poniedziałek, 18 stycznia 2021

Od Marty CD Tassariona

Spomiędzy warg wydobyło się kolejne głuche parsknięcie beznadziejnego śmiechu, ale te drżały, nie ze śmiechu, i wcale nie chciały przestać, nie poddając się starającemu uspokoić się umysłowi. Jedynie cichy szept wydobył ją spod tafli tej obrzydliwej zadumy, przypominając, że nigdy nie zdołała przyzwyczaić się do cichych słówek kierowanych w stronę drugiej osoby. Zawsze doświadczała wszystkiego głośno i dużo, pozwalając, by hałas łomotał w bębenki, by krzyk wypełniał krtań, a oczy zapełniały się łzami, gdy łojono jej za cokolwiek głowę. Za to, że źle postawiła buty. Że nie zamknęła okna podczas upalnej, letniej nocy. Że naniosła błota, choć na zewnątrz było sucho. Że po prostu była, że jej gardło miało czelność wydawać z siebie dźwięk, a oczy wypuszczały nikomu niepotrzebne, nieważne łzy. 
Oddech ugrzęzł gdzieś pomiędzy przełykiem, a zębami, boleśnie o sobie przypominając poprzez naciskanie na kobiecą, smukłą szyjkę. Uciekali. Wszyscy dookoła niej uciekali, przypominając o tym, że i ona sama musiała w końcu uciec w obawie przed twardym kijem i mocną dłonią, która kiedyś pewnie zamachnęłaby się odrobinę za mocno, przekraczając niewyznaczoną nigdy w stosunku do Marty granicę.
Zacisnęła swoją spracowaną dłoń na tej jego, szlachetnej i lodowatej, upewniając siebie i mężczyznę, że jeszcze leży na materacu i nigdzie nie odpłynęła, nawet jeżeli gruba spódnica odrobinę uwiera w prawą łydkę, a gorset ciągnie i najchętniej by go z siebie zrzuciła. Nie zrobiła tego jednak, nie zdjęła ani spódnicy, ani nie rozsznurowała gorsetu. Może nie mając do tego siły w tym konkretnym momencie, a może w głębi serca czując, że jeszcze nie wypada, nawet jeżeli żyje w zgodzie z całym swoim ciałem, a cudze oczy na koronkowych pantalonach, szczerze stwierdziwszy, nigdy jej za bardzo nie wadziły. Zresztą, przecież była u siebie, w swym swoim bezpiecznym pokoju, ciasnej przestrzeni, w której nic złego jej nie groziło. 
— Tak. Myślę, że tak — odpowiedziała w końcu, biorąc głębszy oddech. Przymknęła powieki, chcąc choć na chwilę uciec przed świdrującym ją, intensywnie czerwonym wzrokiem, który na myśl przywodził czerwcowe maki. — Taka przystań dla uciekinierów — zauważyła, a po tym wszystkim przewróciła się na bok, zdobywając się na odwagę, by ponownie zerknąć w iskrzące się z zainteresowaniem ślepia. — W sumie, jak tak na to spoglądam, to pasuję tu idealnie. 
Dwa krwawe maki, które kilkanaście lat temu kołysały się na wietrze, zdejmując uwagę naiwnego dziecka z krzyczącej pary dorosłych, z dłoni lecącej ku policzkowi. Marta nie pamiętała, czy policzek należał do niej, czy może do mężczyzny łapiącego ją za ramiona, starającego się pociągnąć w nieznane, za sobą i ku wielkiej przyszłości u swojego boku. Przez rudą głowę przebiegła myśl, że może powinna była wtedy dać się porwać niczym ten liść na wietrze, który skierowałby ją do wielkiego miasta, do nauki i jakiejkolwiek nadziei na lepsze jutro, zamiast sięgać po te dwa, czerwone maki. Zwłaszcza, że zwiędły szybciej, niż je zerwała, jak to maki mają w swoim naturalnym zwyczaju. Ale, co zrobić, gdy dziecięca rączka już dawno wyślizgnęła się spomiędzy tej męskiej, wybierając te nieszczęsne kwiaty, kiedy sam mężczyzna był odpychany od własnej rudogłowej córuchny przez jej wściekłą matkę. 
Modre oczy zamrugały, odganiając od siebie łzy i tylko jednej udało się uciec spomiędzy gęstych rzęsy, by następnie zakończyła swój krótki żywot na czystej, białej pościeli. Marta westchnęła cicho, jeszcze raz i jeszcze mocniej ściskając lodowatą dłoń. 
— Naprawdę musimy załatwić ci rękawiczki — zauważyła.
Dziewczyna poważnie zmarszczyła młode czółko, by następnie wybuchnąć głośnym śmiechem, kilka razy zakrztusić się własną śliną i przyciągnąć mężczyznę do siebie lub odwrotnie, siebie do mężczyzny, poszukując w nim ciepła i wsparcia. I nawet jeżeli to pierwsze nie do końca było w nim całym do uchwycenia, do odszukania w zamrożonym, bladym ciele, tak to drugie, już najbardziej. Rude loki wcisnęły się w męski nos, a niebieska spódnica zaplątała pomiędzy nogami, tę lewą ciut unieruchamiając w niewygodnej pozycji. Fiszbina gorsetu wbiła się w martusiowy brzuch, na co ta w odpowiedzi gwałtownie wypuściła całe powietrze z płuc. Do śmiechu jednak tlen był cały czas potrzebny, a Marta swój nagły wybuch ciepłego rozbawienia przecież chciała podtrzymać – złapała więc jeszcze gwałtowniej kolejny oddech, cały czas się śmiejąc i nadal szukając choć odrobiny ciepła, które znajdywała jedynie we własnej spódnicy i ewentualnym muśnięciu materiału męskiej koszuli po rumianym poliku. 
Dziewczę pozwoliło rozleźć się, rozpłynąć i zawinąć ognistym lokom po całej twarzy Tassariona, przysłaniając w ten sposób te dwa czerwone ślepia przypominające letnie maki. 
— Musimy iść zanieść Kai zioła — zauważyła tylko, ale nie uciekła i nigdzie się nie odsunęła. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz