środa, 17 sierpnia 2022

Od Małgorzaty — Expedition Impossible

Are you the fishy wine who will give me
A headache in the morning
Or just a dark blue land mine
That’ll explode without a decent warning

Do kwatery wślizgnęła się bezszelestnie, perfekcyjnie odmierzając możliwy kąt uchylenia drzwi, nim stary zawias zaskrzypi ostrzegawczo i ją zdradzi. Przystanęła w cieniu, tuż przy ścianie, starannie omijając słoneczne smugi wlewające się przez okno, po chwili wychyliła się nieznacznie za róg, zajrzała głębiej. Victarion stał do niej tyłem, opierał się dłońmi o blat stolika, coś analizował. Wyglądało na to, że niedawno zwlókł się z łóżka; miał na sobie same spodnie, koszula i pasek wciąż wisiały smętnie przełożone przez zydel. Mimowolnie przeciągnęła spojrzeniem po jego sylwetce, po koszmarnej siatce blizn przecinającej plecy. Widziała je już tyle razy, że powinna się uodpornić na ten widok, a mimo to, bolało jak zawsze; poczucie niepojętej niesprawiedliwości ścisnęło ją za gardło.
Kiedyś powinna go w końcu o nie zapytać. Odpowiedziałby? Tak? Nie? Kiedy chodziło o Victariona, niczego nie była pewna.
Zacięła wargi, podkradła się jeszcze o dwa kroki, nim zauważyła jak drobiny kurzu wirują w świetle słońca, zdradzając nagły ruch powietrza. Był skupiony na mapie, widziała ten pożółkły, wygnieciony papier, zaścielający prawie cały blat. Może nie zauważył. Wysunęła stopę naprzód, ominęła tę skrzypiącą deskę, która zdradziła ją w nocy, zbliżyła się jeszcze trochę. Był na wyciągnięcie ręki, wystarczyło tylko…
― Długo jeszcze, Szelma? ― mruknął.
Małgorzata wydała z siebie przeciągłe westchnienie pełne rozczarowania. Stanęła tuż obok.
― Co mnie tym razem zdradziło?
― To, co zwykle.
― Nie bądź taki enigmatyczny. ― Szturchnęła go w ramię. ― Poproszę o szczegółową odpowiedź, no chyba, że jesteś na nią zbyt nieprzytomny.
Odwrócił głowę w jej stronę, wymownie spojrzał w dół.
― Spódnica. Inaczej się w niej poruszasz, materiał szeleści.
― Przecież uważałam!
― Najwidoczniej wciąż za mało. ― Wrócił do studiowania mapy, stuknął palcem w krętą wstążkę reprezentującą najbliższą rzekę. ― Tutaj jest przeprawa wodna. Zamiast pchać się do mostu aż pod Asten możemy…
― Tu masz przeprawę ― stuknęła palcem w dokładnie ten sam punkt. Po chwili przesunęła palec kawałek dalej. ― A tu bobry zazwyczaj budują żeremia i tamę. Mamy połowę sierpnia, przeprawa jest pewnie nieczynna, bo chłop zamiast dryfować po w pół wyschniętej rzece jest zajęty szukaniem tamy razem z innymi wieśniakami.
Victarion przechylił się, od niechcenia sięgnął po koszulę.
― Więc zostaje Asten ― podsumował, narzucając ją na siebie. ― Spakowana? Chciałbym dzisiaj dotrzeć do Vilben.
Małgorzata odsunęła mapę na bok i usiadła na stole, ostentacyjnie wolno wygładziła materiał spódnicy.
― Mam kontrpropozycję ― obwieściła wesoło, zakładając nogę na nogę. Uśmiechnęła się szeroko, kiedy Victarion przyjrzał jej się z nową uwagą.
― Ładnie wyglądasz.
― Specjalnie dla ciebie.
― Ach, tak? Czym sobie zasłużyłem?
― Tym i tamtym. ― Wzruszyła ramionami i podwinęła nieznacznie koszulę, wyjęła zza paska niewielki rulon farbowanej na ciemno skóry przewiązanej rzemykiem, odłożyła go na stół. ― Nie domyślasz się o co chodzi?
Victarion uniósł brwi w milczeniu, skrzyżował ramiona. Przez chwilę jej się przyglądał, potem jego spojrzenie ześlizgnęło się niżej, na zawiniątko.
― Nie mam zielonego pojęcia, Szelma. Oświeć mnie.
― O ile mnie pamięć nie myli… ― Zręcznie rozsupłała rzemyk i rozwinęła materiał. Wypolerowane noże do rzucania błysnęły groźnie z wnętrza. ― …To dziś masz urodziny. ― Uśmiechnęła się zadziornie i złapała go za poły koszuli, pociągnęła w swoją stronę; pocałunek był krótki i lekki, niezobowiązujący. ― Wszystkiego najlepszego ― dodała szeptem.
Błękitne oczy zdradzały jej to, czego właściciel nie chciał powiedzieć: że docenia gest, że go zaskoczyła, że jest mu ― po prostu ― miło, że nie wie co tak właściwie powinien teraz zrobić, bo nieczęsto znajduje się w takich sytuacjach, że się cieszy. Nie wymagała tego od niego, słowa nie musiały paść, by zeszło z niej to nieprzyjemne napięcie i obawa, że zdążył zaopatrzyć się sam.
― Dziękuję ― powiedział cicho.
Na krótki moment wytrącił ją z równowagi.
― Cała przyjemność po mojej stronie ― zapewniła go, w końcu puszczając materiał koszuli. Victarion jednak ― zamiast oddalić się zgodnie z jej przewidywaniami ― oparł się dłońmi o blat stołu, odcinając jej ewentualną drogę ucieczki; nachylił się, musnął jej usta wargami.
― Kontrpropozycja, jak przypuszczam, jest powiązana z tematem? ― mruknął tuż obok jej ucha.
― Zgadłeś. ― Uniosła dłoń, wplotła palce w jego włosy, przeczesała delikatnie. ― Moglibyśmy zostać tu dzień dłużej. Misję wykonaliśmy i już bardzo dawno nie mieliśmy żadnego urlopu. Doba nie zrobi nikomu różnicy, prawda?
Victarion przez chwilę milczał, w końcu westchnął cicho w jej szyję, wyprostował plecy.
― Co tylko chcesz, Szelma ― odpowiedział miękko, z miłym uśmiechem błąkającym się na wargach.
― W takim razie ― pociągnęła go za rękaw ― powinieneś ubrać coś ładniejszego niż to.
― Masz coś konkretnego na myśli?
― Aha. Tę czarną.
― Niech będzie ― parsknął krótko i zgarnął ze stołu prezent. Zwinął skórę z wprawą, umieścił w torbie, tuż obok starego kompletu, cicho szeleszcząc przejrzał niedbale poskładane ubrania, przerzucił parę przedmiotów w środku. Małgorzata przyglądała się mu bezwstydnie, z przyjemnością, z wprawą ignorując narastające przeczucie, że coś jest nie do końca tak, jak powinno. O czymś zapomniała mu powiedzieć? Nie, przecież wszystko w porządku…
― Chyba jej nie zabrałem.
― Nonsens, musiałeś ją brać. Chociażby tylko po to, żebym mogła ci ją zabra… ― umilkła, porażona nagłą myślą.
Victarion zaśmiał się cicho, pokręcił głową.
― Znowu to samo, Szelma?
***
Cała zabawa miała miejsce na łąkach nieznacznie oddalonych od mieściny, w połowie drogi do kompleksu jezior otoczonych urokliwym lasem. Na czas festynu stanęły tu stragany, pojawiły się stoły i ławy. W powietrzu unosił się zapach pieczonych ziemniaków, kaszy, mięsa i piwa, gdzieniegdzie pojawiała się także ziołowa woń świeżych chlebków ― miejscowego przysmaku. W natłoku ludzkich głosów ― przejętych i podekscytowanych lub umiarkowanie obojętnych i niezainteresowanych ― wybijała się muzyka: skoczna, wesoła, z wyraźnym ludowym motywem wygrywanym przez sopiłki, gęśle i bębny.
Już od dłuższego czasu spacerowali bez celu pomiędzy kolejnymi stoiskami, co jakiś czas przystając by przyjrzeć się wyłożonym towarom. Małgorzata poświęciła całe trzy minuty na zachwyty nad ręcznie wyszywanymi chustkami (usłyszała, że będzie w takiej wyglądać jak stara ropucha), Victarion zainteresował się nożami ze stoiska obok (usłyszał, że na pewno są tępe, po czym sam stwierdził, że zapewne też źle wyważone); oboje spróbowali ziołowej bułki (i wspólnie doszli do wniosku, że smakowała o wiele lepiej niż wyglądała).
― Chodź ― rzuciła w pewnym momencie przez ramię i złapała go za przegub; weszli prosto w tłum ludzi oddzielający ich od muzykantów.
― Co tym razem wymyśliłaś? ― spytał, nie kryjąc rozbawienia.
― Będziemy tańczyć.
― No nie wiem, Szelma.
― Rio-on…
Usłyszała to ciężkie westchnienie za plecami. Przystanęła, szybko i z wprawą pacnęła go w ramię, a potem znów ruszyła przed siebie, nadal ciągnąc go za sobą.
― Ostatni raz tańczyłem jakiś milion lat temu. Nie boisz się, że podepczę ci palce?
― Masz urodziny ― rzuciła przez ramię. ― Więc wspaniałomyślnie ci wybaczę.
Nie usłyszała czy jej odpowiedział, narastający gwar i coraz głośniejsza muzyka zagłuszyły jego słowa. Małgorzata bezceremonialnie wsadziła łokieć w żebra jakiemuś podpitemu podrostkowi z kuflem w dłoniach, ramieniem potrąciła urokliwą niewiastę w wianku i przystanęła nagle, pokonana ścianą zaangażowanych widzów. Tłum był tak gęsty i tak pościskany, że ledwo było czym oddychać.
Stanęła na palcach, zajrzała przez ramię jakiemuś brzuchatemu staruszkowi. Na oddzielonej od reszty festynu polance wirowały kolorowe pary; spódnice furkotały wściekle, wstążki zdobiące włosy migotały w słońcu, raz po raz dało się usłyszeć jak ktoś wybija hołubce albo ostro gwiżdże.
― I naprawdę chcesz się tam pchać? ― Usłyszała tuż przy uchu. Obejrzała się na Victariona i przybrała minę najbardziej zabiedzonego i smutnego szczenięcia na jaką tylko było ją stać.
― Chcę.
Jego spojrzenie przepłynęło od niej gdzieś w górę, w stronę grajków i par.
― Ale tylko jeden taniec ― zastrzegł.
― Tylko jeden ― zgodziła się słodko.
Tym razem to on złapał ją za rękę, jakimś cudem znalazł wąski przesmyk w ścianie złożonej z gapiów. Bez problemu przeszli dalej, wydostali się na polankę. Muzyka to przyspieszała, to zwalniała, w ruchy tańczących wkradał się powoli chaos i improwizacja, które zdawały się ― wbrew rozsądkowi ― idealnie pasować do całokształtu.
― Tego chyba nie znam ― odezwała się po chwili. Zerknęła spod oka na Victariona.
― A ja znam ― odpowiedział, uśmiechając się wesoło, nieco kpiarsko. ― Jak tam twoja kondycja, Szelma?
― Niezgorsza, w nocy nie narzekałeś ― przypomniała mu z wyraźną uciechą.
― Skoro tak. ― Mrugnął do niej i z nagła porwał między pary.
Odnalazł jej dłoń i ujął ją w swoją, ramieniem objął ją w talii; przytrzymał blisko siebie, kiedy zawirowali w szybkim obrocie ― Małgorzata parsknęła cicho, kiedy oberwała w bark długim warkoczem panny tańczącej dwa kroki dalej.
Pomknęli szybkim krokiem w bok ― kolejny obrót ― powietrze przeciął wysoki pisk jednej z podniesionych dziewczyn ― niefortunny krok nie w takt, zręcznie ukryty przez Victariona ― melodia znów przyspieszyła. Błękitne oczy błysnęły zawadiacko w świetle słońca, igrający na wargach półuśmiech aż się prosił o komentarz.
― Coś kombinujesz ― stwierdziła, starając się jak najlepiej odnaleźć w nieznanych jej krokach.
― Może trochę. Dalej tak dobrze improwizujesz?
― Sprawdź mnie.
Dłoń naciskająca na jej plecy zniknęła; Victarion wypuścił ją na odległość ramienia ― jeszcze dwa skoczne kroki ― przystanął. Kątem oka zauważyła, że pozostałe pary robią to samo. Minimalnie zbyt wolno ułożyła dłonie na biodrach, zakręciła się zwinnie w miejscu w rytm wyklaskiwany przez męskie grono ― znów skontrolowała co się dzieje po jej prawej ― złapała materiał spódnicy, machnęła nim na prawo, na lewo ― krok, krok, obrót, krok ― ułożyła dłonie na ramionach Victariona; zaśmiała się, kiedy ją podniósł.
Melodia zwolniła znacznie, ich ruchy stały się o wiele spokojniejsze, bardziej przewidywalne, pojawiła się niespotkana wcześniej miękkość w kroku (dziewczyna po prawej ― nie wiadomo skąd ― nagle zaczęła wywijać chustką w dłoni). Victarion prowadził pewnie, znać było, że mówił prawdę i to nie jest jego pierwszy raz w tym tańcu. Przez myśl przemknęło jej pytanie ― kiedy się nauczył tak tańczyć i gdzie?
Nie zadała go jednak. Muzykanci znowu oszaleli ― a wraz z nimi oszleli wszyscy na polance.
Świat zawirował gwałtownie ― dziewczyna po lewej strzeliła obcasami w powietrzu ― pęd powietrza rozwiał Małgorzacie włosy ― ktoś krzyknął wesoło w oddali i zaklaskał ― Victarion płynnie zmienił uchwyt, złapał ją pod łokieć, okręcili się raz i drugi ― skrzypek aż wstał z pniaka ― potem zawinął nią w półobrocie i przyciągnął do siebie (omal nie potknęła się o własne nogi). Melodia ― jak szybko przyśpieszyła, tak niespodziewanie zwolniła i w końcu zniknęła.
― Zadowolona? ― spytał zdyszany.
Małgorzata patrzyła w oszołomieniu to na niego, to na polankę, to na grajków i znów na niego.
― Żartujesz? Było świetnie.
― Zajebiście. To teraz chodź, zanim zacznie się…
Nie zdążył dokończyć zdania, uwiesiła mu się na szyi.
― Rioon…
― Miał być jeden taniec ― przypomniał tonem w połowie surowym, a w połowie wesołym.
― Ale jeszcze jeden…
― Szelma.
Podciągnęła się i uśmiechnęła zadowolona, kiedy ją podtrzymał.
― Nie bądź taki.
Westchnął z miną uciemiężonego pracownika kopalni węgla, przewrócił oczami.
― Ostatni.
― Ostatni ― zgodziła się potulnie.
***
― Jest tu jedna atrakcja przy której na pewno nie będziesz marudził ani zrzędził.
― Aha. Jaka?
Uśmiechnęła się pod nosem.
― Wino, mój drogi. Wino ― odparła, siląc się na mentorski ton (to wcale nie była parodia) i zanurkowała między obłożone produktami stragany, prosto w tłum. Przelotnie pomyślała jeszcze o tym, że powinni coś zjeść, a unoszący się w powietrzu zapach pieczonego mięsa tylko spotęgował tę myśl, sprawił, że trochę zaburczało jej w brzuchu.
― Jadłeś coś dzisiaj w ogóle? ― rzuciła niezobowiązująco przez ramię.
― Nie miałem okazji.
― To zaraz się tobą zaopiekuję.
― Ty mną? O kurwa, Szelma, nie spodziewałem się po tobie. Zazwyczaj to ja niańczę ciebie.
― No wiesz? ― Aż się zatrzymała. Niby on ją niańczył, no ciekawe. Ściszyła głos. ― Tak mnie niańczysz, że ostatniego trupa musiałam zakopywać sama.
Victarion uniósł brwi w wyrazie uprzejmego zdziwienia, kącik ust drgnął mu do uśmiechu.
― Ty i zakopywanie. Już prędzej bym uwierzył, gdybyś sprzedała mi bajeczkę o wrzucaniu zwłok do ścieku.
― Uwierzysz dopiero jak zobaczysz?
― Mhm.
― To następnym razem zakopię ciebie. Będziesz robił za nawóz na polu kartofli. Jak ci się widzi taka przyszłość?
Victarion pokręcił głową, westchnął ze zrezygnowaniem.
― To będą naprawdę chujowe kartofle.
Parsknęła pod nosem i znów pociągnęła go dalej, podjęli wędrówkę. Minęli stragan wyładowany różnymi tkaninami i haftowanymi chusteczkami (którymi zachwycała się jakiś czas temu i którym rzuciła bardzo tęskne spojrzenie), przecisnęli się przez tłum starszych kobiet dyskutujących zawzięcie przy stoisku z miodami. Małgorzata uprzejmie odmówiła jakiemuś panu sprzedającemu wędzonki; Victarion ― równie uprzejmie ― poinformował obwieszoną koralami kobiecinę, że nie rozgląda się za nowym szalem dla wybranki.
Kiedy w końcu wydostali się z alejki zastawionej dobrami, Małgorzata odetchnęła z ulgą, prowizorycznie sprawdziła też kieszenie. Wyglądało na to, że wszystko było na swoim miejscu. Victarion chyba umarłby ze śmiechu, gdyby ktoś ją tutaj okradł.
Stoiska zniknęły, zostawili je w tyle. Dla odmiany pojawiły się ławy i długie stoły, pomiędzy którymi kręciły się dziewki w zapaskach; nosiły kufle i miski, wycierały blaty, zbierały monety, z rzadka opędzały się od wyciągniętych dłoni podpitych klientów. Mimo wczesnej pory, sporo ław było już zajętych i równie spora ilość kufli dryfowała od wozów z beczkami do spragnionej klienteli. Małgorzata zaciągnęła Victariona na bok, raczej z dala od wstawionego towarzystwa. Do tej pory nie natknęli się na żadne nieprzyjemności i zamierzała zadbać, by tak pozostało.
Ledwie usiedli, a obok już zmaterializowała się dziewczyna w fartuchu i chustce. W ramionach trzymała ze cztery puste drewniane kufle, po twarzy znać było, że robota nie sprawia jej przyjemności.
― Co będzie? ― spytała umęczonym tonem.
― Dzban wina ― odparła bez chwili namysłu Małgorzata. ― A do jedzenia co macie?
― Prażuchy tatko robi na bieżąco, jest też kasza z mięsem i piwną polewką.
― Prażuchy.
― Kasza ― dodał Victarion.
Dziewczyna skinęła głową, poprawiła trzymane kufle, westchnęła ciężko i rozdzierająco, ale kiedy nikt nie ruszył się by jej pomóc, odeszła z nieszczęśliwą miną. Małgorzata oparła brodę na dłoni, popatrzyła za nią, ale kiedy kolorowy fartuch zniknął jej z pola widzenia, odwróciła głowę w innym kierunku, zaczęła obserwować otoczenie bez większego zaangażowania, jakby przez wyuczony nawyk. Kątem oka zauważyła, że Victarion robi to samo. Pewnych zachowań nie dało się wygasić, nawet na małym urlopie.
Musiał zauważyć, że go obserwuje; przechylił nieznacznie głowę, ale nie ruszył się z miejsca, ani nic nie powiedział. Przyglądała się więc dalej, wcale nie ukrywając, że widok zdecydowanie jej się podoba. Pozwoliła sobie ułożyć wargi w lekkim uśmieszku, ostentacyjnie powoli przesunęła spojrzeniem po jego szyi, po ramieniu, zatrzymała się na dłoni. Mogłaby po nią sięgnąć, przesunąć palcem po wierzchu, odnaleźć szlak tamtej ledwie widocznej, cienkiej blizny po jakimś chujowym nożu. Nie cofnąłby się, była tego prawie pewna. Zamiast jednak ograniczyć się do prostego sięgnięcia ręką przez stół ― podniosła się i zwinnie wysunęła zza blatu, zmieniła ławę. Victarion podążył za nią spojrzeniem, zrobił jej miejsce tuż obok siebie. Zamiast skorzystać ― władowała mu się na kolana z zadowoloną miną kogoś, komu wolno więcej niż innym.
― Nie pozwalaj sobie, koleżanko ― mruknął, obejmując ją. Czuła dotyk jego dłoni na plecach, jak powoli przesuwa palce raz wyżej, raz niżej. Zawsze miała od tego dreszcze.
― A to dlaczego, kolego? Zrzucisz mnie?
― Zrzucę.
Dotknęła jego karku, musnęła palcami rozgrzaną skórę.
― Jakoś ci nie wierzę, kłamczuchu.
― Bardzo nierozsądnie. Mówię śmiertelnie poważnie.
― Mhm. I długo każesz mi czekać na to zrzucenie?
― Długo ― przytaknął opieszale.
Jej dłoń zastygła wpół ruchu.
― To ja się tak nie bawię.
― Rozumiem, że wolisz zlądować na ziemię od razu? Proszę bardzo. ― Odsunął ją od siebie, groźba wylądowania pod stołem stała się nagle boleśnie realna. Odruchowo objęła go za szyję, przylgnęła do niego szczelnie.
― Czyli co, szantaż, tak? Nie ma miziania po karku to się mnie pozbywasz?
Uśmiechnął się niewinnie.
― Ja? Skąd. Co za potworne oszczerstwa, Szelma.
Dźgnęła go palcem w pierś.
― Prawda w oczy kole, mój drogi. I pomyśleć, że byłam dla ciebie taka miła…
Dalszą rozmowę przerwało pojawienie się misek z jedzeniem. Małgorzata niechętnie zsunęła się z kolan Victariona, zajęła miejsce tuż obok i chwyciła lipową łyżkę. Dopóki nie doleciał do niej zapach potraw, nie zdawała sobie sprawy jak bardzo była głodna.
***
Dzban wina już od dłuższego czasu świecił pustkami. Ten, który stał obok niego również, bo na jednym wcale nie poprzestali. Mimo całkiem dobrego smaku, lekkiej słodyczy rozlewającej się na języku, Małgorzata nie była do końca zadowolona. Biorąc pod uwagę, że były to dwa solidne dzbany, powinna już coś czuć; jakiś szum w głowie, przyjemne kołysanie, cokolwiek.
― Musi być w chuj rozwodnione ― mruknęła, opierając głowę na przedramionach.
― Czy ja wiem. ― Victarion zakręcił od niechcenia kubkiem, przechylił głowę przyglądając się jej. ― To jak się kładziesz na blacie wskazuje raczej na co innego.
― To od zmęczenia. Po prostu boli mnie kark.
― Chcesz wracać?
― Nie. ― Podniosła się natychmiast i skrzywiła. Naprawdę bolał ją kark. I ramię. I biodro, bo zajebała w nocy o kant stołu.
Victarion pokręcił głową, przeciągnął leniwie spojrzeniem po otoczeniu.
― Widziałaś? ― spytał, wskazując kubkiem nieco na prawo.
― Hm? ― Odwróciła głowę w tym samym kierunku i aż uniosła brwi. Przy innym stole stał niedźwiedź. Jebany niedźwiedź na łańcuchu. ― Co jest…
Zwierzak najpierw trącił łbem stół, a potem, na dźwięk specyficznej piszczałki, nagle stanął na dwóch łapach i zaryczał jękliwie. Dźwięk dzwoniących ogniw łańcucha utonął w przejętych głosach gości i kolejnym dźwięku piszczałki.
― Niedźwiednik ― stwierdził Victarion leniwie. ― W sumie nic dziwnego, że się tu pojawił. Festyny i jarmarki to zawsze najlepszy zarobek.
Niedźwiedź popisowo złapał w zęby drewniany klocek imitujący rybę, ludzie przy stoliku ― nieco bladzi i nerwowo uśmiechnięci ― zaklaskali niemrawo w dłonie.
― Zobacz, jak ładnie wychowany.
― Mhm. Lepiej niż te twoje kundle.
― Moje pchełki są pięknie wychowane. Za to ty ― niekoniecznie.
― No wiesz, Szelma? Tak brzydko mówić o solenizancie?
Parsknęła.
― Aha. Jeszcze rano kompletnie nie pamiętałeś o własnych urodzinach. A teraz, kiedy nadarzyła się okazja, to wygodnie zasłaniasz się tym faktem?
Uśmiechnął się do niej niewinnie, odstawił kubek.
― Wcale nie.
― Mhm. Już ci wierzę. ― Spojrzała mu ponad ramieniem. ― Zobacz, idzie tu.
Niedźwiedź, brzęcząc upiornie łańcuchem, zbliżył się do ich stołu i usiadł, wlepił w nich duże, okrągłe ślepia. Tuż za nim, na drugim końcu łańcucha, znajdował się niewysokiej postury, szczupły człowieczek o ciemnej, bujnej czuprynie niedbale skrytej pod fantazyjną czapką z piórkiem. Nie wyglądał na kogoś, kto wie jak używać broni, nie wyglądał też na człowieka, który potrafi okiełznać niedźwiedzia. Małgorzata przyjrzała mu się z wyraźnym zainteresowaniem.
― Witajcie, witajcie! ― powitał ich śpiewnie, skłonił się przesadnie, zamiótł czapką trawę. ― Jestem Livio Scarpelli, a to jest Ankara. Za parę monet może pokazać wam sztuczki, jakich nigdy w życiu nie oglądaliście!
― Aha ― potaknął Victarion. Livio zmrużył zabawnie oczy.
― Albo ― zawiesił dramatycznie głos ― może także użyć swych niebywałych mocy, którymi obdarzyła ją sama Erishia, by sprawdzić, czy aby nie opętały was złe siły! I to po okazyjnej cenie, jedynie dwie korony!
Małgorzata, wybitnie rozbawiona, spojrzała spod oka na towarzysza. Victarion wydawał się podzielać jej nastrój; uśmiechał się w ten swój specyficzny, bandycki sposób.
― Nie wiem czy nas stać, dwie korony to jak zdzierstwo w biały dzień ― podjął dialog z niedźwiednikiem.
Livio aż się zapowietrzył. Ankara zajęczała zrzędliwie, uderzyła łapą w trawę.
― Jakie zdzierstwo! Toć to uczciwa cena, o wiele więcej zapłacicie kapłanowi lub czarodziejowi, który z was klątwę będzie ściągał albo złe duchy odpędzał!
Ankara ruszyła się z miejsca, opieszale trąciła Małgorzatę nosem w biodro.
― Aha! ― zagrzmiał Livio, wycelował w nią oskarżycielsko palcem. ― Bije od ciebie zła energia!
― Słyszałaś, Szelma? ― podjął Victarion arcypoważnym, przejętym tonem.
― Spierdalaj ― fuknęła.
― I mówicie, że niedźwiedzica odpędza złe duchy? ― zwrócił się znów do Livia.
― Jak najbardziej. Wystarczą jeno trzy korony…
― Mówiłeś o dwóch.
― Jakże to, przysięgam na mą siostrę, którą zabrały gnomy, że mówiłem o trzech!
Victarion westchnął ciężko.
― Przez ciebie pójdę z torbami, Szelma. Gdzieś ty się szlajała, że opętały cię złe duchy, hm?
― Och, przecież dobrze wiesz gdzie. Szlajałeś się tam ze mną.
Livio zasłonił usta dłonią.
― To dlatego Ankara z początku tak ciężko na zad oklapła, wyczuła od was-…
― Nawet nie próbuj.
― Niebezpiecznie jest igrać z siłami zła, dobrodzieju.
Małgorzata z trudem powstrzymała parsknięcie.
― Słyszałeś, Rion?
― Spierdalaj ― mruknął. Znów spojrzał na niedźwiednika. ― Mnie się złe siły nie imają. ― Sięgnął pod koszulę, wydobył spod materiału łańcuszek ze słońcem Nathoriego. Srebro zalśniło w słońcu.
Oczy Livia zrobiły się okrągłe jak monety i zalśniły.
― Na bogów! Nie miałem pojęcia… Ankara, chodź no tu… Zatem ze zniżką… Ankara, zostaw to… Zła energia…
Małgorzata podparła policzek na dłoni. Niedźwiedzica chwyciła drewniany klocek wycięty w kształt ryby w zęby i położyła go tuż obok Victariona.
― Zobacz, jak cię lubi ― powiedziała zaczepnie.
― To część rytuału ― wtrącił się Livio. ― Jak tylko kompan za was zapłaci, to Ankara uwolni was od wpływu złych sił.
― I ile za to oczyszczenie? ― spytał Victarion sięgając do kieszeni. Wydawało jej się, że oczy niedźwiednika błysnęły zachłannie, kiedy tylko usłyszał metaliczny szmer waluty.
― Czterrrrytrzy.
― Przed chwilą były trzy.
― Widzicie ten kloc… amulet?
Wszyscy spojrzeli na drewnianą rybę.
― No?
― Ankara położyła ją ogonem na północ, a to oznacza prze-ogrom-ne stężenie negatywnej energii, to podbija stawkę.
Victarion położył na stole cztery monety, przesunął je w stronę Livia, spoglądał jednak w stronę Małgorzaty. Mógł grać nieczytelnego i śmiertelnie opanowanego, ale oczy go zdradzały; wiedziała, że sprawę z niedźwiednikiem będzie jej wypominał do usranej śmierci.
― Zobacz, Szelma, jaki jestem miły. Dzięki mnie zostaniesz oczyszczona drewnianą rybą przez niedźwiedzia.
― Zajebiście, Rion. Będę ci wdzięczna po wsze czasy.
― No ja myślę.
― Ankara ― wtrącił się Livio tonem pełnym namaszczenia, zgarniając monety do kabzy. Niedźwiedzica zwróciła potężny łeb w jego stronę. ― Pomódl się ładnie.
Ankara zajęczała płaczliwie, cofnęła się parę kroków i stanęła na tylnych nogach tylko po to, by z impetem opaść z powrotem na ziemię. Stół zadrżał nieco, podobnie jak stojące na nim naczynia. Niedźwiedzica złapała swoją drewnianą rybę, podeszła bliżej i uderzyła nią Małgorzatę w plecy, zignorowała zduszone “o kurwa!” ulatujące z ust jadowniczki, po czym rzuciła drewnianym klocem gdzieś w bok, trafiając przypadkiem dziewkę z kuflami. Ta runęła jak długa, Livio pobladł cały, Ankara zaryczała szczęśliwie, Victarion zaczął się śmiać, a Małgorzacie pozostało tylko rozmasowywać jeszcze bardziej bolące plecy.
― Żegnajcie! ― krzyknął do nich niedźwiednik, w popłochu zabierając drewnianą rybę i brzęcząc łańcuchem. Gdzieś w tyle podniosły się gniewne głosy i pomruki, dwóch jegomości z sąsiedniego stolika pomogło pozbierać się dziewczynie.
Livio i Ankara zniknęli, rozpłynęli się w tłumach, choć zdawało się to niemożliwym do osiągnięcia. Małgorzata powiodła spojrzeniem w bok, dostrzegając poruszenie w ciżbie, ale okazało się, że to tylko młody chłopak żonglujący jabłkami.
― Chodźmy stąd. ― Usłyszała mrukliwy głos tuż przy uchu. Odchyliła się, oparła ostrożnie o Victariona. Plecy nadal ją napierdalały, tuż pod łopatką. Będzie miała siniaka, jak nic.
― Gdzie chcesz iść, marudo?
― Tam, gdzie będzie mniej ludzi. ― Dotyk jego ust na szyi pojawił się i zgasł nagle, pozostawiając po sobie niedosyt. Bezwiednie uniosła dłoń, sięgnęła za siebie. Opuszkami palców musnęła jego policzek, później szpiczaste ucho.
― Tam dalej były jeziora, jeśli mnie pamięć nie myli.
― Idealnie.
***
Do jezior dotarli późnym popołudniem. Słońce schowało się nieznacznie za koronami drzew pobliskiego zagajnika, zrobiło się nieco chłodniej i zdecydowanie przyjemniej; w końcu było czym oddychać. Pojawił się słaby wiatr od strony pól, mącił lekko wodę, szeleścił roślinami porastającymi brzeg. Czerwone stroiczki, gęsto otaczające górujące nad wszystkimi pałki wodne, kołysały się wdzięcznie raz w jedną, raz w drugą stronę, plącząc się liśćmi z krwawnicami o drobnych, szalenie fioletowych kwiatach.
Szli nieśpiesznym krokiem tuż obok siebie, cisza towarzyszyła im od dłuższego czasu. Przy Victarionie prosto było jej milczeć, nie czuła palącej potrzeby wypełnienia pustki słowami o dowolnej tematyce. Korzystała z chwili spokoju i sielanki, nazbyt dobrze wiedząc, że do następnego równie leniwego dnia przyjdzie im sporo poczekać. Misje, sprawa cechu, czy Gildia, pochłaniały zdecydowany ogrom czasu, a jeszcze gdzieś trzeba było zadbać o sen czy konserwację broni.
Trochę chciała mu o tym powiedzieć. O tym, że kiedy widzi także jego nazwisko na dokumencie misji, to od razu przyjemniej jej się do niej zabrać. O tym, że lubi jego towarzystwo i swobodnie się w nim czuje. O tym, że jeśli dalej będzie nazywał pchełki “kundlami” to kopnie go w tyłek tak, że się nie pozbiera do wiosny.
Było tyle rzeczy o których chciała mu powiedzieć.
― O czym myślisz? ― spytał Victarion.
― O niczym szczególnym ― skłamała bez zająknięcia.
Było tyle rzeczy o których mu nie mówiła, w obawie przed jego głupią polityką nieprzywiązywania się do ludzi.
― Znamy się ponad dwa lata ― podjęła po chwili ― a ja nadal nie wiem, jaki jest twój ulubiony kolor.
Parsknął lekko, pokręcił głową, jakby niedowierzając własnym uszom.
― I to ci zajmuje myśli, Szelma?
― Och, nawet nie wiesz jak bardzo. Ta kwestia spędza mi sen z powiek.
― Mhm, to już wiemy, dlaczego chodzisz taka niedospana.
Przewróciła zabawnie oczami, wsunęła dłonie do kieszeni spódnicy.
― Powinieneś mi ulżyć w cierpieniu i podzielić się tajemnicą, a nie mi dopierdalać.
― Chcesz pozbawić mnie ulubionej rozrywki?
― Znajdź sobie inną, zajmij się czytaniem książek.
― Książka mi nie odpyskuje.
― Chcesz się założyć? Jestem pewna, że w bibliotece Gildii znaleźlibyśmy taką, która to potrafi.
Szturchnął ją ramieniem w bark, skinął głową w stronę jeziora. Zeszli z wąskiej ścieżki, skierowali się w kierunku wody. Unoszące się na powierzchni liście grążeli zdawały się rosnąć w oczach.
― Nawet jeśli ― wrócił do tematu, kiedy przystanęli na brzegu ― to nie będzie to samo.
Małgorzata uśmiechnęła się pod nosem, kopnęła jakiś kamyk, który z pluskiem wpadł do wody i spłoszył czającą się w zaroślach żabę.
― Powiesz mi w końcu jaki lubisz kolor, czy nie?
Victarion westchnął ciężko, teatralnie, przesadnie udając ubolewanie.
― Niebieski.
Spojrzała w jego stronę. Mimo miny cierpiętnika, na dnie błękitnych oczu dało się dostrzec iskierki rozbawienia. Uśmiechnęła się w odpowiedzi, milczenie znów rozlało się między nimi, wtopiło się w odgłosy otoczenia. Małgorzata przez dłuższą chwilę obserwowała taflę jeziora, od czasu do czasu zerkając w stronę kompana. W pewnym momencie przyłapała go na zerkaniu w jej stronę i nic nie mogła poradzić na to, że zebrało jej się na dziecinne zabawy.
Zamiast jednak ― jak zwykle ― pacnąć go ręką w ramię, popchnęła go. Victarion zrobił dwa kroki w tył, spróbował odzyskać równowagę, potknął się o wystający z mulistej ziemi kamień i runął jak bela prosto do wody, rozchlapując ją dookoła. Małgorzata uskoczyła szybko poza zasięg rażenia, zwinnie uciekła na stały grunt, na miękką trawę. Nie podejrzewała, że to się tak skończy, wedle wszystkich znaków na niebie i ziemi, miał odzyskać równowagę.
Zamiast tego…
― Rion? ― spytała, kiedy cisza od strony jeziora trwała nieco zbyt długo jak na jej gust. Zbliżyła się znów; nieufnie i ostrożnie, niemalże tak, jak podchodziłaby cel. Powiedzieć, że spodziewała się po nim najgorszego, to jak nie powiedzieć nic. Będzie się na nią czaił w zaroślach? Zanurkował gdzieś głębiej, żeby ją nastraszyć? Ciekawe na ile potrafił wstrzymać oddech.
Zrobiła jeszcze jeden krok, potem kolejny, rozchyliła trzciny i krwawnice. Victarion, przemoczony i ociekający wodą, akurat dobrnął do brzegu, niedbałym gestem odgarnął opadające na skroń włosy. Klejące mu się do ciała ubranie wyraźnie zaznaczało krzywizny sylwetki; widok wywlekał na wierzch wspomnienia, których zdecydowanie w tym momencie nie potrzebowała.
Odwróciła pośpiesznie wzrok i w panice wycofała się z zarośli. Coś jej mówiło, że zaraz sama skończy w jeziorze, nawet jeśli kąpiel Victariona była kompletnie niezamierzona i przypadkowa. Obejrzała się jeszcze przez ramię, złapała jego spojrzenie, dreszcze przebiegły jej wzdłuż kręgosłupa. Zdecydowanie skończy w jeziorze.
Rzuciła się do ucieczki, wyklinając w duchu samą siebie sprzed paru godzin. W spódnicy biegło się okropnie, co chwilę miała wrażenie, że zaraz zaplącze się w materiał i runie jak długa, a przecież ostatnim czego teraz potrzebowała było brutalne wrzucenie do wody.
Minęła jakiegoś zaskoczonego starszego pana z wędką i wiaderkiem, pognała ile sił w nogach w kierunku mostku. Na wytrzymałość nie miała z nim szans, musiała ratować się inaczej. Gdyby udało jej się przebiec na drugi brzeg, mogłaby skręcić w las, może tam, między drzewami udałoby się…
Nie zdążyła nawet dobiec do połowy mostu, kiedy ją dopadł i zamknął w mocnym uścisku. Wierzgnęła odruchowo, szarpnęła się, ale tylko szczelniej otoczył ją ramionami. Czuła jak koszula na plecach przesiąka jej wodą, jak zimne są jego dłonie i policzek opierający się o jej skroń.
― Mam nadzieję, że umiesz pływać, Gosiu ― szepnął nisko, tuż przy jej uchu.
Nie zdążyła odpowiedzieć; uniósł ją i bezceremonialnie wrzucił do jeziora.
Woda była zdecydowanie nieprzyjemna i w pierwszej chwili wszechogarniające zimno wydusiło jej powietrze z płuc, pozostawiając z palącą potrzebą wzięcia kolejnego oddechu. Machnęła rękami w bezmyślny sposób, spojrzała w górę, oceniła odległość od rozlewającego się po tafli światła. Wcale nie było tak daleko.
Wynurzyła się, odkrztusiła połkniętą przypadkiem wodę, zadarła głowę. Victarion szczerzył się do niej bandycko z mostku, przykucnął na samym skraju drewnianej kładki.
― I jak woda, Szelma? ― spytał wesoło.
― Spierdalaj ― prychnęła, zanurzając się prawie po sam nos. Nie czuła gruntu pod stopami.
― Skoro jesteśmy kwita. ― Przyklęknął i wyciągnął do niej dłoń. ― To chodź, pomogę ci. Nie będziesz się przecież przedzierać przez szuwary.
― Aha, teraz to ratujesz niewiastę z opresji, a przed chwilą co?
― Przed chwilą wyrównywałem rachunki ― odparł, niewinny niczym jagnię.
― To był przypadek.
― To też był przypadek.
Zmierzyła go starannie dobranym, nieprzyjaznym spojrzeniem, w końcu jednak złamała się pozornie, złapała go oburącz za dłoń.
― I to też będzie przypadek ― syknęła złośliwie i pociągnęła go do siebie.
Poddał się jej lub znów go zaskoczyła ― nie była pewna. Efekt był taki, że Victarion wpadł na nią, dostała przy okazji łokciem, i oboje znów znaleźli się pod wodą. Tym razem udało jej się oprzeć stopami o dno i wybić na powierzchnię o wiele sprawniej niż za pierwszym razem.
― No ładnie, Szelma ― przywitał ją znajomy głos. Odwróciła się w jego kierunku. ― Ja ci idę na ratunek, wyciągam pomocną dłoń, jak na rycerza na białym koniu przystało…
― Jaki cny rycerz ― przerwała mu, podpływając. ― Taka zbożna niewiasta.
Victarion parsknął śmiechem; niskim i miękkim, przyjemnym dla ucha. Po chwili przyciągnął ją bliżej siebie, otoczył ramionami. Odgarnęła mu mokre włosy z czoła.
― Widzisz ― odezwała się cicho, na krawędzi szeptu. ― Teraz mi faktycznie pomagasz.
― Tak? ― mruknął, dopasowując się tonem.
― Mhm. Nie czuję dna.
Obejrzał się przez ramię, poczuła jak odpycha się od podłoża. Przez krótką chwilę dryfowali w kierunku szuwar, potem Victarion stanął na nogach. Woda sięgała mu już nieco niżej.
― Teraz? ― spytał, ale pokręciła przecząco głową.
Odpłynęli jeszcze kawałek dalej, a kiedy znów przystanął, poziom wody sięgał mu ledwie do ramienia.
― Tu już musisz czuć dno, niewiasto.
Małgorzata pokręciła głową, ledwo panując nad cisnącym się na wargi uśmiechem. Victarion zmrużył zabawnie oczy, jak niezadowolony kot, który orientuje się, że to przyjemne drapanie po grzbiecie to sprawka barbarzyńskiego grzebienia.
― No ładnie, Szelma. Opierdalasz się nawet w zasranym jeziorze.
― Nie będę pokazywać palcem, kto mnie tego nauczył.
Victarion uniósł brwi w geście uprzejmego zdziwienia.
― Że niby ja, tak?
― Owszem.
― Bluźnisz, koleżanko.
― Nic z tych rzeczy, kolego. ― Podciągnęła się nieco wyżej i uwolniła dłoń, przeczesała mu włosy leniwym ruchem. ― Ale mógłbyś mnie już wyciągnąć na brzeg, zaczyna robić się zimno.

Trouble is your middle name
But in the end you’re not too bad

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz