wtorek, 30 sierpnia 2022

Od Marty – Świerzop

To był bardzo ładny dzień, radowała się więc, że udało się jej go pochwycić w swe objęcia w tych bardzo ładnych okolicznościach, nie przy biurku, nie igle, nie szkicach.
— Słyszałam, że ktoś tutaj ma dzisiaj urodziny… — Uśmiechnęła się bardzo ładnie, oczywiście swoim zwyczajem szeroko i z ząbkami, ciut zadzierając noska. Kilka rudych loków uciekło zza barwnej chusty.
Marta zakołysała się lekko na piętach, za sobą chowając, oczywiście przed natarczywymi i ciekawskimi oczami o barwie kwitnącego świerzopu, prezent. Zacisnęła paluszki na ładnie zdobionym pudełeczku, podniosła jeszcze wyżej nosek, ot tak, może i chcąc poczuć się przy nim odrobinę wyższą, ale co komu do tego, przecież to nie jest czyjakolwiek sprawa, tylko jej, tylko własna, a i tak pod żadnym pozorem nie miała go nigdy przerosnąć. Miała wrażenie, że nawet gdyby założyła najwyższe obcasy na całym Kontynencie, to on i tak znalazłby wyższe. I pewnie, ba, na pewno, chodziłby w nich zdecydowanie lepiej.
— I z tej okazji pragnę złożyć ci… — Wspięła się na palce, chcąc cmoknąć chłopaka w jeden polik.
Nic z tego, dupa blada.
Prychnęła, pokręciła głową. Tak być nie powinno. Tupnęła z tego wszystkiego nogą, wzburzyła się całą sobą i splotła ręce na piersi. Przy okazji pokazując i ukrytą za plecami własnoręcznie zdobione pudełeczko z chałwą i zawieszony na nadgarstku wianek z fioletowego i różowego kwiecia – łubinów, choć tych nie za wiele, bo przecież i już z dwóch okazałych gron dało się co nieco zapleść, z chabrów, z polnej koniczyny. Dla przełamania barwy – pojedyncze mniszki, które pod jej dłonie napatoczyły się zupełnie przypadkiem, jakby w znaku, wołając swymi żółcieniami weź mnie, weź mnie. No i wzięła, wykorzystując okazje, bo przecież w sierpniu zawsze było ich tak mało.
W dodatku tak ładnie pasowały mu i do ocząt, i do karnacji.
— No pochyl się, no.
No i się pochylił. I się zaczęło. Pierwszy buziak na męski polik trafił tam w zatrważającym tempie, bez zastanowienia.
— Dużo zdrowia. — Cmoknęła jeszcze raz. — Szczęścia. — I kolejny, w drugi polik. — Radości — Nikolai już zaczął się prostować, parsknął głośnym śmiechem.
— Marciucha, chyba już wyst…
— Jeszcze jeden no. 
Krawiec skinął głową, ale nim zniżył swe cudne lico do obcałowania, podniósł brew, wstrzymując się w połowie ruchu.
— Ale ostatni?
— No ostatni, bo inaczej co to za życzenia. Cztery razy musi być, babuszka zawsze mnie cztery razy cmokała i patrz, zadziałało. Zdrowa, szczęśliwa, radosna i pomyślna. No więc muszą być cztery. Nie mniej. Bo się nie spełni.
— Mhm — mruknął, uśmiechnął się szerzej.
I w końcu obniżył ten blondwłosy łeb, a wtedy, gdy tylko pochwyciła go w ramiona, zawieszając się na szyi niby upierdliwy rzep, wycałowała wcale nie raz, wcale nie dwa, a wystarczająco, korzystając z okazji, bo przecież nie wiedziała, kiedy miała nastąpić i kolejna. Podobno za rok, ależ ile to dni musiało minąć, by powiedzieć rok? Ile rzeczy jeszcze po drodze musiało się wydarzyć? Liście z drzew musiały spaść – cała jesień. Śnieg okryć ziemię niby puchatą pierzyną z gęsiego pióra – cała zima. Zakwitnienie, zieleń miała rozłożyć się całą sobą po spragnionym, wysuszonym gruncie – cała wiosna. 
 — I pomyślności. — Cmoknęła raz ostatni, wykorzystując okazję i wkładając obfity wianuszek na blondwłosą głowę. — A teraz! 
— A teraz? — powtórzył po niej, choć oboje wiedzieli, co po tych wylewnych, całuśnych życzeniach miało nastąpić.
Nie zdążyła odpowiedzieć. Gdy otworzyła usta, słowa zastąpił tętent kopyt. Donośny, taki, jaki należał do koni dostojnych i koni bardzo drogich, nie zwykłych, wredynych kobył, nie wychudzonych wałaszków, a potężnych klaczy z dobrym rodowodem czy ogierów z długimi, gęstymi grzywami. Tuż za nim – rżenie, wysokie, podekscytowane. I krzyk, powitanie znajome jak żadne inne. 
 — Marta! Nikolai!
Kobieta dosiadająca idealnie siwego, ba, nawet i idealnie czystego konia machnęła ku nim dłonią. Za nią podążyło drżenie dzwoneczków, wesoły tembr wielu pochowanych w nim duszyczek-towarzyszek. I one cieszyły się, mogąc ponownie trafić do tego miejsca.
Zatrzymała konia tuż obok nich, mocniej ściągając wodze. Gdy zeskoczyła z siodła, blaszane ozdóbki ryknęły całymi sobą, niby to rzucając się swym dźwiękiem w szczęściu na dopiero co pozdrowioną przez ich właścicielkę dwójkę.
— No już! — żachnęła się ku nim heksa, unosząc je na wysokość własnych oczu, cały czas ściskając mocno wodze tańczącego w miejscu siwka. Przeskakiwał z nogi na nogę, niecierpliwił się, chcąc do siana, do trawy, nie do czułości i pozdrowień.
Bardka zmarszczyła czoło, cmoknęła. Wzruszeniem ramionami zbyła tę drobną niesubordynację, całkowicie zrozumiałą, mając na uwadze szczęście kotłujące się w dzwoneczkach, radość doskonale wyczuwalną w dźwięku instrumentów. Tęskniły, tęskniła i ich właścicielka.
— Myślałam, że nie zdążę — zwróciła się w końcu i do Marty, i do Nikolaia. Ani me, ani kukuryku, ani dobrze was widzieć
Kai Montgomery wspięła się na palce, bezpardonowo pociągnęła za marciuszkową chustę, dając jej porządnego buziaka w usta. Następnie odwróciła się ku krawcowi, podniosła brewkę, bo i żadne wspięcie na palce nie miało jej w tym przypadku pomóc.
— Już mnie wycałowano.
— Ale nie przeze mnie.
Nikolai westchnął. Ciężko, przeciągle, może i nawet przewrócił oczami. W końcu nadstawił polika, nie w polik jednak celowała heksa. Musnęła kącik ust, czule, może i z zupełnie innym rodzajem tęsknoty, do tego, co było i czego już nigdy miało nie być. Do niespełnionych nigdy obietnic o erleańskim winie, o winogronach, o dobrych serach.
Ale przecież mogli siebie ładnie oszukiwać, ślicznie sobie obiecywać.
— Wszystkiego najlepszego — szepnęła, drżenie warg przeniosło się na cudzą skórę, połaskotało i o sobie przypomniało. 
Marta nie zauważyła nawet, że wstrzymuje oddech. Opuściła spojrzenie na czubki skórzanych butów, czerwieniejąc zupełnie nieświadomie. Modre oczęta schowała za gęstwiną rzęs, starając się nie podglądać. W końcu podglądanie było strasznie niegrzecznym, nawet jeżeli kiedyś gdzieś o czymś słyszała, kiedyś gdzieś Montgomery coś wspomniała.
— No. — Bardka owinęła rękę wokół wyjątkowo onieśmielonej Marciochy, ścisnęła biodro w kolorowej spódnicy. — Muszę odprowadzić konia, trochę się ogarnąć, długa podróż za mną. — Skinęła głową i dziewczynie, i chłopakowi, zatrzymała na nim spojrzenie na odrobinę zbyt długą chwilę.
Następnie odwróciła się na pięcie, pociągnęła za sobą siwego konia. Uniosła dłoń w pozdrawiającym geście.
— Do zobaczenia w łaźni!
Rudowłosa przełknęła głośniej ślinę, mrugnęła kilka razy. Ptaki tego dnia śpiewały bardzo ładnie, w akompaniamencie dzwonków wydawały się jednak wyśpiewywać istną arię, arcydzieło jakiegoś kompozytora z wielkiego miasta, który wystawić je miał następnie na najlepszych deskach najlepszego teatru, w którym Marta nigdy oczywiście nie była. Ale przecież mogła marzyć, mogła sobie wyobrażać.
Odchrząknęła w końcu, rzuciła rudym włosiem. Wyprostowała się. Prezent!
— W pudełeczku masz chałwę. Sama robiłam, sama sezam gniotłam! I miód to tutejszy, z tych polnych kwiatów. Sama dobroć. — Uśmiechnęła się szeroko, przekazując drewniane pudełeczko w jego dłonie. — O patrz, i nawet ci tu napisałam. — Opuszkiem wskazała na bardzo koślawe, bardzo niekształtne literki wymalowane farbką pod czujnym okiem Jamesa. Nie do końca wiedziała, czy nawet dało się je nazwać czytelnymi. Ale były. — Nikolai. Sama napisałam, uwierzysz?
— Ach, Marciucha — zaczął Nikolai, okiem nadal wodząc za odchodzącą od nich Montgomery z siwym koniem. Dzwoneczki kołysały się, zostawiały wspomnienie blaszanego dźwięku. W końcu parsknął ciężko, pokręcił głową i zerknął na rudowłosą, znowu uśmiechając się szeroko.
Coś w świerzopie oka błysnęło zawadiacko.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz