niedziela, 17 stycznia 2021

Od Marty CD Tassariona

— A to co, do roboty już nic nie ma, że się uczepił mnie jak rzep końskiej grzywy? — zapytała i pochyliła się odrobinkę ku niemu, jedną rączkę chowając za plecami, a w drugiej podrzucając jabłko, które następnie ugryzła, gdy niebieskie oczy cały czas uważnie obserwowały bladą twarzyczkę. — I wcale nie niegrzeczna, wypraszam sobie, phi! — prychnęła z oburzeniem, zarzuciła rudym lokiem. — Już prędzej ty sam. 
Marta przestąpiła z nogi na nogę, westchnęła cicho. Na korytarzu, na szczęście, nie było ani jednej żywej duszy, prócz ich oczywiście. Uśmiechnęła się więc pod nosem, po czym stanęła na palcach, by sięgnąć do tego długiego ucha, które, a przynajmniej miała takie wrażenie, zadrgało z zainteresowaniem. 
— Tak naprawdę to Kai mnie o nic nie prosiła, bo wczoraj była ledwo żywa — szepnęła, parskając złowieszczym śmiechem. — Ale jakieś ziółka na pewno się jej przypodobają, mając na uwadze stan, w którym się  wieczorem poruszała i że na śniadaniu to jej nie widziałam, a ona nigdy rannym ptaszkiem przecież nie była, więc przede mną na stołówkę na pewno nie zajrzała. — Martusiowe czółko zmarszczyło się odrobinę w rozbawieniu, jak i kapeczce współczucia, bo ból głowy Montgomery musiał być tego ranka okropny i przeszywający, a przecież bardka nigdy sobie alkoholowych przyjemności i zapomnienia nigdy nie żałowała. — To co? Idziemy? Jeszcze mi ciebie przewieje na tym korytarzu, a i tak już jesteś wystarczająco lodowaty. I nie, droga pani nie ma dość towarzystwa swej uchylonej służby — przedrzeźniła go, starając się jak najlepiej odwzorować szlachetny akcent, jak i doskonałą dykcję, którymi się tak dobrze posługiwał.
A następnie bezpardonowo, jak to już w swym zwyczaju miała, złapała za męski nadgarstek, po czym pociągnęła go ku schodom, zdecydowanie w spokojniejszym tempie w porównaniu z biegiem po kłodę czy zwinną ucieczką z kuchni. 
— Naprawdę, Tassarionie, powinieneś się przebadać. Z takimi łapskami to nie masz co się zabierać do pozbywania się jakichkolwiek warstw, wręcz odwrotnie, ktoś powinien uszyć ci dobre, wełniane rękawiczki, a na ten biały łeb porządną czapę — stwierdziła, a swe stwierdzenie zaakcentowała delikatnym uściśnięciem męskiej dłoni, która swym chłodem wręcz paliła tryskającą życiem i ciepłem, kobiecą skórę. Drugą dłonią, gdy tylko pozbyła się z niej jabłka, wgryzając się w nie i zostawiając je pomiędzy wargami, zmierzwiła białe włosy. 
Ale oczywiście, wszystkie rozterki Marty wynikały jedynie z troski i może odrobiny przekory, bynajmniej nie były złośliwe. Ile to już rudogłowa słyszała o ludziach zimnych jak trupy, którzy już zdecydowanie za późno dowiadywali się o swojej śmiertelnej chorobie. A póżniej pozostawało jedynie czekanie na pierwsze odpadające nogi, ręce, bo krew w żyłach zamarzała, tacy lodowaci byli. I skórę podobno mieli błękitną, i rzęsy oszronione, a każda łezka, która uciekała już z ledwo poruszającego się oka, zamarzała na bladym poliku. Okropieństwo, tak zamarznąć na sopel. Rudowłosa zmarszczyła czółko z przerażeniem na tę myśl, bo w końcu, czy serce wtedy też zamarzało, pozbawiając takiego nieszczęśnika jakichkolwiek emocji, czyniąc go tragicznie obojętnym na jakiekolwiek zewnętrzne czynniki? Na pewno, oj, na pewno. 
A tak przynajmniej na rodzinnych obiadkach prawiła zawsze jej obłąkana ciotka. I nawet jeżeli baba ta była odrobinę niespełna rozumu, tak Marta nieraz odnajdywała w jej opowieściach choć kapkę prawdy, traktowała je więc po prostu jak starcze mądrości, które zawsze gdzieś powinny krążyć po głowie i przypominać o odpowiednim podejściu do życia. 
Stanęli przed poszukiwanymi przez Martę drzwiami, prowadzącymi do jej własnego pokoju. Kobieta nacisnęła na klamkę, a następnie popchnęła drzwi, które lekko ustąpiły, ukazując za sobą schludny, aczkolwiek bardzo skromny, bo przecież na nic więcej nie było jej stać, pokój. Kątem modrego oka z przerażeniem zahaczyła o leżące na materacu łóżka dwie spódnice, które ewidentnie tego poranka musiały zostać przymierzone, nie wspominając już o chustach walających się na toaletce z lekko zbitym lusterkiem, bo na nowe, jak już wiadomo, rudogłowej stać po prostu nie było. O leżących na poduszce grubych, koronkowych pantalonach nawet wolała nie myśleć, bo kolor nagle odszedł od rumianych polików i przeszedł na uszy, dzięki bogom, skryte pod chustą. 
Marta odchrząknęła, ściągając własną dłoń z tej męskiej i wkroczyła dumnie do swojego pokoju, udając, że nie zwraca uwagi na ewentualne dowody jej porannego ociągania się. Szybko skierowała się do szafek ukrywających odpowiednie słoiczki z ususzonymi ziołami, a gdy tylko zerknęła na nadal stojącego w progu Tassariona, uśmiechnęła się zadziornie. 
— A to co, takiś nieśmiały się nagle zrobił, że boisz się babskiego pokoju? Czy potrzebuje zaproszenia specjalnego? — zapytała z błyskiem w modrym oku, gdy dłonie cały czas poszukiwały tego jednego, konkretnego słoika na zatrucia alkoholowe. — Oj, no już, już, zapraszam szanownego pana, moje progi stoją otworem, a ja sama przecież nie gryzę. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz