wtorek, 19 stycznia 2021

Od Tassariona CD. Marty

Tassarion szybko stłumił kłujące w martwym sercu poczucie winy, kiedy to czerwone ślepia dostrzegły spływające po rumianych policzkach łzy. Z wolna galopujące po tej rozpalonej skórze, żłobiące pomiędzy piegami i pieprzykami kolejne, wilgotne korytarze. Po licu, które jeszcze krótką chwilę temu tak namiętnie całował, adorował, wielbił niczym samo oblicze Erishii. Skrzyżował ręce na klatce piersiowej, dalej próbując sobie wmówić, iż nie powinien wstydzić się wypowiedzianych niedawno słów. Iż siedząca na skraju materaca Marta w zupełności na nie zasługiwała, po tym, jak przecież nieumyślnie, udało jej się obudzić te wszystkie, mroczne wspomnienia, które jakkolwiek próbował ukryć pod grubą warstwą, pokrywającego całą Nalaesię, śniegu. Wystarczył zaledwie jeden dotyk, by jeszcze raz poczuł się zbędny, by paraliżujący strach ponownie przejął kontrolę nad jego ciałem i by znów przypomniał sobie, jak bardzo jest beznadziejny. Jak bardzo jest słaby.
— Świetnie, teraz jeszcze będziesz płakać — wymamrotał pod nosem, odwracając wreszcie spojrzenie od tych modrych, wilgotnych oczu, które lada moment raz jeszcze mogły przejąć nad nim kontrolę, zupełnie omamić. Nie mógł na to pozwolić.
Pokręcił głową, nie zauważając, nawet kiedy Marta podniosła się z łóżka, szybkim krokiem kierując się w jego stronę. Już był gotów do ponownej ucieczki, zbyt obawiając się jakiegokolwiek, obcego dotyku, kiedy rudogłowa zatrzymała się w odległości bezpiecznej dla nich obu. Zaraz jednak wystraszony wzrok ponownie nabrał żywych kolorów krwistego gniewu, kiedy bestialskie ślepia spotkały te ludzkie, ciepłe, nieprzypominające już dłużej błękitu letniego nieba, a niszczycielską siłę sztormów. Jeszcze mocniej zacisnął dłonie. Paznokcie wbiły się niebezpiecznie w bladą skórę i gdyby nie fakt, że nie był przecież istotą żywą, że krew już dawno przestała płynąć przez jego przegniłe żyły, pod białą linią wolnego brzegu pojawiłaby się właśnie czerwień świeżej juchy.
Nie mógł jednak spodziewać się kolejnych słów, które uciekły z roztrzęsionych ust Marty. Mięśnie rąk zastygły w bezruchu, złowieszczy wzrok zelżał, nawet jeśli tylko na chwilę. Czy tego właśnie się spodziewała? Że uniesie w rozdrażnieniu dłoń, celując prosto w ten delikatny, rumiany policzek, że zada kolejny cios w plecy, taki sam, jaki zadawano i mu? Być może faktycznie był zły. Samolubny, obojętny na troski innych. Bo i jak miał się zachowywać po ponad dwustu latach zupełnej samotności. Przez dwa wieki nie znalazł się nikt, kto choćby spróbował wyciągnąć w jego stronę pomocną dłoń. Dlatego też i on nie wyciągał swojej, prędzej spodziewając się jej odcięcia, niż faktycznego przyjęcia jakiegokolwiek wsparcia. Walka również nie była mu obca, tak samo zresztą, jak i oblicze wychudzonej postaci śmierci, która to zjawiała się zaraz przy jego boku, gdy w podróży do Tirie zabijał kolejnego, i kolejnego. Ale nigdy nie zdobyłby się na wykonanie ruchu, o którym mówiła stojącą przed nim Marta. Był potworem, ale nie ciemiężcą, zwyrodnialcem.
— Niby dlaczego miałbym to… — przerwał, w tym jednym momencie zdając sobie sprawę, dlaczego właściwie rudogłowa postanowiła napomknąć o dłoni unoszonej nad nieposłuszną twarzyczką. Westchnął, mruknął coś pod nosem, najprawdopodobniej soczyste i niegodne dziewczęcych uszu przekleństwo. Marta również znała ten ból. Ten sam, lądujący żwawo na plecach, tworząc na skórze kolejne, ohydnie proste linie, niczym maźnięcia pędzla, próbującego zakryć niezamalowane jeszcze skrawki białego płótna. Powinien przeprosić. Zrozumieć wreszcie, że zrobił coś złego, zbędnego. Nie potrafił. Nie, kiedy sam nigdy nie miał okazji szczerze wypowiedzieć tego jednego, krótkiego słowa. — Oszalałaś? Nie uderzę cię. — Gniew, mimo iż wampir dostrzegł wreszcie swoją winę, wciąż nie umykał z umysłu, silnie ściskanego przez obrzydliwe, potężne łapska paraliżującego strachu. Tylko tyle mógł zrobić, nie chcąc ukazywać swojej słabości. Być zwyczajnie wściekłym.
Tchórz. Całe swoje skupienie skupił na tym jednym, wypowiedzianym przez nią słowie, kiedy to echem odbijało się od ścian wampirzej głowy, coraz dobitniej przedostając się do będącej na zupełnym skraju, świadomości. Jak doskonale znał tych kilka, tak łatwo rzucanych literek. Ich ostry wydźwięk, za każdym razem przypominający, że jest nikim. Robakiem, znajdującym się pod butem władcy, pomiotem, efektem ubocznym niedokończonego eksperymentu. I, mimo iż obiecał sobie nie godzić już nigdy na tego typu słowa, raz jeszcze się poddał, zdając sobie sprawę, że skoro nie tylko przez Calezhora uważany był za delikatne strachajło, taka też musiała być rzeczywistości.
— Masz rację. Jestem tchórzem — przyznał, odpychając się wreszcie od ściany i jej bezpiecznego konta. — Nigdy nie powinienem tu przychodzić — mruknął, kierując się w stronę starych, drewnianych drzwi, a zimna, koścista dłoń wylądowała zaraz na równie chłodnej, nieco już zardzewiałej, klamce.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz