środa, 31 sierpnia 2022

Od Marty – Zmory nocne

Ciszę korytarza przerywało charakterystyczne, magiczne brzęczenie. Raz-dwa, raz-dwa, blaszane instrumenciki unosiły się w zachwycie dla planu swojej właścicielki, kręcone włosy podążały ku górze i z nimi.
— Zobaczysz, tego się nie spodziewa! — Kai podskoczyła wesoło, niby dziecko, a dzwonki w podekscytowaniu wybrzmiały wesołą, metaliczną melodią. Kilka nadal płonących, naściennych pochodni buchnęło niebezpieczną zielenią. Marta miała szczerą nadzieję, że heksa nie spopieli przy okazji swoich niespodziewanych odwiedzin całego budynku Gildii.
Lubiła mieć dach nad głową.
Lubiła też się wysypiać, tej nocy jednak Montgomery z jeszcze większym podekscytowaniem niż teraz i psotnym uśmiechem na twarzy wyciągnęła ją spod pierzyny. Zupełnie brutalnie pochwyciła za nagą kostkę, chłodne palce zacisnęły się niby psie szczęki na kości, pociągnęła, odrzuciła pościel na podłogę. Głosem nieznoszącym sprzeciwu oświadczyła wstawaj, Martuchna, mamy plan. A Marciocha wstała, bo wyboru jakiegokolwiek nie miała. Nie z czarownicą, nie z bardką, nie z tą Kai Montgomery, której iskierki nie sypały się już tylko z opuszków, a niebezpiecznie w ekscytacji strzelały i ze szmaragdu tęczówek. Kto wie, czy by jej nie poparzyły, czy dywan nie zająłby się zielonym ogniem.
W smukłych dłoniach – w dłoniach? Marta nie mogła ich dostrzec – niosła pakunek. Marta zmrużyła oczy, uważniej przyglądając się aksamitnej, burgundowej i na pewno bardzo drogiej wstążeczce uwiązanej wokół jakiegoś bliżej nieokreślonego, niewidocznego w ciemnościach – w ciemnościach? – kształtu.
Deska skrzypnęła pod nagą stopą, Marta zatrzymała się w końcu w połowie kroku. Rude włosy chciały jeszcze podążyć za bardką, pociągnęły czerwienią w przestrzeni, ostatecznie jednak, będąc wstrzymanymi przez hardo osadzoną na smukłej szyi głowę, i one przystanęły w ruchu, powróciły na ramiona.
— Ale w ogóle to kto się nie spodziewa? — szepnęło dziewczę, potarło wierzchem dłoni o polik. Naprawdę wolała się wyspać.
— No jak to kto? — obruszyła się bardka, wąskie ramiona aż się podniosły. — No Xavier, Martusia, no żebyś ty o Xavierze zapomniała?
— Kai, ale…
— Żadne ale, idziemy. Sto lat mu zaśpiewamy jako pierwsze, zobaczysz.
Serce zielarki drgnęło, powstrzymując krtań w rozwianiu gorliwości bardki. Niech jej będzie. Niech się cieszy. Co komu to szkodzi?


Kobiety nie musiały wyciągać go brutalnością ze snu – w zupełności wystarczyło intencjonalne działanie dzwonków, które na widok rozwleczonego na kanapie Xaviera uniosły się pieśnią, nie wiadomo, czy będąc wytęsknionymi za bardem, czy może za dzwoneczkiem znajdującym się u gryfu opartej o ścianę lutni.
— Kurwa! — przeklnął, nie, pisnął tak wysoko, jak nawet i nigdy nie udało mu się wspiąć w jakiejkolwiek pieśni. Pisk jednak przeszyty był charakterystyczną, zmęczoną chrypą, która pojawiała się jedynie po czynnościach zakrapianych dużą ilością alkoholu. Prawie że zsunął się z kanapy, pociągnął za sobą frędzlowany jasiek. Kai jednak wystarczająco prędko do niego doskoczyła, przytrzymując go na leżance. Przecież nie chciała, żeby jubilat obił sobie kolano. Lub łokieć. Nie daj bogowie, twarz. Wiedziała, że co jak co, ale tego by jej nie wybaczył.
— To za te wszystkie połączenia o czwartej rano, ty nicponiu, ty! — Ścisnęła przyjaciela za ucho, gdy Marta tymczasem była zajęta swoimi znikającymi pod dziwnym pakunkiem dłońmi.
Palce nikły w przestrzeni, niby ucięte nożem, a przecież nadal je czuła. Dla pewności nawet i w skórę wbiła paznokcie. Uniosła brwi, zupełnie nie interesując się scenką rodzajową na kanapie, całkowicie pochłonięta przygotowanym przez Kai pakunkiem.
Ścisnęła, jak pod opuszkiem wyklarowało się wnet, materiał. Chłodny w dotyku, śliski. Przesunęła palcem dalej, wyczuła zdobienia, zupełnie niedostrzegalne modrym okiem, a jednak lokujące się na gładziźnie tkaniny. Chciała ją unieść ku polikowi, poznać ten dziwny ziąb na własnym licu, powstrzymała się jednak, wiedząc, że nie wypadało, nie, gdy prezent nadal przewiązany był burgundową wstążeczką.
Podała tkaninę bardce, gdy ta wyciągnęła w kierunku Marciuchy dłoń.
— Wszystkiego najlepszego. Sto lat, sto lat, a kto z nami nie wypije, niech pod stołem zaśnie.
Bardka ucałowała chłopaka w czoło, ciepło i z przyjacielską czułością, na którą nie mogła pozwolić sobie za pomocą jednego marnego dzwoneczka, własnego, choć emocjonalnego, to nadal niewystarczającego, głosu. Położyła na bardzie złożony w prawie równy prostokąt materiał.
Xavier od pasa do okolicy chudych kolan po prostu rozpłynął się w powietrzu, pozostała po nim pusta przestrzeń, ale nadal będąc w niemałym szoku, nie zorientował się w braku połowy dolnych kończyn. Wpatrywał się w bardkę jak cielę w malowane wrota, mrugał powiekami, trzepotał długimi rzęsami. Wyglądał, jakby miał wyzionąć z siebie ducha.
— I patrz, tym razem się nie spóźniłam! Idealnie w punkt jestem, jako pierwsza!
— Kai, ale… — zaczęła Marta, w końcu się poddała, machnęła na to wszystko ręką, wiedząc, że co komu, ale do rozsądku Montgomery prawdopodobnie przemówić się nie dało. I tyle. Wielu próbowało, wielu się poddało.
Xavier mrugnął raz, dwa, uważnie przyglądając się licu nadal pochylającej się nad nim heksy. Kto wie, czy Kai nie wydawała mu się być teraz jedynie duchem, wspomnieniem jakiejś dawnej przeszłości i równie historycznych, nocnych wybryków z alkoholem. Marą? Snem? Koszmarem po nocy zakrapianej alkoholem? W końcu…
— Miałem urodziny — nim dokończył, odkaszlnął, palcami pomasował i dotykiem wspomógł zaspaną grdykę. Zmrużył oczy, spojrzeniem chwytając i za nadal całkowicie zagubioną w tym całym przedsięwzięciu Martę, i za Kai, która ledwo co nie mogła ustać w miejscu.
W końcu podniósł się na łokciach, filcowy koc, którym jeszcze okrywała go późnym wieczorem Marta, zjechał z piersi, a dziewczę odwróciło spojrzenie, choć nigdy wcale wstydliwym nie było, choć cnoty jej raczej brakowało, niźli się z duszy wylewało. Zresztą, Xavier, jak na eleganckiego barda śpiącego na kanapie w sali wspólnej przystało, przybrany był w równie elegancką co on koszulę. Lekko rozlazłą, z lejącego materiału, który rozpływał się po splocie słonecznym i ni hu hu wyobraźni nie pozostawiał, ale jej jestestwo było niezaprzeczalne.
A zresztą, Marta to gustowała przecież w tych – nieważne.
Bard w końcu potarł swoją zaspaną buźkę, palcami przetarł jeszcze posklejane od snu powieki. Chybcikiem kuknął ku szybie. Pierwsze promienie nowego dnia zaczynały wyślizgiwać się zza horyzontu, wybiórczo wpadały przez okno, o ile nie pochwyciły ich kołyszące się gałęzie drzew. Cienie na ścianach sali wspólnej wydłużały się, wyciągając swe niecielesne, koronkowe tkanki, zagarniając przestrzeń.
Światło, niby mu usłużne, okoliło żuchwę, liznęło ostre kości policzkowe. Xavier westchnął, siadając na kanapie, a tkanina ześlizgnęła się na jego kostki, nagie stopy. Zniknęły i dajcie bogowie, że nadal zaspanym umysłem nie pojął, nie uświadomił siebie w rozpływających się członkach. Miast tego uśmiechnął się, bo przy prawie wyskakującej z własnych butów Kai Montgomery nie dało się nie uśmiechnąć.
— Miałem urodziny wczoraj.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz