poniedziałek, 18 stycznia 2021

Od Tassariona CD. Marty

Obserwował tak, bez zbędnych słów, jak zaróżowione, pełne życia ustka drgają delikatnie, nie wiadomo czy to z zimna, które biło od jego osoby, czy smutku, który wyraźnie ułożył swe łapska na chudziutkiej sylwetce dziewczyny. Jak te niebieskie oczy, niby lazurowe morza wokół wysp Fliss, których nigdy przecież tak naprawdę nie widział, odbijały światło dnia, niczym promienie zachodzącego słońca znad spokojnej tafli wody. I tak jak dzień był mu obcy, jak nie pamiętał już kolorów letnich wieczorów, tak te modre oczęta wydawały się wystarczać, by raz jeszcze ujrzał błękit czystego nieba, a ciepło żywej istoty, by raz jeszcze poczuł na martwej skórze gorąco słonecznej kuli. Zacisnął nieco mocniej dłoń, tę samą, która obejmowana była przez tę Marciuchny, cały czas zapewniając kobietę, że jest zaraz obok i nigdzie się nie wybiera. Że nie musi obawiać się tej mrocznej, nużącej samotności. Był to pierwszy raz, kiedy mógł stwierdzić, że coś, nawet odrobinkę, faktycznie go obchodzi. Pierwszy raz, gdy nie był obojętny na otaczające go tragedie i okropieństwa tego świata.
Wziął głęboki wdech.
— Tak, ja chyba też — mruknął cicho, przewracając badawczy wzrok na ich splątane dłonie. Czy to właśnie nie w tym miejscu, ludzie tacy jak on, czy Marta, odnajdywali jakąkolwiek namiastkę spokoju? Czy to nie tutaj zbierali się wszyscy ci, którzy przegrawszy swą osobistą walkę, postanawiali stanąć w szranki dla dobra innych, dla dobra całej Iferii? Nie, Tassariona nie interesował los ich krainy. Iferia mogła płonąć, zamieniając głębokie morza złocistych traw w rozległe krainy czarnego pyłu. Pogrążona wojnami i pożogami, chorobą i głodem, śmiercią i rozpaczą. Wciąż byłby niewrażliwy na los jej mieszkańców. Być może było tak jednak tylko dlatego, gdyż sam nie zdołał jeszcze uporać się z koszmarami, które każdej nocy nękały jego umysł, a życie po tak wielu, długich latach ponurej egzystencji, nie miało dla niego dłużej żadnego, większego znaczenia. Nie, po dwóch i pół wiekach tej samej, okrutnej rutyny.
Mimo to uciekał. Tak samo, jak musiała uciekać Marta, choć dalej nie wiedział przed czym, jak musiała uciekać każda osoba, którą choć raz minął na korytarzu, która usiadła właśnie obok niego na jednym ze wspólnych, gildyjnych posiłków. Czasem tylko tyle mogli zrobić. Gdy sił na walkę nie starczało, gdy przeciwnikiem okazywał się mistrz wojen, silna i nieprzychylna dłoń. A w jego własnym przypadku, sama ucieczka była o wiele trudniejsza, niż mogłoby się początkowo wydawać. Czekając dwieście lat, by czujność jego pana została zachwiana, by jego głos zniknął na moment ze zmęczonego umysłu. Dalej nie był do końca pewien, dlaczego Calezhor pozwolił sobie na tę jedną, krótką chwilę nieuwagi. Czy nie był to może kolejny, okrutny podstęp jego pana, w którego sidła raz jeszcze tak łatwo się dostał? Miał nadzieję, że nie. Wolność okazała się zbyt słodkim owocem, by mógł tak łatwo z niej zrezygnować.
Czerwone ślepia posmutniały, zauważając drobną, samotną łezkę spływającą po rumianym poliku.
— Wybacz — odparł krótko, zupełnie jakby miał jakąkolwiek kontrolę nad zimnym, martwym sercem i zastygłą krwią, niebędącą dłużej w stanie, w żaden sposób, rozgrzać jego bladych, wychudłych dłoni. Cichy głosik, ulokowany gdzieś z tyłu głowy, dalej powtarzał mu, by się uśmiechnął. By pozwolił, aby to przyjemne ciepło rozeszło się po całym jego ciele, całkowicie zanurzając się w tej jednej, tak pełnej obcych mu uczuć, chwili. Bo w modrych oczętach Marty, choć już dawno zdołała zauważyć, jak bardzo był zimny, choć wypytała już nawet o jego śnieżnobiałe włosy, wciąż był człowiekiem. Istotą zasługującą na coś więcej niż zgniłe ochłapy, przepełnione trwogą krzyki i nienawiść potężniejszych od siebie. Dalej był sobą. Nie przerażającym monstrum, a uciekającym Tassarionem, o szlachetnych policzkach, mądrych słowach i wyjątkowo chłodnych dłoniach.
Gdy tylko na twarz Marty ponownie wstąpił uśmiech, a ta wybuchnęła niekontrolowanym chichotem, wszelkie zmartwienie, które jeszcze niedawno tak łatwo było dostrzec w czerwonych, dużych ślepiach, zniknęło gdzieś za uniesionymi kącikami ust, zastąpione ulgą i najzwyklejszą w świecie radością. Pozwolił, by cichy śmiech wyrwał się również z jego krtani, kiedy rudogłowa ponownie przysunęła się do klatki piersiowej elfa, cały czas próbując podtrzymać ciepłą atmosferę rozbawienia. Wolną rękę owinął wokół jej drobnej sylwetki, ostrożnie i delikatnie, w żadnym wypadku nie chcąc przekroczyć, wyznaczonej przez zaufanie Marty, granicy. Ułożył dłoń na dziewczęcym ramieniu, obdarowując ją całym wsparciem, które mógł w tej chwili w sobie nosić. Polik opadł na czubek jej głowy, gdy rude loki głaskały bladą, długą twarz mężczyzny.
— Nic nie musimy — odparł cicho, cały czas trwając w ich wspólnym uścisku. — Ale zapewne powinniśmy. Choć jeszcze bardziej powinnaś się wreszcie wyspać. Nie chcemy by te piękne, zaróżowione poliki zbledły z przemęczenia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz