-Viikset tam?
— Co? Nie, nie. Tirie tam. Kissan Viikset tu. — Poważny wyraz ciemnoniebieskich oczu nie pasował do tak młodej twarzy. Chłopak zawahał się, wcisnął plik papierów pod pachę, wskazał na siebie wolną ręką. — Ignatius. — Teraz wycelował palcem w Rashida z pytającą miną.
Rashid popatrzył na wyciągniętą dłoń, na chłopaka, znowu na dłoń. Miał się przedstawić…? „Ignatius” to było imię czy kolejne słowo, którego nie znał?
— Ty Ignatius? — zaryzykował.
— Ja Ignatius. Ty?
— Rashid.
Ignatius — cokolwiek to znaczyło — znów się uśmiechnął. Obrócił się lekko, wskazał drzwi w głębi korytarza za sobą.
— Mistrz Cervan tam.
— Co tam?
— Cervan Teroise. Mistrz. Szef. Uhm… kierownik? — Wykonał nieokreślony gest, wciąż przyciskając dokumenty łokciem. — Ważna osoba.
Żadne słowo nie brzmiało znajomo. Rashid pokręcił głową.
— As-saahir? — spróbował, ale Ignatius tylko zmarszczył brwi.
— Co?
— Al-amir?
— Nie rozumiem.
— As-saahir — powtórzył Rashid powoli, dokładnie. — Sallandira. Sarah ad-Din Efendi tu?
— Sarah ad-… Ach. — W oczach pojawił się w błysk zrozumienia. — Serafin. Tak, Serafin tu. To piętro niżej, chodźmy. — Zszedł dwa stopnie na dół, obejrzał się, wyraźnie czekając.
Więc Rashid poszedł za nim.

***

Ignatius zapukał do drzwi wyjątkowo mało okazałych jak na siedzibę księcia i arcymaga.
— Serafinie, masz gościa.
Ze środka nikt nie odpowiedział, ale dało się słyszeć dźwięk odskakującego skobla, zaraz potem drzwi uchyliły się bezszelestnie. Ignatius wskazał je Rashidowi zapraszającym gestem. Ewidentnie nie miał zamiaru wchodzić.
Kismet, przypomniał sobie Rashid, bezwiednie zaciskając palce na flecie. Cokolwiek ma się stać, i tak się stanie. Serce waliło mu coraz szybciej, jakby miało zaraz wyskoczyć z klatki piersiowej.
Potężny as-saahir siedział w fotelu w niedbałej pozie, oparty o poduszkę, z fantazyjnie rozrzuconymi połami szaty. Z jednej strony lewitowała księga; stara okładka z tłoczonej skóry mimowolnie przyciągała wzrok, pożółkłe karty przewracały się leniwie, posłuszne każdemu skinieniu. Z drugiej strony lewitowała mała czarka z porcelany. Rashid poczuł zapach kawy.
— Słucham. — As-saahir obrzucił go spojrzeniem, jakby stał przed nim wyjątkowo nieinteresujący mebel, wrócił do czytania.
Rashid skłonił się głęboko. Wdech-wydech. Wdech-wydech. Cokolwiek ma się stać, i tak się stanie.
— As-salamu ʿalaykum.
Kolejne spojrzenie — równie przelotne, ale tym razem z iskrą zainteresowania. Karty księgi przestały na chwilę się przewracać.
— Wa ʿalaykumu as-salam. — As-saahir wyciągnął rękę władczym gestem, znów ze wzrokiem utkwionym w księdze; czarka posłusznie przyleciała bliżej, ułożyła się w dłoni.
Zapadła cisza.
Od czego zacząć? Słowa rozsypały się w głowie, starannie ułożona historia straciła sens, zanim Rashid otworzył usta. Byłem magiem… nie, to nieważne. Gdy zburzono… nie, nie tak. Jestem… nie był nikim. Schował flet za plecami, zacisnął na nim obie dłonie. Nic z tego, czym się stał, nie miało znaczenia.
Ostatecznie pokonał całą tę drogę z jednym zadaniem.
— Wieża Arcymaga będzie następna — powiedział, unosząc głowę. Poczuł, jak rytm serca uspokaja się, nieprzyjemny ciężar w brzuchu znika. Cokolwiek ma się stać, i tak się stanie.
Na twarzy as-saahira nie drgnął żaden mięsień.
— Ach, tak. — Napił się kawy. Złote szpony błysnęły, stuknęły o porcelanę. — A potem Czerwony Pałac w Al-Iskahacie czy Dolina Królów?
— Artefakt, którym zniszczono Wieżę Wiatrów, można naprawić. — Głos Rashida brzmiał równie spokojnie, co wcześniej. — Uszkodzenie jest niewielkie.
As-saahir przestał czytać. Nie wyprostował się, wciąż niedbale rozparty na poduszkach, ale uniósł oczy. W czarnych jak węgiel tęczówkach zalśniło coś niebezpiecznego.
— I przyszedłeś mi o tym powiedzieć dopiero teraz, bo...? — Pozornie nic nie zmieniło się w jego tonie, wciąż wydawał się beznamiętny, nawet: znudzony. Jednak coś na jego dnie drgnęło. Coś, co kazało uciekać.
Cokolwiek ma się stać, i tak się stanie. Strach zabija duszę.
— Kismet. Musiałem przebyć długą drogę.
— Skoro już łaskawie dotarłeś — odparł as-saahir lodowato — to mów, co wiesz. Nie mam czasu na wyciąganie z ciebie każdego szczegółu.
Rashid skłonił głowę.
— Artefakt jest posągiem lwa z brązu. Znaleziony w Dolinie Królów, sądząc po zdobieniach stworzony na początku ery sahib-i hisaru. — Prawie widział tego lwa: leżącego, o obojętnym spojrzeniu rubinów wprawionych jako oczy. — Rubin, hematyt, karneol, labradoryt, wszystkie napełnione maną. Na powierzchni oplecione runami, bardzo misternie. Najbardziej znaczącym źródłem mocy artefaktu jest nieznany kamień ukryty w środku. Dla mnie nieznany — sprecyzował szybko. — Gładki, bardzo twardy, barwa ciemnoszara, doskonale jednolita powierzchnia, wytwarza niespotykanie silną aurę odczuwalną także dla niemagów. Całkowicie pokryty runami. Właśnie połączenie z tym kamieniem zostało nieznacznie uszkodzone. Aby wykorzystać potencjał mocy artefaktu, należało go uruchomić odpowiednio precyzyjnym bodźcem. Jest możliwe uruchomienie mechaniczne, bez użycia magii. — Wziął głębszy oddech. — Gwałtowne ujście części potencjału magicznego tego kamienia spowodowało eksplozję i wysadzenie Wieży Wiatrów.
As-saahir słuchał go z uniesionymi brwiami, stukając szponami o oparcie fotela. Materiał tłumił dźwięk.
— Nadzwyczaj ciekawe — wymruczał. Jego uśmiech nie wróżył niczego dobrego. — Interesuje mnie zwłaszcza, skąd masz tak szczegółowe informacje.
Rashid uniósł na niego wzrok. Spokojny, poważny. Przecież od samego początku wiedział, że może tu zginąć.
— Ja ją wysadziłem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz