środa, 6 stycznia 2021

Od Kai – Event

Szmaragdowe oko błysnęło groźnie, tak, jak rzadko zdarzało mu się błyskać, bo przecież należało do kobiety uśmiechniętej i promiennej, a przede wszystkim niezwykle ciepłej. Reakcja była jednak całkowicie uzasadniona, bo co począć, gdy pomarszczona męska dłoń trafia na smukły kobiecy nadgarstek, a robi to w dodatku w już ciemnej i dosyć śmierdzącej portowej uliczce. Dzwonki zabrzęczały niebezpiecznie, gotując się do obrony swojej pani, gdy palce jej drugiej dłoni zaciskały się na rękojeści zdobionego sztyletu ukrytego pod połami barwnego, egzotycznego materiału. 
— Nie, nie, nie — zaskrzeczano za jej uchem przyozdobionym złotą, też brzęczącą (choć nie tak głośno, jak blaszane instrumenty na kostkach) biżuterią i przykrytym ciemnymi loczkami. — Ja panience nic nie zrobię. Ja obiecuję. — Smród alkoholu uderzył ją w twarz. 
— Jestem szybsza, więc nie zdążysz — stwierdziła, pokazując białe, kontrastujące z jej cerą zęby. Co prawda nie były one w komplecie, bo jeden z przedtrzonowców został już dawno wybity w jakiejś pijackiej burdzie (prawdopodobnie Kai kręciła się zbyt blisko zajętej już panienki), ale nadal prezentowały się bardzo ładnie, zwłaszcza, że przedtrzonowiec ów został zastąpiony kusząco połyskującą złotem protezą, którą na pewno uliczne rzezimieszki bardzo chętnie by zabrały. — Nie sprzedaję się, jeżeli o to ci chodzi — mruknęła pod nosem chwilę póżniej, krzywiąc się nieznacznie.
Czy naprawdę tak się prezentowała? Czy tym razem założyła zbyt wiele błyskotek, zbyt barwnie się ubrała, świętując swoje własne, małe zwycięstwo? Nie. Wyglądała zbyt ekstrawagancko. Sprzedające się kobiety miały być urocze, wpasowujące się w tłum, a zarazem doskonale widoczne, by nie pomylić żadnej ze szlachcianek ze sprzedają panienką. Kai jednak była zbyt egzotyczna…
Była egzotyczna. No tak. 
— Spierdalaj, zboczeńcu — syknęła i wyrwała swoją dłoń z cudzego uścisku, wzmagając grymas, który wcześniej pojawił się na jej twarzy. Uderzyła mężczyznę w brzuch, a następnie przyspieszając swój krok, postarała się oddalić z miejsca zdarzenia.
— Nie, czekaj! — zarzucił jeszcze za jej plecami, zdecydowanie obolałym głosem. Kai nie mogła zaprzeczyć, była z siebie choć odrobinę dumna. Zatrzymała się jednak, nie zabierając mocno zaciśniętych palców z rękojeści sztyletu. Mężczyzna zakołysał się odrobinę, zasłonił usta ręką, a następnie spojrzał na bardkę swym przymglonym okiem. — Jesteś Montgomery, prawda?
Kai zmrużyła oczy, odwróciła się na pięcie. Szaty zafalowały, otulając sobą ciało jeszcze bardziej, zawtórowały im włosy, a przede wszystkim dzwonki, które zadzwoniły z ekscytacją i szczerym zainteresowaniem, doskonale przecież wiedząc, co się święci. W czasach swojej świetności i zdecydowanie bardziej świadomego użytku, tajemniczego napastnika w końcu poznały, choć zwisały wtedy z męskich nadgarstków. 
Mężczyzna spróbował się odrobinę wyprostować, zdecydowanie mu się to nie udało. Zarzucił ręką w jej kierunku.
— Stoisz dokładnie tak jak on. Chodzisz dokładnie tak jak on. Ba, nawet oczy masz jego! — żachnął się, w swoim uśmiechu pokazując cóż, raczej mocno wybrakowany stan uzębienia. — No i dzwonki. Tego dźwięku nie zapomina się, kurwa, nigdy. One są żywe, czy co?
Kai złapała się za nadgarstek, starając się uspokoić blaszane instrumenty. Te jednak odpowiedziały same. 
— Można tak to ująć — parsknęła w końcu śmiechem, rozluźniając się w całej swojej postawie i uśmiechając się lekko, pomimo smrodu taniego alkoholu, który nadal skradał się w jej kierunku od strony mężczyzny. 
— Pracowałem z twoim ojcem. Równy gość. Pomógł nam raz z łuskowatymi ludziami. 
Kai ściągnęła brwi, nie do końca wierząc, że jej ojciec zajmowałby się takimi błahostkami. W końcu, z tego co pamiętała, pracował raczej przy… ambitniejszych sprawach. 
— Łuskowatymi ludźmi? — Tak jest, łuskowatymi! Gdyby nie te dzwonki — wskazał palcem ku jej dłoni — to prawdopodobnie leżelibyśmy na jakiś dnie i obgryzałyby nas ryby. Cholery się ich bały!
— Och — westchnęła kobieta, kiwając głową i spoglądając na owinięte wokół jej nadgarstków instrumenciki. Te tylko zabrzęczały delikatnie, jakby nie pchając się zbytnio do przedstawienia całej historii, która się za tym zdarzeniem kryła. — Że dzwonków?
Mężczyzna pokiwał głową i zakołysał się odrobinę na nogach, po czym parsknął chrapliwie. 
— Wy to zawsze pojawiacie się w najlepszych momentach, bo cholery znowu zaczynają kręcić się po plażach i straszą nam turystów. Nie żebym narzekał, bo pierdzieleni utrudniają nam przemyt, ale no ci łuskowaci też go nie ułatwiają…
— Że łuskowaci ludzie znowu kręcą się po plaży? I że ja miałabym pomóc?
Kai prychnęła i położyła dłoń na klatce piersiowej, zastanawiając się chwilkę, po czym, niezbyt kryjąc swoje obrzydzenie, bo paznokcie starego wilka morskiego nie były w świetnym stanie, chwyciła mężczyznę za rękę i pociągnęła za sobą. 
— Przecież mówiłem panience, że ja nie…
— Idziemy pić.
— Jak ja już wszystko wydałem.
— Ja stawiam. Rum?
— Och! — W tym momencie to mężczyzna zaczął jej przewodniczyć, ciągnąc kobietę ku najbliższej dziurze, w której można było znaleźć alkohol. 

Na schodkach prowadzących w dół Kai musiała złapać mężczyznę dwa razy. Może trzy. Dzięki bogom, że stopni nie było jednak za wiele i gdy wilk morski potknął się po raz czwarty zrobił to już na ostatnim, dzięki czemu, zamiast zaryć nosem o ziemię, zarył nim prosto w drewniane drzwi. Montgomery podskoczyła, szybko kładąc dłonie na jego plecach, jakby chcąc upewnić się, czy ten aby na pewno zderzenie przeżył. 
Na szczęście oddychał, jedynie zajęczał cicho pod nosem. Kobieta odetchnęła z ulgą, łapiąc go za łachy, a następnie starając się postawić mężczyznę do jako takiego pionu. 
Usiedli na uboczu, nie chcąc zbytnio rzucać się w oczy. zwłaszcza, że kilka par gałek zaczęło wgapiać się w dwójkę natrętnie, a jedna ze zbyt odważnych dłoni chwyciła Kai za koszulę, na co kobieta zareagowała szybkim ciosem w policzek akompaniowanym przez dziki dźwięk dzwonków, które również zagotowały się, będąc w gotowości do podjęcia działania. Na tym na szczęście całe spięcie się zakończyło, a ekstrawagancka dwójka mogła zasiąść do rozmowy, napić się szklaneczki rumu, może dwóch, a nawet i trzech. Mężczyzna zachęcał Montgomery nawet i do czwartej, a przecież gdy gość prosił, nie wypadało odmówić. 
— To teraz mi powiedz, co wiesz o moim ojcu. I o tych ryboludziach, czy jak ich tam zwiesz — stwierdziła kobieta, wokół swoich palców obracając już pustą szklankę. Dzwonki poruszyły się leniwie i sennie.
Mężczyzna podniósł swój policzek z drewna, przymknął oczy, jakby starając się skupić zamglone, nieostre spojrzenie na siedzącej przed nim Montgomery. 
— Równy gość z niego. Dawno go nie widziałem, ale głowę to miał, łohoho, mocniejszą od wszystkich morskich wyjadaczy, których kiedykolwiek spotkałem! Czym on się zajmował? Egzo… No…
— Egzorcyzmami — dokończyła Montgomery, wzdychając cicho. Odchyliła się na krześle, zabujała się na nim i przerzuciła nogę przez nogę. Zamknęła oczy, stwierdzając, że odrobinę kręci jej się w głowie, a w klatce piersiowej kryje się przyjemne ciepło. — Ale nie mam zielonego pojęcia, czy ta mocna głowa to od tego. Może. Chyba niektórych rzeczy nie da się znieść na trzeźwo.
— Och. I jak idzie biznes? Chyba był w tym dobry, co?
— Najlepszy. — Pokazała zęby w szerokim uśmiechu. — Ale szczerze mówiąc, nie wiem, jak idzie biznes. Nie widziałam go od… dwudziestu iluś lat, a jak widać — wysunęła ku mężczyźnie swoje dłonie — głównego narzędzia do swojej roboty też przy sobie nie ma. Można więc stwierdzić, że chyba przeszedł na emeryturę.
Zawtórowali sobie głośnym parsknięciem śmiechem, choć to wydobywające się z krtani Montgomery brzmiało odrobinę tragicznie, odrobinę smutno, odrobinę melancholijnie. Nie wiedziała, czy jej ojciec w ogóle dożył swej emerytury. 
— To co, ty przejęłaś robotę?
— Nie. Gram.
— Jesteś bardem?
Kai skinęła głową.
— To gdzie twoja lutnia?
A następnie wzruszyła ramionami. 
— Phi! Co to za bard bez instrumentu!
— To ty mi zadajesz pytania czy ja tobie? — warknęła. 
— Ja tylko staram się pociągnąć tę chujową rozmowę do przodu. — Kai prychnęła i splotła ręce na klatce piersiowej. 
— Gadaj o tych rybach.
— A co o nich gadać?
— Wszystko, co wiesz. I co robił z nimi ojciec. Mój, w sensie. 
— No co, no chłopy z łuskami na polikach i jakimiś takimi obślizgłymi łapami. Strasznie klapią, jak się poruszają. — Przerwał, rozglądając się dookoła nich, jakby upewniając się, czy aby na pewno nikt nie podsłuchuje. Następnie pochylił się ku kobiecie, a krzesło, na którym wcześniej siedział, zaskrzypiało. — I wiesz, tam, tam w dole — wskazał palcem na swoje krocze, a Kai nawet nie starała się ukrywać grymasu, który wykwitł na jej twarzy — to oni nic tam nie mają. Czyściutko. I płaściutko. 
— Nie wiem, czy ta informacja mi się przyda do czegokolwiek.
— Wie panienka, różni ludzie na świecie to i różne fantazje. 
— No dobra, a ojciec?
— A phi! Że ja niby wiem, jakie fantazje to on miał? Dziwny człowiek!
— Jak radził sobie z nimi ojciec. Nie fantazje, no starcu.
— E, do starca to mi jeszcze daleko! Ale no to brał te twoje dzwonki, miał też jeden taki duży, do ręki. I kredę też miał. I rysował kółko, i stawał w środku niego i… coś gadał pod nosem. Nie wiem co. Nie słyszałem, bo nas ustawił daleko od siebie, chyba tak na wszelki wypadek, jakby coś huknęło. Ale nie huknęło. Przerażająco wtedy wyglądał, ale te ryby syczały i wracały do siebie. I tyle. Żadnych grzmotów z nieba nie widziałem, dzięki bogu. 
Dzwonki parsknęły melodyjnym śmiechem, mężczyzna drgnął na krześle i spojrzał na bardkę z wybałuszonymi oczami. Ta wzruszyła ramionami. 
— Czasami tak robią. Same z siebie. Wracając, i co, te ryby to znowu łażą?
— Ta, jak mówiłem, na plaży je widziałem jak turystów straszyli — mruknął i zmrużył oczy. — A może to akurat człowiek trafił na imprezę dla nudystów? — Poklepał siebie suchymi palcami po poliku. — Jezu, dziewuszko, przepraszam! Jak ja się pomyliłem, jak to zwykłe golasy były! — krzyknął, łapiąc się za głowę oraz ostatnie strąki włosów. 
Kai przeklnęła pod nosem, tupnęła nogą i gwałtownie wstała z krzesła, orientując się, jak bardzo dała się omamić wizją zdobycia większej ilości informacji.
— Reszta w tej butelce to dla ciebie — mruknęła pod nosem, czując, jak jej własne kolana zdradzają całe ciało i uginają się odrobinę. Nie żegnając się, ruszyła do wyjścia. 
— E, Montgomery!
Kai przystanęła w miejscu, zerknęła na jeszcze siedzącego na swoim miejscu wilka morskiego. 
— Pozdrów go, jak go znajdziesz! Od Thomasa! — Kobieta parsknęła śmiechem, chowając dłonie w kieszenie swoich spodni.
— Pozdrowię. 
Ruszyła do przodu, całkiem zwinnie wyślizgując się z tej pijackiej dziury. Zwinności i trzeźwości zabrakło jednak na schodach. Kai zgięła się w pół, a następnie zwymiotowała. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz