czwartek, 14 stycznia 2021

Od Marty do Tassariona

Układając sięgającą do łydek, atramentową i grubą spódnicę pod sztywno ściśniętym gorsetem – tego dnia poczuła, że sznurki należy po prostu związać mocniej, nawet jeżeli powód do takiego gestu i poświęcenia nie był zbyt klarowny dla samej kobiety, choć dla zewnętrznego obserwatora prawdopodobnie wydałby się oczywisty – Marta uświadomiła sobie, że prawdopodobnie powinna się odrobinę pospieszyć. Nie przeszkodziło to jej jednak w wyprostowaniu koronki znajdującej się na dekolcie koszuli, który następnie pociągnęła w dół, dokładnie tak samo, jak każdego innego dnia. I choć, jak to w swym zwyczaju miała, rudej czupryny nie wiązała, tak schowała ją pod grubą chustą, nie chcąc przecież odmrozić sobie uszu czy ryzykować ich ewentualną utratę w najgorszym z przypadków.
Kobieta ściągnęła rude brewki w konsternacji, orientując się, że gdy uszy są spiczaste na pewno łatwiej o ich ewentualną utratę przez zimno, a przynajmniej samego koniuszka. Nie myślisz, zapomnisz o porządnym zasłonięciu ich futrzaną czapą lub schowaniem pod włosami czy szalem, a tu proszę, wracasz do domu, spoglądasz w lustro i nie masz połowy ucha, nawet nie wiedząc, gdzie je posiałeś! A odnalezienie takiego ucha w grubym śniegu to przecież bardzo trudna, wręcz rzecz niewykonalna, więc nawet na pamiątkę dla bachorów i na historie przy rozgrzanym kominku nie zostanie. 
Brewki zbliżyły się do siebie jeszcze bardziej, gdy drobna dłoń zawisła nad słoiczkiem wypełnionym pszczelim, charakterystycznie wiśniowym woskiem. Usta w końcu powinno się przed mrozem chronić, każda warstwa ochronna była więc na wagę złota – wargi wygięły się w szeroki łuk, a dziewczyna zanurzyła opuszki palców w specyfiku, następnie szybko wklepując go w usta. Otrzepała dłonie, palce może i wytarła w schowane za mankietem koszuli nadgarstki. Kto by się tym przejmował. Uszczypała się kilka razy w poliki, z charakterystyczną dla siebie werwą chwyciła za skórkowe futro, na zgrabne stopy naciągnęła grube buty, które na pewno nie podkreślały i nie akcentowały ładnych łuków długiej nogi. Kto by się tym jednak przejmował, gdy i tak łydki schowane były za spódnicą, a tak przynajmniej ciepło w palce było. I znowu, w ten sposób nie ryzykowało się ich utraty.
Jak dobrze, że zbiegająca Marta po schodach w ekstremalnym, nawet jak na siebie, pośpiechu, zeskakująca i omijająca po dwa, nawet trzy stopnie, po prostu się nie zabiła – gildia ryzykowałaby wtedy utratą nie jednego, a dwóch członków, w dodatku to wszystko z powodu tych okropnych urządzeń domowych – a to kredens się gibał, a to stopni schodków było za wiele i utrudniały szybkie poruszanie się po całym budynku. Przecież wystarczyłoby, by dali drabinę, a tuż pod nią porządną kupę siana. Och, schodzenie byłoby zdecydowanie łatwiejsze!
I chociaż nie weszła do sali wspólnej, kierując się do stołówki (ktoś w końcu musiał wytłumaczyć powód dla którego dwóch gildyjczyków nie pojawiło się na śniadaniu, a powód był niezwykle poważny), tak modre oko, przypadkiem lub nie, łypnęło przez rozchylone drzwi, złapało kontakt z czerwonym ślepiem i uśmiechnęło się szeroko, ciesząc się niezwykle, że kredens jednak jeszcze na cudzą głowę nie runął. Kontakt jednak trwał dosłownie przez chwilkę, co najwyżej parę sekund, bo Irina (i męskie ciało utrzymujące mebel całą swoją siłą) czekać nie mogła. Marta wtargnęła do stołówki, niczym huragan przetoczyła się przez całą jej długość, dzięki Erishi, że nie wpadła na jakikolwiek stół i nie rozsmarowała cudzego śniadania na własnej koszuli. Chwilkę później, opierając rączki na udach i opuszczając odrobinę głowę dla ukazania swej pokory, stała już przed królową matką z dłonią nagradzającą i każącą, osobistością wychwalaną prawdopodobnie przez samą Erishię, bo przecież chodziły plotki, że już dla samych bogów przygotowywała racuchy z jabłkiem – Iriną.
— Irinko, czy mogłabym poprosić, żebyś zostawiła dwie porcje twarogu, trochę dżemu i kilka kromek chleba?
Kobieta zmarszczyła już i tak wystarczająco pomarszczone czoło.
— Nadal kredens?
— Ano, ale dzisiaj wszystko naprawimy i już się tak gibać nie będzie.
— A to co, ktoś ci nagle zaczął pomagać? — prychnęła z szerokim uśmiechem kucharka, odwracając się plecami do wyprostowanej już Marciuchy. Zaczęła przecierać szmatką blat stołu, układać talerze, wyrównywać miski. — Myślałam, że ino ty się za to zabrałaś, a reszta lewusów umyła ręce. 
Marta parsknęła głośnym śmiechem, kilka osób na sali podniosło z zainteresowaniem głowy.
— A no ba, znalazł się jeden fircyk, co sam łapska na kredensie położył, a ja przecież nie będę go odganiać, jak taki chętny do pomocy, nie? — zauważyła rudogłowa, wzruszając ramionami i ponownie zaniosła się śmiechem. — No ale Irinko, juści muszę uciekać, bo jeszcze biedakowi łapska zdrętwieją i wszystko poleci, i się rozbije, nie daj bogowie, na jego ślicznej białej głowie. Zostaw dla mnie, pięknie proszę, te dwie porcyjki i będzie cudownie, herbatę sobie sami przygotujemy, bo ja wiem, gdzie szukać, to mu od razu pokażę i obiecuję, posprzątamy, ja przecież syfu nigdy nie zostawiam.
— A co, nie wie gdzie herbata?
— No chyba nie wie, bo to Tassarion trzyma kredens, a on chyba nowy jest, co nie? — zapytała, jednak nie czekała na odpowiedź kucharki, już wybiegając ze stołówki. W końcu kredens był priorytetem.
Owinęła się mocniej swoim futrem, uciekające zza chusty uszy okryła porządniej i pchnęła wielkie drzwi, wymykając się na dwór. Słońce uderzyło w rumiane poliki i choć zdecydowanie nie sprawiło, by dziewczynie było choć troszkę cieplej, promienie przyniosły ze sobą odrobinę szczęścia. Starając się nie poślizgnąć, Marta popędziła ku pracowni Gienia. I choć nikogo tam nie znalazła, a powitały ją jedynie głośno skrzypiące drzwi, pozwoliła sobie wcisnąć pod własną pachę większy bloczek drewna, stwierdzając, że przecież nic się nie stanie, jak ten konkretny kloc akurat tajemniczo wymsknie się z cieślowego królestwa. Zresztą, nie prezentował się na tyle ładnie, by podejrzewać go o specjalnie wyznaczonego do jakiegoś wyższego celu w postaci drewnianej rzeźby jakiegoś bóstwa czy części okazałego statku –na jakikolwiek statek był jednak za mały, zresztą, gdzie by tu takim pływać?
Kto wie, może Marta po prostu do drewna oka nie miała i powinna była pozostać przy zbieraniu polnych kwiatków, bo doświadczone oko na pewno od razu dostrzegłoby zaklęte w słojach fikuśnie układające się poły materiału, zgrabną, kobiecą sylwetkę i czarujące oko. Wszystko to jednak miało zostać zmarnowane na zostanie podstawką do starego, niezbyt eleganckiego kredensu. Ale po cóż komuś zapierające dech w piersiach rzeźby, gdy jego głowa zostaje rozsmarowana pomiędzy wnęki w starym parkiecie w niefortunnym wypadku spowodowanym przez gibający się mebel. No właśnie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz