sobota, 6 sierpnia 2022

Od Victariona cd. Antaresa

Antares pierwszy przerwał pełną napięcia ciszę.
— Skorpion — stwierdził po prostu, zwyczajnym, niezdziwionym tonem, jakby robal wielkości jebanej krowy w jamie w środku lasu był najnormalniejszą sprawą pod słońcem. — Wylinka skorpiona.
Skorpion. W Iferii. W Tirie. Ja-pierdolę.
— Zajebiście — wymamrotał Victarion.
— Już dorosłego — dodał Antares z nieco mniejszą pewnością w głosie. Podszedł bliżej cielska, pochylił się nad nim, uważnie mierząc wzrokiem; światło ślizgało się po przejrzystym, żółtawym pancerzu, zatańczyło na pokurczonych odnóżach.
Co za paskudne gówno.
— Może — teraz ton Antaresa wskazywał już bardziej na pobożne życzenie — piąta wylinka.
— Mhm. — Victarion podszedł do niego, zatrzymał się obok. Z bliska gówno było jeszcze paskudniejsze. Skąd to w ogóle przylazło? Zresztą, mniejsza. Tutaj niczego nie wymyślą. — Powinniśmy zanieść to rozkoszne maleństwo do gildii. — Obejrzał się na ciemne gardło korytarza za ich plecami, ciasne i zbyt niskie, aby można było iść swobodnie wyprostowanym. No zajebiście będzie się to niosło, po prostu zajebiście.
Rycerz pokiwał głową, bez zbędnych rozważań złapał za… ramię? szczypce? nogę? cokolwiek-to-gówno-tam-miało?
— Weź z drugiej strony — powiedział tylko.
— Nie, czekaj.
Victarion okrążył stwora, przyglądając mu się z uwagą. Cielsko z przodu wydawało się masywniejsze, wyglądało na w chuj ciężkie; najlepiej by było, żeby obaj chwycili gówno po bokach i tak powlekli, ale wtedy… Odwrócił się do korytarza. Nie, nie zmieściliby się. Zawahał się jeszcze, w końcu wrócił do ramienio-nogo-szczypco-czegoś.
— Wezmę go z przodu, mam obie ręce wolne — stwierdził. Pochylił się, ostrożnie złapał za ramię… nogę… coś grubości konara. Pancerz był twardy, ale elastyczny, nieznacznie uginał się pod naciskiem palców. — Złap za odwłok… ogon… cokolwiek to, kurwa, jest.
Antares znów tylko skinął głową. Rozmowny jak cholera.
Cielsko okazało się lżejsze, niż wyglądało. Victarion ruszył pierwszy w głąb korytarza, zgarbiony, co jakiś czas zawadzając głową o wystający korzeń albo sklepienie; czuł, jak szczypce gówna czasem ocierały się o nogę. Wzrok szybko przyzwyczaił się do ciemności, rozchwiane światło pochodni padające zza pleców zupełnie wystarczało. Zapach wilgotnej ziemi wciskał się w nozdrza, zaczął drażnić powonienie, grudki zlepionego pyłu sypały się na włosy, twarz, do oczu.
Dotarli do uskoku szybkim krokiem, postawili pancerz na ziemi. Victarion wyprostował się w końcu z cichym westchnieniem, zadarł głowę, obejrzał krytycznie pionową ścianę tuż przed nimi. Lina zwisała nieruchomo, sama teraz przypominając paskudnego robala; grube sploty sznura wyglądały jak pierścienie dżdżownicy.
— Jakieś pomysły?
Antares podszedł bliżej, uniósł pochodnię. Miękka, osypująca się krawędź załomu wyłoniła się z mroku.
— Obwiązać liną i wciągnąć? — zasugerował.
— Nie rozdupi się?
— Hm. — Znów nachylił się nad pancerzem, nacisnął na grzbiet, potem odnóża. — Wygląda na dość wytrzymały.
Pancerz rzeczywiście wytrzymał.
Wspinanie się po linie i miękka ściana z korzeniami, na których można oprzeć stopę były miłą odmianą po wyślizganych gzymsach; parę podciągnięć i Victarion już stał na górze, gotowy holować najpierw paskudne gówno, potem Antaresa. Paskudne gówno dało się wciągnąć, Antares nie. Zanim Victarion zdążył w ogóle coś powiedzieć, rycerz w paru zwinnych ruchach wspiął się z pochodnią w ręce po zrzuconej linie i właśnie otrzepywał spodnie.
Wyjście z jamy było już kwestią tylko kilku minut.
— Chciałbym wiedzieć, skąd to przylazło — mruknął Victarion, kładąc ostrożnie pancerz parę kroków od wejścia do jamy. Wstał, przekrzywił głowę. Światło dnia wydobyło z pokurczonej sylwetki robala całą jej kanciastość. — Jakie to jest, kurwa, paskudne.
— Powinniśmy rozejrzeć się po lesie. — Antares zgasił pochodnię, znów zaczął otrzepywać ubranie. Był cały uwalony ziemią, od butów po czubek głowy.
Victarion sam pewnie nie wyglądał lepiej. Wetknął zdjętą rękawiczkę za pas, przeczesał włosy, popatrzył na rękę. Brudna.
— Dziękuję bardzo, ja się na wycieczki po lesie nie pisałem. — Strząsnął grudki ziemi z rękawa.
Rycerz zmarszczył brwi, rzucił mu surowe spojrzenie; bez okrągłych okularów na nosie wydawał się starszy, poważniejszy. W jasnych oczach przelotnie mignęła nieprzychylna iskra.
— Powinniśmy przeszukać las — powtórzył — i sprawdzić, w którą stronę mógł pójść skorpion. Jeśli zbliży się do Tirie, stworzy zagrożenie dla mieszkańców.
— Skorpion nie ucieknie.
— Nie uważam, żeby…
— Chcę iść spać — przerwał mu Victarion z westchnieniem. — Mogę szukać skorpiona, mogę szukać nawet zasranego nosorożca w żółte kropki, ale nie po patrolu. — Trącił czubkiem buta pancerz. — Zresztą trzeba zanieść to gówno do gildii.
— W takim razie ja się rozejrzę, a ty wróć do gildii odpocząć.
— A ja się rozejrzę z tobą — padło z tyłu.
Odwrócili się równocześnie, jak na komendę. Ayrenn zsunęła się właśnie z grzbietu tego zjeleniałego chuja, pogładziła go po nosie, zanim podeszła bliżej.
— Dzień dobry — przywitała się z uśmiechem. Byk za jej plecami ostentacyjnie obrócił się do nich zadem.
Antares skinął jej głową, nagle nieco bardziej rozluźniony niż przed chwilą, Victarion odwzajemnił uśmiech.
— Cześć, świstaku.
— Sam jesteś świstak — prychnęła natychmiast. — Co tu macie? Sikorki mi wyćwierkały, że coś ciekawego.
— Uratowaliśmy z jamy księżniczkę.
— Och. — Przykucnęła przy skorpionie, obejrzała go badawczo, ale z lekkim niesmakiem. — Na wszystkie śmietankowe krówki, jest ohydna.
— Jest śliczna. Przyjrzyj jej się z profilu.
— O-hyd-na.
— No masz, teraz jest jej przykro.
— Wykopał długi, wąski tunel ze sporą pieczarą w środku. — Antares stanął z drugiej strony wylinki. — Nie widziałaś podobnych śladów w lesie w ostatnim czasie?
Ayrenn przerzuciła warkocz przez ramię, zastanawiała się przez chwilę.
— Nie przypominam sobie. Chociaż… — Urwała nagle, zmarszczyła brwi. Wyciągnęła widmową dłoń, w skupieniu dotknęła pancerza. — Czuję aurę.
— Gówno raczej nie urosło takie samo z siebie — mruknął Victarion.
Ayrenn uciszyła go krótkim syknięciem. Zamknęła oczy; ręka rozbłysła nagle, napełniła się mleczną bielą, jakby skupiało się w niej światło, widmowe palce zagłębiły się w płytce na grzbiecie skorpiona.
Antares w międzyczasie wyjął okulary z futerału, przetarł szkła.
— Jest bardzo słaba. — Ayrenn otworzyła oczy. — Bardziej jak odbicie albo zwietrzały ślad. Powinieneś to zanieść do któregoś czarodzieja — rzuciła do Victariona. Gdy przestała dotykać pancerza, ręka znów zgasła, stała się przejrzysta, niemal niewidoczna.
Spotkanie z którymś z tego stada skurwieli z kijem w dupie? Victarion pokiwał głową bez entuzjazmu. Zajebiście.
— Może do Serafina — dodał Antares. — Powinien mieć sporo doświadczenia z takimi stworzeniami.
— Tego pojeba z krokodylem?
— Może lepiej nie. — W głosie Ayrenn zadźwięczała niechęć. — To by się mogło… różnie skończyć. — Wyprostowała się znad skorpiona, cofnęła o dwa kroki. — Poszukaj Salomei. Albo Rashida, to miły chłopiec.
— Salomea albo miły chłopiec — powtórzył Victarion zgodnie. — Podpytam, czy ktoś nie widział śladów naszej ślicznotki. — Pochylił się, złapał gówno za nogo-szczypco-cosie; pancerz był gładki i chłodny w dotyku. — I zajrzę do Cervana. Powodzenia w tropieniu.
— Dziękujemy — odparł Antares poważnie.
— Poprosić Bambiego, żeby pomógł ci nieść wylinkę?...
— O, nie, dziękuję. — Victarion uśmiechnął się miło, kątem oka notując stojącego z boku jelenia i jego wyjątkowo skurwysyński wyraz mordy. — Poradzę sobie.
Już wolałby to zatargać do gildii w zębach.

***

— Nie znam dobrze na zwierząt. — Rashid wydawał się nieco skrępowany. Usunął się z progu, gestem zaprosił ich do środka. — Dobry księga potrzebny. Tu nie ma.
— Będziemy wdzięczni za każdą pomoc — odpowiedział Victarion gładko, uprzejmie. Wystarczyło mu parę godzin snu, gorąca woda i obiad, żeby zupełnie odzyskał humor; silny akcent Rashida przestał go drażnić, upał dokuczać, a cała sprawa z szukaniem skorpiona nagle wydała się całkiem interesująca. Gdyby jeszcze naprawdę miał dzisiaj wolny wieczór…
— Znaleźliście bardzo duży akreb. — Rashid odsłonił okna; przez szyby wlał się popołudniowy żar, blask słońca rozświetlił leżącą na środku podłogi wylinkę. W pokoju panował nieład, na łóżku leżała na wpół spakowana torba. — Takie są w Sallandirze… rze-... rzek-... hm…
— Rzadkie? — podsunął Antares.
— Rzadkie — przytaknął Rashid. — Są mały akreb. Zwykły. Dużo. I są sihirli akreb. — Przystanął przy biurku zawalonym papierami, wydobył samotną kartkę pokrytą niewyraźnym, zlewającym się pismem.
Machnął wolną ręką; podleciały do nich dwa krzesła, ustawiły się grzecznie obok. Antares zajął miejsce bez zdziwienia i bez nieufności, jakby mag podsuwający krzesło był codziennym widokiem.
Zaraz jebnie — pomyślał Victarion, siadając obok. — Zaraz to krzesło jebnie.
Ale nie jebło.
— Słuchacie. Tutaj — Rashid uniósł kartkę — wszystko. — Sięgnął jeszcze po coś, co wyglądało jak przycisk do papieru; brązowa figurka w kształcie żółwia z wprawionym nieprzejrzystym, ciemnoniebieskim kamieniem w miejsce skorupy. — To tłumaczy — dorzucił.
Dotknął kamienia, coś szepnął. Powietrze nagle zapachniało cynamonem. Kartka wysunęła się z rąk maga, zawisła nieruchomo nad biurkiem; litery — przypominające bardziej szlaczki — zafalowały, skurczyły się, zaraz potem linie atramentu poruszyły się na kartce, zaczęły nabierać znajomych kształtów iferyjskiego alfabetu.
Skorpion, obwieścił żółw. Gatunek nieznany w Sallandirze, być może naturalnie występujący w Iferii otwarcie nawiasu znak zapytania zamknięcie nawiasu. Płeć nieznana. Nie wiadomo, czy gatunek wykazuje dymorfizm płciowy. Siła jadu nieznana. Prawdopodobnie dorosły osobnik. Prawdopodobnie piąta, szósta wylinka, zrzucona co najmniej cztery, pięć dni temu. Chitynowy pancerz, pęknięcie przy głowotułowiu i na bokach. Wyczuwalny ślad magii, brak śladów rzuconych zaklęć lub klątwy. Skorpion jeden zamknięcie nawiasu sam wykazuje zdolności magiczne w wyniku nieznanej mutacji dwa zamknięcie nawiasu długo przebywał narażony na działanie węzła ukośnik artefaktu ukośnik innego źródła mocy trzy zamknięcie nawiasu może być efektem eksperymentów sięgających pokolenia wyżej. Podobne eksperymenty miały miejsce w Sallandirze. Otwarcie nawiasu zdelegalizowane zamknięcie nawiasu.
Żółw zamilkł, litery na papierze z powrotem skręciły się w szlaczki, kartka sfrunęła na biurko. Na chwilę zapadła cisza; Antares najwyraźniej analizował w milczeniu wszystko, co usłyszał, Rashid czekał ze splecionymi rękami na pytania, Victarion wrócił spojrzeniem do wylinki. Słowem: gówno wiedzieli, mieli garść domysłów i nic poza tym.
Zajebiście.
— Nie znam dobrze na zwierząt — powtórzył Rashid. Znowu wyglądał na skrępowanego. — Sarah ad-Din Efendi zna. U niego jest duży wiedza. Widział rzadkie akreb.
— Więc chyba się do niego przejdziemy — mruknął Victarion, wstając.
— Dziękujemy za pomoc — dodał Antares.
Tym razem Rashid odpowiedział bez zawahania i całkiem wyraźnie.
— Nie ma za co.
Pomógł im wynieść wylinkę na korytarz, zanim się pożegnali. Victarion poprawił uchwyt na ogono-odwłoko-dupie skorpiona, uważając, żeby nie zawadzić o żądło.
— Rozmawiałem z paroma osobami — rzucił do Antaresa. — Nikt nie widział niczego podejrzanego ostatnio. Została tylko Lea, nie udało mi się jej złapać. — O ile ta ruda łowczyni miała na imię Lea. Kojarzył ją z twarzy, ale nic poza tym. — Znaleźliście coś z Ayrenn?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz