poniedziałek, 8 sierpnia 2022

Od Nalanisa

Słońce
mnie
denerwowało.
Niech idzie precz, niech da mi spokój, niech będzie, do cholery, przeklęte wieczyście, niech w tym momencie zginie-przepadnie. Co ono sobie myślało? Że co, że kim jest, że może sobie tak po prostu wpadać do mojego pokoju i budzić mnie bezczelnie? Komu ono w ogóle jest potrzebne? Razi w oczy tak, że można wzrok stracić, pod powieki włazi, wdziera się wszędzie, kurwa, nieproszone, ktoś kiedyś nieopatrznie spojrzy w górę i oślepnie na śmierć.
Przewróciłem się na drugi bok, naciągnąłem kołdrę na twarz. Nagle okazało się, że boli mnie głowa. I nie tylko ona. Cały czułem się jakiś połamany i zmaltretowany na ciele. Przełknąłem ślinę, rzuciłem panną lekkich obyczajów, co okazało się błędem, gardło miałem zdarte i piekące, zabrzmiałem jak mumia. Uchyliłem powiekę, zerknąłem w dół, dowiedziałem się, że spałem w ubraniach. Klamerka wrzynała mi się w brzuch, więc niezdarnie uwolniłem się z paska, przez ramię cisnąłem go na podłogę. Górne guziki koszuli jakoś tak bardzo przeszkadzały mi w oddychaniu, chciałem rozpiąć je szybko, ale szło mi wolno, w tym stanie ledwo sobie z nimi poradziłem. Mimo to nadal było mi niewygodnie, nie mogłem już zasnąć, kołdra niemożliwie mnie grzała, gryzła i irytowała, a gdy wściekle ją z siebie skopałem, wcale się lepiej nie poczułem.
Wstałem z łóżka zły jak osa. Gdy byłem zdenerwowany, podstawowe czynności zaczynały mnie przerastać, co jeszcze mocniej mnie drażniło. Zamierzałem uchylić okiennicę i wpuścić trochę powietrza, ale nim to zrobiłem, siłowałem się z nią dobrą chwilę, ta śmieszna mała żmija za nic nie chciała się otworzyć. Zasłonę szarpnąłem trochę za mocno, prawie zdarłem ją na podłogę. Podszedłem do stolika, napiłem się wody, zakrztusiłem się pływającym w niej kurzem.
— Na Erishięęęęęęęęęęę — jęknąłem tak dramatycznie, że nie mam wątpliwości, że słyszano mnie i na dworze, i w kilku sąsiednich pokojach. Przyłożyłem nadgarstek do czoła, próbując oddychać równo i głęboko, bo czułem, że zaraz nie wytrzymam, jeszcze chwila i n i e w y t r z y m a m.
Usiadłem na krześle, posiedziałem sobie trochę z ramionami oplecionymi wokół piersi w dziecinnym geście oburzenia na słońce, na kołdrę, na brud w kubku, na cały świat. Czekałem, aż trochę mi przejdzie.
No i nie przeszło.
Czułem się koszmarnie. Czaszka tętniła mi tępym bólem, miałem wrażenie, że mój kręgosłup został tej nocy złamany w trzech miejscach, poza tym ręka, na której spałem, nadal nie przestawała mi drętwieć.
Nie, nie byłem sponiewierany po nocnej popijawie z Hugonem, nic z tych rzeczy, skąd-ten-pomysł. Nie, nie raczyłem się z nim samogonem do rana, siedziałem u siebie i malowałem, nie kłamię.
No dobrze, kłamię, chlałem z Hugonem bimber. No i co? Nie wolno? Nie mam dwunastu lat, mogę pozwolić sobie czasem na takie, hm, dorosłe rzeczy. A poza tym nie żałuję niczego, było fajnie w miarę. Hugo to nawet zabawny facet, jak już się napiliśmy, to opowiedział mi parę historii ze studiów. Niezłych, bym powiedział, pod koniec jednej z nich zwijałem się na krześle, płakałem i klepałem ręką o stół, próbując dać mu do zrozumienia, żeby przestał na chwilę mówić, bo się duszę.
Oprócz tego interesował się literaturą, znał na sztuce, jak mu strzeliłem portret, to docenił. Muzykę chyba również lubił, gdy naszło mnie na śpiewanie, nie przeszkadzał. Uraczyłem go popularnymi ostatnio balladami, może i karczemnymi, ale chwytliwymi, jak choćby Przez ślepia twe szmaragdowe albo Płomiennowłosa pląsa jak postrzelona. Nie wszyscy poznali się na moim wokalnym talencie, jak przez mgłę pamiętam, że ktoś trzasnął mnie szmatą przez łeb, mówiąc, że mam się zamknąć, bo słychać mnie w całym budynku. Irina? Może Marta? To zabawne, bo te dwie kobiety z aparycji prezentują się zupełnie inaczej, a ja nie mam pojęcia, która z nich mnie tą mokrą ścierą zaatakowała. Nie kojarzę, co działo się potem, zastanawiam się na przykład, jak znalazłem się w kwaterze.
No i, hmm, sytuacja nie wyglądała za dobrze. Tak się składa, że Kerwan powierzył nam obu Zadanie. Kazał nam dzisiaj przejrzeć i uporządkować rękopisy z archiwum jakiegoś tam pisarczyka od siedmiu boleści, co to za poecina, nie wiem i wiedzieć nie chcę, na pewno grafoman, epigon i dyletant. Facet przyjechał wczoraj wieczorem, zostawił nam swoje Zapiski w wolnym pokoju na parterze, mieliśmy tam iść i zrobić z nimi porządek. Tylko, hm, no właśnie średnio się to wszystko przedstawiało na ten moment. Nie byłem przekonany, czy Hugo zebrał się już z łóżka, pamiętałem za to, że Kerwan polecił nam zacząć o dziesiątej i skończyć do wieczora, a ja, sądząc po pozycji słońca na niebie, byłem już konkretnie spóźniony.
Cóż. No daliśmy dupy, co mam jeszcze powiedzieć? Ja i Hugo jesteśmy chłopcami wesołymi, ale niezbyt roztropnymi. Gdyby facet stał teraz obok, założę się, że najrozsądniejszą istotą w pomieszczeniu okazałaby się jedna z moich rybek. A potem ten rudy kot O'Harrowa. Kradłem mu go czasem na noc, bo śmieszny, a teraz nauczył się sam przychodzić.
Nie no, koleś śpi ewidentnie, myślałem, nad miską z wodą doprowadzając się do porządku. Gdyby wstał i zaczął pracować, przecież przyszedłby mnie obudzić. Raz-dwa wciągnąłem pierwsze lepsze spodnie, narzuciłem na grzbiet koszulę byle jaką, szybko zaczesałem włosy. Stanąłem przed lustrem, przyjąłem reprezentacyjną pozę. I parsknąłem. Wyglądałem cudownie tragicznie. Tragicznie przez cienie pod oczami i minę, poza tym moje ubrania tworzyły dzisiaj kombinację raczej nieszczęśliwą, dobrałem je losowo. Cudownie, bo nadal byłem to Ja, Alain Norris. Diament w kałuży błota, ale nadal diament, tak?
Wyszedłem z pokoju, zapukałem do Hugona, nikt mi nie otworzył. Zapukałem mocniej, nadal nic. Zbiegłem po schodach, ruszyłem w stronę pokoju, w którym czekały na nas bzdurki tego Literata. Hugo stał pod drzwiami, zdawało się, że niedawno przyszedł. Wyglądał kiepsko, ale nadal lepiej niż ja. Koszulę miał trochę pogniecioną, z końskiego ogona wyszło kilka pasm, i to wszystko, reszta bez zarzutu. Ziewał, nonszalancko opierał się o ścianę, chyba na mnie czekał.
Szybko roztrzepałem włosy, zdecydowany stanąć przed nim jak siedem nieszczęść. Nie wiem, dlaczego mi się ubzdurało, że jeżeli ktoś przeholował poprzedniego dnia z alkoholem, to na pewno kuleje, ale pełzłem do niego, powłócząc nogą, nie pytajcie. No bo, wiadomo, trzeba było trochę wziąć faceta na litość. Hugo spojrzy na mnie, poczuje się winny, zaparzy mi herbatki, każe usiąść, zaproponuje, że zrobi wszystko sam, a ja, cóż, wspaniałomyślnie powiem, że nie-nie, nie może być tak, że nic nie robię, więc poczytam mu trele-morele tego pisarza, żeby lepiej mu się pracowało.
— To wszystko... — wystękałem, wlekąc się ku niemu jak ofiara wojny. — To wszystko twoja wina, grzybiarzu.
Tak, uwielbiałem nazywać Hugona grzybiarzem, ciągle to robiłem. To był taki, hm, ukryty żarcik, który rozumiałem tylko ja. I, tak, czasem w skrytości się z faceta napieprzałem, ale proszę nie rzucać we mnie kamieniami, on też się ze mnie podśmiechiwał, jasne? No, mniejsza. Znałem w Sorii typa, na którego wszyscy wołali grzybiarz, chociaż z jesiennymi wędrówkami po lesie nie miał nic wspólnego. Po prostu gdy ściągał buty, nie dało się przy nim wysiedzieć. Przy Hugonie się dało, ale i tak wołanie na niego w ten sposób bawiło mnie niemożliwie.

Hugo? ♥
bawię-się-świetnie

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz