piątek, 15 stycznia 2021

Od Marty CD Tassariona

Marta skinęła głową i żwawo, za pomocą jednego, niezwykle gładkiego ruchu ściągnęła kolorową chustę z głowy, co pozwoliło rudym lokom rozpłynąć się po ramionach, owinąć się wokół nich i zasłonić przed zbyt ciekawskimi, a może tylko jednym, ciekawskim spojrzeniem. Kawałek barwnego materiału pozostawiła na blacie, obok mężczyzny, a sama, chwytając za gruby materiał kiecy, podwinęła ją odrobinę i ruszyła do kuchni, by tam już rozgościć się jak u siebie. 
W piecyku jeszcze troszkę się żarzyło, Marta nie wiedziała, czy to Irina nie do końca dogasiła ogień, chcąc im zrobić miłą niespodziankę, czy może po prostu ktoś inny stwierdził, że do porządkowania gildyjskich papierów zrobi sobie odrobinę cieplejszy napar. Marta poruszyła odrobinę drewnem, pochuchała, zamknęła piecyk i chwilkę później już stawiała na nim żeliwny imbryk wypełniony wodą, drugą dłonią sięgając po słoiczki z herbatą, które, oczywiście, było odpowiednio podpisane. Co jednak po nieczytelnych, aczkolwiek bardzo ładnych i starannych, szlaczkach. Pozostawało więc jedynie każdy ze słojów otworzyć, porządnie obwąchać, a gdy udało się natrafić na miętę, pozostawić ją na miejscu pracy, resztę odpowiednio odkładając. I jedynie ciche westchnięcie wypuszczone z ust pozwoliło się zorientować, że przed chwilą kobieta zaczęła nucić, zupełnie nieświadomie. Marta parsknęła cichym śmiechem i w oczekiwaniu na gotującą się wodę, zaśpiewała odrobinę odważniej, ale nie na tyle, by ludowa przyśpiewka o bielusieńkiej jabłoneczce i jabłkach podrzucanych do cudzej kieszeni opuściła kuchenne pomieszczenie. Wskoczyła na parapet, może i prawie przewracając jakiś losowy słoik, który na szczęście udało jej się złapać, podciągnęła nogi pod brodę i cały czas nucąc, wbiła spojrzenie w szykujący się do zostania białym, niczym ta jabłoń z pieśni, umierający po jesieni świat. 
Nigdy nie przepadała za zimą. W domu było mało do roboty, dnie były zbyt krótkie, a noce zbyt długie, co pozwalało domowym potworom z silną dłonią czaić się w cieniu na swoje bezbronne ofiary, które nie mogły uciec, schować się pomiędzy liśćmi chruśniakowych malin. W końcu one same by zamarzły a liście były już wtedy dawno pogrzebane pod śniegiem, gdzie gniły, przygotowując gleby do kolejnego sezonu. I jeszcze w dodatku jej własna pierzyna nigdy nie była zbyt gruba, wręcz przeciwnie. Brat miał zdecydowanie cieplejszą i dłuższą, podczas gdy stopom rudowłosej pozwalano wystawać, marznąć i się okropnie marszczyć, ewentualnie raz na jakiś czas przyzwolić im na zaczepienie przez rodzinną krowę. W zimę więc pozostawała Marcie jedynie samotność pustego łóżka oraz samotność wokół wszystkich, niezbyt sympatycznie nastawionych do dziewczyny, członków rodziny, ciemność nocy i niemożność dostrzeżenia gwiazd chowających się za czubkami wysokich gór, chłód palącego w opuszki palców śniegu, powodującego bolesne pękanie warg. 
Czajnik zaświszczał, oświadczając swoją gotowość, a głos został ucięty przez jego właścicielkę, której stopy już chwilkę później pojawiły się na drewnianej, skrzypiącej podłodze. Chwyciła za dwa większe kubki, chwyciła za miętę i chwyciła za imbryk, by móc zgrabnie wyślizgnąć się z kuchennego pomieszczenia. Niczym zawodowy wąż czy tancerka, choć do obu Marcie było niezwykle daleko. 
Postawiła delikatnie naczynia na stole, może i podnosząc delikatnie rudą brewkę na widok jedzenia nietkniętego przez najwidoczniej niezbyt głodnego Tassariona. Wzruszyła ramionami, uśmiechnęła się pod noskiem i pochyliła się nad blatem, sięgając po imbryk. 
— Najwidoczniej będzie więcej dla mnie — parsknęła cichym śmiechem, doskonale wiedząc, że nie, dwie porcje świeżego twarogu z dżemem problemu miały jej nie sprawić. 
W końcu nie spała, brzuch w ciągu długiej nocy dał o sobie znać dobre kilkadziesiąt razy w niezbyt elegancki sposób – zrobił to i teraz, a kobieta skrzywiła się – była więc wygłodniała niczym wilk. Wilk przemierzający zimowe pola i niemogący odnaleźć żadnej żywej sarny, bo te już dawno poddały się pod naporem grubego śniegu.
Kobieca dłoń musnęła imbryk, zrobiła to jednak zdecydowanie w złym miejscu, bo gorącym – Marta syknęła, przeklnęła i się żachnęła, dwa palce chowając pomiędzy wargi, a modre tęczówki chowając za mocno zaciśniętymi powiekami. Westchnęła, wyprostowała się i podeszła do rozlewania wody ponownie, tym razem już z udaną próbą. 
— Wzięłam miętę. Ale jeżeli chcesz, to mogę coś jeszcze przynieść — oświadczyła, nasypując ziół do własnego kubka. — No i jeżeli to wino jest nadal aktualne, bo jestem taka nieznośna, panie ja wcale dużo nie piję, nie nazywaj mnie chlejusem, to też mogę je przynieść. Tylko mi powiedz — mruknęła, wzruszyła ramionami i w końcu zasiadła do stołu, ledwo powstrzymując się od rzucenia się na chleb niczym wygłodniałe zwierzę. Zamiast tego, z cały czas wyprostowanymi plecami, spokojnie sięgnęła po jedną kromkę chleba i twaróg, który zaczęła na niej rozsmarowywać. Wolną dłonią przytrzymała niesforne loki, gdy wargi muskały świeży kawałek cudowności, nad którym swego zachwytu Marta nie powstrzymała, a po prostu zamruczała. 
W końcu, unosząc parujący kubek do ust, zerknęła na Tassariona i zapytała:
— To czym się będziesz zajmować? Nie wyglądasz mi raczej na pastuszka, ale — parsknęła śmiechem — mamy tutaj też i takich, co szlachetnie wyglądali, nawet w złocistych ostrogach przyjechali, a jednak siedzą całymi dniami na polu i pilnują owiec. Chyba nic mnie nie zdziwi. — Marta pokręciła głową, kilka racy chuchając w parujący płyn. Wzięła łyk i skrzywiła się, orientując się, że poparzyła sobie język. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz