wtorek, 19 stycznia 2021

Od Xaviera — Event

Głębia oceanu lśniła purpurą, wiatr pędził złotosine spienienia. Słońce powoli chowało się za linie horyzontu; cień omotał piaski, zabierał ciepło z nagrzanych przez dzień skał. Deszcze od ostatnich paru dni gnębiące wybrzeże przyniosły ze sobą również zimną wichurę, która okradła noc ze swych urokliwości, a przeto również przegoniła wszystkich z okolic plaż. W zeszłych tygodniach, w tę godzinę, dało się tu spotkać masę ludzi, którzy kosztowali z wieczornych spacerów; wówczas wiatr walczył wyłącznie z ciszą pustki, złośliwie trzepocząc płaszczem człowieka, który samotnie snuł się wzdłuż linii morza.

Gdy na okręt pójdziesz, tedy wicher morza
Będzie cię kołysał wśród wodnego łoża.
 
Xavier szedł z wolna po mokrym piasku. W dłoniach ściskał buty, a na ramieniu kolebała mu się lutnia spięta rzemieniami. Wiatr rozwiewał mu włosy, rwał cienkie sukna i kradł z ust pieśń. Bard wiódł z cicha melodię, lecz większość dźwięków zanikał w szumie; pazerna woda burzyła się, rozmywała na brzegu, dudniła złowrogo, łamiąc się echem po wnoszących się ponad ścianach urwiska. Patrząc na spienione bałwany od razu miało się świadomość, że ocean straszył, groził nadchodzącymi tragediami.

W duszy twej już śpiewa fala bez rubieży 
Śpiew swój synom słodki, gorzki dla macierzy. 

Dziwna trwoga brała człowieka spoglądającego na odstępujące wody; na odsłonięty żwir i kolonie brunatnic rozczesane na piasku, gdy za plecami, tuż przy uskokach terenu, miało się widok na wznoszące się wały. Mieszkańcy od paru dni układali na niżach worki, konsekwentnie zabezpieczali domostwa, widząc w nagłym ruchu oceanu możliwe gwałtowniejsze wezbrania. Nawet samego Cervana niepokoiła wzburzona pogoda; wspominał, że sztormy tu, na przylądku, są czymś powszechnym, lecz ich gwałtowność i częstotliwość niekoniecznie utrzymywała się wówczas w bezpiecznych normach. 
Nie ukrywał, że przygląda się wodzie z pewną wątpliwością, lecz zasadniczo w całych tych rozmyślaniach nikogo wprost nie ustrzegł. Zalecał wyłącznie ostrożność, ale Xavier i tak nie był w stanie patrzeć na horyzont z równą lekkością na sercu, co w poprzednich tygodniach.
Chłopak nie był obeznany z takim charakterem pogody i możliwie nie rozumiał w pełni, co tak naprawdę grzmi nad Almerą — chaotyczność oceanu uświadczył tylko raz, lata temu i przez całkowity przypadek. Było to w czas, gdy wyrwawszy się z przeklętego przyczółku w Defros, bez większego zastanowienia porwał się ku wybrzeżom. Poszedł za tą niezmierną przestrzenią morza; wspaniałą, lśniącą, bez końca, tak całkowicie odmienną od znanego mu ścisku miasta i zabłądził aż do krańców Ethiji. Tam na nieszczęście zetknął się z wodą tak wzburzoną, że musiał odłożyć zamiary wypłynięcia na Fliss i przeczekać burzliwość oceanu w niewielkim mieście nieopodal Vanneberg. 
Jednak wbrew oczekiwaniom wiatr, zamiast wyciszać się, to z dnia na dzień przybierał na sile. Planowa noc przestanku ostatecznie zamieniła się w tygodnie paraliżu. Xavier spędził ten czas w szynku, w towarzystwie grupy marynarzy i ich opowieści. Miał możliwość poznania w krótkim czasie ogromu charakterów; rubasznych, głośnych, o tubalnych głosach, którzy dzień w dzień wiedli przeróżne pieśni na modłę i przekleństwo kapryśnych wód. Wielu z nich proponowało chłopakowi, że za drobną opłatę lub przysługę zabiorą go na wyspy — a gdyby sobie wymarzył, to nawet za znane horyzonty, lecz coś ostatecznie odwiodło go od stawienia się na statku. Nie popłynął na wyspy, tylko zawrócił do Phale, a stamtąd następnie do Sorii i Ovenore. 

Wicher nad fiordami zbiera groźne łupy,
Kołysankę śpiewa i kolebie trupy.
 
Po pokonaniu kilkunastu metrów wreszcie dotarł do drewnianych, zbutwiałych schodów, które prowadziły na szczyt falezy. Kilkoma susami pokonał pierwsze stopnie, aby tylko nie nastąpić nagą stopą na wybebeszone drzazgi i przysiadł na krawędzi podestu. Zaczął czyścić ubrania z piasku, sprawdzać wiązania na tobołku, bez większego pośpiechu sznurować obuwie — wtedy również usłyszał za sobą kroki. 
Od razu wyłapał charakterystyczny dźwięk trzeszczących desek, ale kompletnie nie zwrócił uwagi na nadchodzącą osobę. Zaangażowany był sobą, nie przywiązywał w ogóle uwagi na to, co się wokół niego działo i dlatego również kompletnie nie przygotował się na możliwość, że za moment ktoś bez pardonu zrzuci go ze schodów.
Ktoś wpadł w niego z impetem — zwalił w piach, przeciągnął za podporę podwyższenia i znów przygwoździł do powierzchni. Xavier rzucił się gwałtownie, instrument zawtórował mu żałośnie, lecz napastnik z równą werwą uspokoił wzburzenia chłopaka; wbił mu kolana w brzuch, głowę przycisnął do ziemi.
— Bądź cicho! — huknął do ucha, nakrył mu usta swoimi dłońmi. 
Barda poraził ton głosu obcego — nie usłyszał większych naleciałości wrogości, wyłącznie płytki oddech, strwożony i zmącony pewną nerwowością. Nieadekwatność brzmienia tak zaskoczyła Xaviera, że w zmieszaniu przestał się kręcić i prawie na życzenie zaległ nieruchomo w piachu; wzniósł wzrok ku napastnikowi, próbował się uspokoić, miarkować oddech.
Nieznaną osobliwość opatulała masa materiału; czarna, spłowiała szata była za duża, tkanina nieporęcznie wiła na ciele, a kaptur nie osunął się całkiem na twarz tylko przez róg, który wyrastał mu z czoła, lekko zakrzywiał się w górę. Chłopak z początku uznał ten szczegół za pewien ekstrawagancki dodatek, zwłaszcza że obleczony był przez sieć złotych łańcuszków i zielonkawych, strasowych odłamków, ale kościec był zdecydowanie częścią czaszki. Sam właściciel tak niepospolitego atrybutu również prezentował się dość osobliwie; młode, egzotyczne rysy, ciemna skóra i brązowy włos, który niesfornie uciekał spod materiału, opadał na złote, strute przestrachem oczy. 
Gdy zauważył, że Xavier w końcu poddał się pod naciskiem, lekko zwolnił chwyt. Wprawdzie nie zszedł z niego ani nie oswobodził mu ust, lecz wreszcie przestał orać jego głową w piachu i skupił się na otoczeniu, niekoniecznie na nim. Zamarł i nasłuchiwał dźwięków, które dudnili nad ich głowami; z początku huk do duetu z wichrem, lecz z każdą chwilą pogłos zaczął nabierać dość charakterystycznego metalicznego stukotu — ktoś się ewidentnie zbliżał i nie była to wcale zagubiony przechodzień, czy przypadkowa para, a cała chmara ludzi.
Czereda zbiegła po schodach, chaotycznie rozbiegła się po piachu. Bardak, który spowodowali był całkiem rekieterski, lecz z wyglądu nie zdawali kompletnie przypominać bandytów, a możliwie dobrze opłaconych sołdatów; skórzane buty, kordy przy pasie i barwne, pstrokate płaszcze, które łopotały na wichrze, niczym kolorowe ptactwo wypuszczone z oranżerii pana Waltza. Bard, chociaż nie miał z nimi nic wspólnego i możliwie widział ich po raz pierwszy w życiu, to i tak zamarł w obawie, że mogą zostać przez nich dostrzeżeni; mężczyzn od zbiegowiska oddzielał zaledwie rząd bal i wał piachu. 
Natomiast nowy towarzysz na ich widok w przestrachu przywarł do piersi Xaviera. Z równą naiwnością, co wiarą próbował ich ukryć pod płaszczem, a także możliwie się nie ruszać — bard i tak czuł, że mięśnie miał okropnie spięte, kolana nieumyślnie wżynał mu w brzuch. 
Hurma przez dłuższy moment kotłowała się przy podwyższeniu. Głównie krzyczeli między sobą, wymieniali komentarzami (posługiwali się osobliwie brzmiącym dialektem, który chłopak niekoniecznie rozumiał), a następnie możliwie podzielili się na kilka grup i wówczas dopiero rozpierzchli się na obie strony wybrzeża. 
Xavier, aż odetchnął — z ulgi, ale również przez to, że uścisk na brzuchu w końcu zelżał.  
— Chyba odeszli. — zauważył mężczyzna. 
Delikatny uśmiech zaigrał mu na ustach, coś zaiskrzyło w oczach — może spełnienie, może pewne zadowolenie z przebiegu zdarzenia, lecz było to chwilowe uczucie, gdyż moment rozanielenia równie szybko został zastąpiony szokiem. W chwili, gdy poczuł, że uzębienie chłopaka z pełną brutalnością worywało mu się w dłoń, momentalnie wyszarpał rękę. Chciał się zerwać, ale Xavier był o tyle popędliwy w swoim zamiarach, że pierwszy zdołał uchwycić go za róg i pociągnąć w bok. Nie udało mu się co prawda zwalić go z siebie, ale dzięki gwałtowności dał radę oswobodzić nogę i przymierzyć z kolana w żebra. Mężczyzna zablokował ten ruch ramieniem, zabełkotał, ale było to głównie wywołane zaskoczeniem, niżeli dość wątpliwą siłą chłopaka; zwłaszcza że chwilę po tym bez problemu uchwycił go za włos i przygwoździł do ziemi. Nie użył do tego za dużo sił, ale z piersi barda i tak uciekło powietrze. 
— Uspokój się — warknął, z lekką paniką. Xavier obrzucił go wzrokiem pełnym pogardy, ale ostatecznie nie ponowił prób zerwania się. Leżał płasko i miarkował oddech. 
— Nie zamierzałem ci coś zrobić.
Mężczyzna uśmiechnął się lekko, wręcz ze skruchą i zaczął stopniowo rozluźniać uścisk, aż nie puścił go całkiem. Odsunął się i powoli, bez gwałtownych ruchów podniósł się z kolan, stanął nad bardem. Wyciągnął ku niemu dłoń; smukłą, ale wyrobioną przez sieć drobnych blizn, niemalże całkiem przebarwioną złocistym tuszem rozlanym w orientalną ornamentykę.
— Musisz mi pomóc — dodał.
— Pomóc?
Twarz chłopaka ścięło w ciężkim zmieszaniu. Zaskoczenie, złość, a nawet i rozbawienie wstrząsnęło nim, aż na chwilę całkowicie pogubił się we własnych logikach. Bez większego zastanowienia brutalnie odtrącił dłoń mężczyzny, wręcz uderzył go bransoletami i o własnych siłach zerwał się z piachu. — Pomóc! Chyba cię popierdoliło! W ogóle kim ty do cholery jesteś?
— Wiem, że źle zaczęliśmy. — Mężczyzna krzepił odpowiedzi czarownym uśmiechem, który na nieszczęście kompletnie nie działał na Xaviera. — Ale byłem w ogromnym pośpiechu.
— Nie obchodzi mnie w czym byłeś. Zrzuciłeś mnie kurwa ze schodów!
— To było naprawdę niefortunne. Niewątpliwie należą ci się przeprosiny.
— Niefortunnie to dopiero będzie, gdy nie odpowiesz na moje pytanie.
Na odwet do zachowania Xaviera skrzywił się lekko, a poprzednio urokliwe uśmiechy stały się okropnie niezręczne. Całą pewność siebie szargała mu butność chłopaka; chociaż białowłosy był od niego prawie o głowę niższy i posiadał sylwetkę wątpliwości możliwości, to przed nim stał dumnie, z wysoko zadartą brodą — mężczyzna nie wiedział, że wówczas bard budował się przekonaniem, że dałby radę wyrwać z piersi wrzask na tyle głośny, że zdołaliby go usłyszeć na wzgórzach. Zwołanie kogoś, kto oddalił się od nich zapewne tylko o kilkadziesiąt metrów, byłoby więc wyłącznie formalnością.
— Oczywiście! Gdzie moje maniery.
Obcy zerknął za siebie, przebiegł wzrokiem po linii brzegu; upewnił się, że nikt nie chowa się za skałami i płynnym ruchem odrzucił kaptur. Długie pukle wysypały się spod materiału, kilka warkoczy upadło ciężko na piersi, złote i szmaragdowe paciorki zamigotały własnym światłem.
— Eshbaal z Is'shr. — ukłonił się, nisko, prawie po dworsku i pozdrowił go rękami ułożonymi w osobliwy gest. — Pochodzę z Sokhem, królestwa Dahabu.
Xavier przyglądał mu się bacznie, szukał czegoś w pamięci. Błądził za zasłyszanymi przed momentem nazwami, próbował skojarzyć ich egzotyczne brzmienie, lecz żadne ze wspomnianych słów nie było mu nawet odrobinę bliskie.
— Fantastycznie. — bard odpowiedział po chwili zastanowienia, prawie z niesmakiem.
W końcu odwrócił wzrok od mężczyzny, zaczął szukać swoich własności. Tobołek leżał niecały metr od miejsca, gdzie doszło do przepychanki, w połowie przysypany przez piach. Chłopak podniósł go, delikatnie strzepał brud. Nie chciał wówczas odwiązywać supłów i sprawdzać zawartości, ale po samych zewnętrznych oględzinach stwierdził, że z lutnią nic się nie stało. 
— Sprawa się ma, że zostałem wystawiony. — kontynuował Eshbaal niezrażony, łamiąc głos na drażniące barda żałości. — I narażony na niebezpieczeństwo!
— No niewiarygodne. 
Xavier pokręcił głową i przytknął dłoń do ust; teoretycznie w geście wzburzenia, ale po prawdzie tylko po to, aby ukryć mało przymilne grymasy. — Cóż się stało?
— Miałem się spotkać z moim kontaktem, lecz ten nie zdołał stawić się na umówiony termin. 
— Cóż za drańskie zachowanie.
— Zmieniliśmy czas i miejsce spotkania, lecz... — westchnął. — Zdążyli mnie znaleźć. Śledzą mnie, odkąd opuściłem Sokhem. Ścigają.
— Toż to niesamowicie niefortunnie. — skwitował bard.
— Katastrofalnie niefortunne!
Chłopak omiótł go wzrokiem, ułożył usta w mało serdeczny uśmiech. 
— Byłbym rad służyć pomocą...
— Naprawdę brak mi słów, żeby wyrazić moją wdzięczność.
— ...gdybym tylko nie miał tego w dupie. 
Xavier okrasił ostatnie zdanie bezczelnym zerknięciem, wzniosłą miną i bez większych ogład zawinął płaszczem. Osadził lutnie bezpiecznie na ramieniu, po czym ruchem niekoniecznie zgrabnym zerwał nogi z piachu, ruszył przed siebie — a taki chociaż miał zamiar, zanim mężczyzna nie dopadł do niego. 
— Nie możesz! — rzucił się, uwiesił się mu na koszuli — Mogę wyłącznie liczyć na ciebie! 
Bard w odruchu szarpnął ręką, obręcze na nadgarstku się rozdzwoniły. Wyłącznie przez ostatki ogład nie odwinął mu wówczas dłonią. 
— Garnizon w górę wzgórza. — wypalił, bez większego zastanowienia. — Wzdłuż krawędzi, iść tylko za falezą, trudno się zgubić.   
— Nie zgłoszę się przecież do straży.
— Faktycznie. Konsul będzie lepszym rozwiązaniem. 
Złoto tłukło się coraz donośnie; bard manewrował ręką, siłował się z mężczyzną. Uśmiech mu drżał, stawał się widocznie wymuszony, stoicka twarz powoli dopuszczała do siebie wzburzenie. 
— Zatem to Nowy Świat. Również ta droga. Uwaga tylko na straż, przeganiają żebraków.  
— Nie ma tu przedstawicielstwa Sokhem — kontynuował uparcie. 
— Co za pech.
Xavier zerwał się po raz ostatni; lecz tym razem zdecydowanie z większą werwą. Bez zbędnych kultur, niezręcznych ruchów, a za to z całą siłą, która w końcu przełamała uścisk; omal go nie uderzył  bransoletami, nie porwał co cieńszych łańcuszków.
— Choćbym chciał, to nie mogę pomóc. — wypuścił powietrze, odsunął się. Odruchowo potarł dłoń, sprawdził zapięcia biżuterii. — Jestem w ogromnym pośpiechu, rozumie pan. 
Zerknął w bok i ruchem przestrzeżonym o poprzednie zdarzenia, zaczął obchodzić mężczyznę. Był przygotowany, że puścić się biegiem — nawet chciał to od razu zrobić. 
— Zapłacę. — Eshbaal wyciągnął dłoń; wierzchem do góry, bez zamiaru ponownego sięgania do niego. — Zapłacę, ile będzie trzeba.


Na wieczorne niebo wdarła się smuga podobna do ćmiącego mokrego drzewa; czarna, smolista, kładąca się ciężkim kirem po horyzoncie. Różane światła, które zaledwie moment temu rozmywały się w pianach oceanu przepadły za szarą osnową, gdy tylko mężczyźni opuścili nadbrzeże i weszli we wąskie uliczki miasta. 
Xavier prowadził ich przez przemysłową Almere, wzdłuż cienia magazynów, za paskudną drożyną; o ile pozwalało mu rozeznanie w terenie, odwiódł ich od głównego traktu, wprowadził w kompletnie nieuczęszczane ścieżki z dala od możliwych tłumów. Nowe towarzystwo barda, chociaż odziane w ciemne płaszcze, to zwracało na siebie uwagę, niczym strach na zaoranym polu; postawna postać nie posiadała w sobie nawet szczątkowych dyskretności z oblicza, ale również z zachowania. Uwiesił się na ramieniu chłopaka i dreptał za nim koślawo, walcząc z wichurą, którą złośliwie zrzucała mu kaptur, rozwiewała poły płaszcza.
— Dlaczego za tobą gonią? — zagadał Xavier, zatrzymał się za zaułkiem. 
Dał chwilę Eshbaalowi; mężczyzna oddychał ciężko, niekoniecznie spodziewał się tempa, które mu narzucił bard.
— Jestem kupcem. — odetchnął głęboko.
— Co za kupca ściga się przez pół świata?
— Naraziłem się nieodpowiednim osobom. 
— I dlatego uznałeś, że warto zdać się na kogoś całkiem obcego?
 Mężczyzna lekko uniósł usta, uśmiechnął się; zdawało się, że szczerze.
— Przecież poprosiłem barda o pomoc. 
— Słucham?
— Mówią, że na trakcie o przysługę proś tylko barda. — odparł pewnie, z dziwną prostotą, na którą zebrać mógłby się wyłącznie człowiek głoszący rzeczy równie oczywiste, co temperatura wrzenia, albo wędrówka słońca po nieboskłonie.
Xavier na odpowiedź roześmiał się; dźwięcznie, niekoniecznie taktownie. 
— Co za durne powiedzenie. Jeśli w twoim państwie wierzycie w takie rzeczy, to nie dziwie się, że musisz się teraz chować pod tą plandeką. 
— Ale przecież wciąż mnie nie zostawiłeś. 
— Bo nie chciałeś mi zapłacić z góry.
Wicher dudnił w blachę, gwizdał nad ich głowami, kropił w twarz słoną wodą. Nienaturalna ciemność opadła na dzielnice; uliczne latarnie wciąż nie rozpalono, domostwa wydawały się nienaturalnie ciche. Wprawdzie z traktu nadal bił hałas, ale większość ludzi starała się gdzieś schować, uciec przed burzą, która od czasu do czasu rozpalała zmroczone niebo, grzmiała w oddali.
— Zaprowadzę cię do Gildii. — Xavier westchnął, ruszył przed siebie; nie tak żwawym krokiem, co poprzednio, ale wciąż z odpowiednią energią. — To coś w rodzaju organizacji, można im zaufać. 
— Jakiego rodzaju organizacji?
— Mogą pomóc. I tym się głównie zajmują. — odparł i zamilkł na moment. O czymś myślał, ściągnął brwi, głęboka bruzda zaorała mu czoło. — Porozmawiasz z Cervanem, może on coś poradzi. Jeśli nie, to są tam również osoby, które wiedzą, gdzie szukać, gdy coś, lub ktoś zaginie.
— Nie mam na to czasu.
— Oni z pewnością szybciej ci pomogą niż ja. 
— Niekoniecznie. — Eshbaal zrobił dłuższy krok, zrównał się z bardem. Położył mu rękę na ramieniu. — Z kontaktem miałem się spotkać w karczmie. Wystarczy, że mnie tam zaprowadzisz i poczekamy na niego. 
— Nie mogłeś tak od razu? — Xavier wyprostował się pod dotykiem. Na twarzy zaległ mu mało serdeczny grymas, lecz nie odtrącił dłoni. — Co to za karczma?
Mężczyzna uśmiechnął się nieśmiało, z pewnym zakłopotaniem.


Drzwi karczmy rozwarły się z hukiem; drewniane skrzydło odskoczyło na zawiasach, ze środka wybiegli mężczyźni z werwą i siłą sztormu. Wpierw bard, potem etranżer, a za nim grupa chłopów o szerokich barach i wąskich horyzontach. Pierwsza para gnała bez zastanowienia, reszta rozchwianym krokiem tuż za nimi. To czereda wzburzona zdarzeniem pędziła na zwadę, bluźniła i domagała się blamażu mężczyzn.
— Tyś niczym księżyc w pełni! — zawołał Xavier, ile miał tchu w piersi. — Okrągła i lśniąca!
Próbował przekrzyczeć wzburzoną pogodę; burza szarpała niebo, deszcz zacinał białą kurtyną, bił pianą po ulicach. Widoczność była okropna, ale chłopak niekoniecznie dbał, w którą stronę biegnie, skupiał się tylko na odwodzeniu ich od kłopotów. Wpadał i wypadał z zaułków, ślizgał się na kocich łbach, aż zbiegł po schodach i zdołał umknąć we węższą uliczkę, schować się za gruzy.
Pociągnął za sobą mężczyznę, reszta bez większego pomyślunku przebiegła prosto. 
— Co cię opętało? — wysiłek urwał chłopakowi oddech. Pierś unosiła się i opadała pod przemoczoną koszulą, każde słowo poprzedzone było haustem powietrza. — Do córki gospodarza z takim komentarzem?
— To był komplement. 
— Komplement? 
Mężczyzna odrzucił doszczętnie zmoczony kaptur; uśmiechnął się z paskudną szczerością.
— Oblubienica powinna być promienna niczym jutrzenka i nie chudsza od nogi wielbłąda.
— Na Asaima, za co to wszystko. — Xaviera, aż zemdliło. Machnął na niego dłonią, podparł się o mur. — To była trzecia karczma. I trzecia, którą musieliśmy przez kogoś opuścić.
— Ale mamy pewność, że to nie tam miałem się z nim spotkać. Może będzie czekał w następnym. Ile zostało nam miejsc do wyboru?
Bard zastanowił się, powiódł wzrokiem w stronę drogi na przystań. 
— To będzie ostatnie. — westchnął ciężko. 


"Ostatnia pomyłka" była lokalem, którego spróchniałe deski wżarły się w panoramę przybrzeża i od lat służyły za przystań dla pracowników portu, marynarzy i czasem również podróżnych. Uznawana za gospodę dla klientów możliwie szemranych, nieliczna, która nie rozliczała nikogo ze statusu oraz ostatnia, która pozwalała napić się za koszty, które nie uświadczy się w żadnym innym lokalu w Almerze.
Xavier z raz miał wątpliwą przyjemność odwiedzenia tego przybytku — wyłącznie z postanowienia Yuuki, która oczarowana lokalnym sposobem wypraszania gości przez okna balkonowe, momentalnie zadecydowała, że to tu spędzą wieczór. Bard niekoniecznie pamiętał, co się potem wydarzyło, ale podświadomość przywodziła mu przeczucie, że nie powinien częstować nowego towarzysza niczym, co było rozstawione na barze — chyba że chce potem zakładać się z Balthazarem o zdrowie i dusze mężczyzny.
Ich wstąpienie szczęśliwie nie wywołało u klienteli większego zainteresowania; chociaż bard w manierze również i wówczas przyodziewał obszyty z przepychem dublet, to doszczętnie przesiąknięty płaszcz i ciężkie od wilgoci pasma włosów całkowicie zamordowały odznaczające się u niego znamienności. Drugi mężczyzna również pomimo niepowszedniego wyglądu przez zbrudzoną włosienice prezentował się równie paskudnie, co inni goście; tylko z lekkim odróżnieniem w postaci ładnego lica, które chwytało wnętrze z wręcz dziecinnym oczarowaniem. 
— Urokliwie — mruknął Eshbaal. Bez skrępowania przeskakiwał wzrokiem od gościa do gościa.
— Tym razem to ja wezmę się za rozpytywanie. Może barman przydybał kogoś osobliwego.
— Powiem ci, że ta gospoda wydaje się ciekawsza od poprzednich.
— Nawet o tym nie myśl. — odparł sucho Xavier.
— Ależ o czym?
— Dobrze wiesz o czym. — Bard złapał go za płaszcz, zmusił, żeby się nad nim nachylił. — Nigdzie nie odchodź. Nic nie kombinuj. Znajdź jakiś stołek i tam usiądź.
Zmierzył go wzrokiem; odpowiednio długim, należycie wymownym. Odwinął dłonią, bez czułości puścił połę i ruchem pewnym, wręcz wyniosłym wyminął go, zanurzył się w skotłowanych tłumie. Zostawił Eshbaal'a samego.
Mężczyzna pozostał na środku, jako go tam opuszczono; przyglądał się lokum i możliwie mało w tym wszystkim interesowało go odnalezienie wolnego stolika. Rozglądał się, szukał czegoś szczególnego; błądził za wykrzywionymi gębami, poranionymi licami, wytatuowanymi ciałami, a przy tym rozpierał go dziwny brak skrępowania. Wiódł lekko wzrok, otwarcie łapał kontakt, nie zwracał uwagi na złowrogie oblicza — a nawet uchwyciwszy, że grandziarze przy ścianie zerkali na niego od dłuższego momentu, bez zastanowienia odpowiedział im uśmiechem; szerokim, prawie radosnym. Niewiele myśląc, ruszył w ich stronę.
— Miłego wieczoru panowie. — skłonił się z przesadną ogładą. Kompletnie nie zraziło go to, że przywitany został zdezorientowanymi grymasami i lekkim zmieszaniem.
— Kochaś się przypadkiem nie zagubił?
Mężczyźni siedzieli stłoczeni we wnęce pomieszczenia, za zdezelowanymi parawanami. Po ich stole walały się butelki, na półpełne kieliszki i porozrzucane w okropnym rozgardiaszu karty do gry. Jeden z trepów na widok gościa począł nerwowo zbierać z blatu złote monety, drugi schował pod łokciem pętlę łańcuszków.
— Ależ skądże! — odparł śmiało Eshbaal, wskazał na talię. — Zastanawiam się, co panowie robią.
— Kart nigdy nie widział?
— Nie w takim wydaniu. — zaprzeczył energicznie.
Mężczyźni popatrzyli po sobie, wymienili się uśmiechami.
— Chciałbyś, żebyśmy ci pokazali, jak się w to gra?
— Byłbym zaszczycony.
Dwóch chłopów przesunęło się na ławie, zrobili mu miejsce. Jednak nim zdołał się rozsiąść, któryś z nich wyciągnąć rękę, zagrodził mu drogę
— Ale musisz rzucić coś na wejście.
— Słucham? — Eshbaal widocznie się zacukał.
— Złoto, mogą być błyskotki. Coś wartościowego.
Machnął pokazowo dłonią, wskazał cudzoziemcowi na kilka osamotnionych koron, pojedynczych kolczyków, oraz zaśniedzonych pierścionków, które nie zdążyła zebrać reszta towarzystwa.
— Obawiam się, że nie mam nic takiego. Jednak wiem, kto mógłby...
— Co ty robisz?
Nagle za pleców dobiegł go głos. Xavier stał kilka metrów od zbiegowiska, na twarzy błąkało mu się zdezorientowanie. Wyglądał tak, jakby jeszcze parę sekund temu poważnie rozważał możliwość ucieczki i pozostawienia Eshbaal'a w opiece nowych druhów.
— Och! Panowie, oto mój towarzysz.
— Kazałem ci na mnie zaczekać.
— To miłe grono powiedziało, że pokażą mi, jak się gra.
Xavier zerknął na stół, przemknął wzrokiem po chłopach.
— To chyba nie czas na takie zabawy.
— A może ptaszyna również z nami zagra?
Bard machinalnie odwrócił się do mężczyzny, poświęcił mu chwilę uwagi; przyglądał się skrzywionemu licu, poczerniałemu zgryzowi, kaprawym ślepiom. 
— Doceniam zaproszenie, ale nie skorzystamy. — odparł sucho chłopak, kończąc zabawę w przymilne uśmieszki. — Poza tym czas nas nagli. 
— Przecież dopiero przyszliście. — Rubaszny, gromki śmiech trepa klangorzył, przełamując się brutalnie przez harmider w karczmie. — Nie mówcie, że macie zamiar już wyjść. 
Zawołał do innego chłopa, kazał mu domówić piwo. W międzyczasie wskazał Xavierowi i Eshbaal'owi wolną ławę naprzeciwko.
— Siadajcie. 
— Nie sądzę, żeby bylibyśmy dobrymi partnerami do gry. 
— Powiedziałem, żebyście sobie usiedli.
 

Gwałtownie, nerwowo wyszargał sobie z ucha kolczyk, rzucił go niedbale przed siebie tuż pod ręce mężczyzny; chłop podziękował mu prawie bezzębnym uśmiechem i żabim rechotem. Cmoknął złotą obręcz, rzucił na kopiec innych zdobyczy — uprzednio zdołał wygrać u chłopaka pierścionek z strasową korną, wąską bransoletę i niewielki stos monet od innych graczy. Pozostałe należności Xaviera rozdzielone były pomiędzy resztę trepów.
— Panowie dla nas pas. — westchnął bard i uniósł ręce w poddańczym geście, ukazał obrabowane nadgarstki. 
Odpięte i odwinięte mankiety prezentowały gołe ciało; sine pręgi odciśnięte na skórze poświadczały o tym, że taki stan rzeczy prawie nigdy nie występował, a długie palce bez okraszenia wydawały się dziwnie szponiaste, kompletnie niemagnackie.
— Jaki pas? Gra dopiero się rozkręca.
— Nie mam za co grać.
Bard zerknął na Eshbaal'a. Mężczyzna nie brał aktywnego udziału w rozgrywce, wyłącznie przyglądał się grze Xaviera. Z początku próbował włączyć się do zdarzenia; zadać pytanie o zasady, skomentować złą rękę chłopaka, ale w chwili, gdy rozdanie przybrało formę zauważalnie przykrą nawet dla osoby nieobeznanej z hazardem, usłużnie zamilkł — wówczas nawet nie chciał spojrzeć na chłopaka i w zakłopotaniu unikał z nim kontaktu.
Zbir na odpowiedź się roześmiał. Wstawionym gestem machnął łapą, wskazał na tobołek z lutnią.
— A tam co ptaszyna ma?
— Na to nie gram. — odparł bard szybko, zdecydowanie za szybko. Chłopak nieroztropnie nie powstrzymał wzburzenia; mężczyzna od razu to zauważył.
— Jakie nie gram? — burknął chłop, łypnął łapą w stół. — Tu nie ma, że nie gram. W zakład wchodzi wszystko.
Xavier się skrzywił, zacisnął palce na krawędzi blatu. Nerwowym odruchem przełknął ślinę.
— Jeśli tak...
Powiódł wzrokiem po mężczyznach i powoli zluzował dłonie. Zadudnił paznokciami w drewno.
Wybił krótką melodię, skrzesał niebieskawą iskrę, która strzeliła smugą i przebiegła pomiędzy palcami. Chłopak przez cały czas patrzył na zbirów, szukał odzewu na gest, chociaż krótkiego zerknięcia, ale wydawało się, że żaden z nich nie dostrzegł nic dziwnego.
Xavier się uśmiechnął. Cwanie, zadziornie.
— To teraz gramy va banque.


Ruchem całkiem nieśpiesznym przerzucał kosztowności. Oddzielał miedź od droższych kruszców, bawił się posrebrzanymi łańcuszkami i co mieniło się możliwym złotem, przymierzał do dłoni, sprawdzał, o ile raut współgra z resztą biżuterii; palce na ponów błyszczały mu znamiennym blaskiem, obręcze dźwięczały na znaną melodię. Xavier z zadowoleniem spoglądał na stół i z uśmiechem chwytał mieniące się błyski.
Eshbaal natomiast lekko znudzony przekładał w dłoniach kartę. Ślad magii powoli zaczął się wykruszać i niewielkie oznaczenie na kancie poczęło znikać; wystarczyło, że mężczyzna machnął energicznie ręką, a lazur przepadł, nie pozostawiając żadnego śladu po oszustwie.
— Nudne macie te rozrywki. — westchnął, rzucił niedbale kartę na stół i podniósł się na ławie. Zerknął przez ramię barda.
— Mówiłem, że ci się nie spodoba. — odmruknął Xavier, odsunął się od Eshbaal'a. Widząc, że mężczyzna spogląda na pierścień, przerzucił go sobie na lewą rękę, sprawnym ruchem nasunął na palec. Niewielkie rubinowe oczko błysnęło, wąska szyna przytuliła się do jego obrączki. — Im mniej zębów ma przeciwnik, tym gorsza gra.
— Chyba wolałbym grać z bezzębnym, niż z kimś, kto posługuje się magią.
— Uczciwie też potrafię grać, ale nie wtedy, gdy ktoś zakłada się o moją lutnię.
Odrzucił resztę biżuterii na bok i wyciągnął palce po monety, zaczął je przysuwać do siebie. Któryś z trepów w podenerwowaniu cisnął sakiewką na stół; większość koron rozpierzchła się, pouciekała poza krawędź, przepadła w cieniach. Xavier czuł, że pod butami trzaska mu kilka z nich.
— Rozgadałeś się z karczmarzem? Widział kogoś?
— Teraz sobie przypomniałeś? — Bard się roześmiał; głośno, nawet nie ukrywał rozeźlenia. — Nic nie widział.
— To nie dobrze.
Xavier tylko odmruknął na odpowiedź. Odłożył kilka monet, poskładał na stos i wierzchem dłoni przesunął w stronę Eshbaal'a. Mężczyzna zmarszczył brwi, zerknął wpierw na złoto, potem przeniósł wzrok na barda.
— Na twoim miejscu poczekałbym na niego jeszcze chwilę. — Chłopak wydostał spod pazuchy sakiewkę i zaczął zgarniać co ciekawsze błyskotki; głównie monety, większość biżuterii zżerała śniedź lub rdza. — Jeśli chcesz się czegoś napić, to poproś o wodę ze studni. Nie bierz alkoholu. Oni w tych samych kadziach przetrzymują piwo i trutkę na szczury.
— Co zamierzasz?
— Gdyby się okazało, że cię wystawił, to opłać sobie tu nocleg. Nie zmrużyłbym tu oka, ale chociaż będziesz miał gdzie się położyć.
— Chwila...
Wstał, zebrał tobołek. Sprawnym ruchem zarzucił instrument na plecy.
— Jak zmądrzejesz, to wypytuj o Cervana.
— Nie mów, że chcesz mnie tu zostawić?!
— Zrobiłem, co mogłem. — Xavier się uśmiechnął, ale bez większych serdeczności. — Jak odnajdziesz Gildie, to lepiej się na mnie nie powołuj. Na nic ci się nie zdam.
— A wynagrodzenie?
— Powiedzmy, że tamci idioci za ciebie zapłacili. — Bard się roześmiał, oparł dłoń o biodro, musnął sakiewkę. — Niech to dla ciebie będzie dobrą wróżbą na podróż. Oby tylko nie-do-zobaczenia kupczyku.
Odwrócił się na obcasie, zatrzepotał płaszczem. Eshbaal zerwał się za nim, lecz nim zdołał nawet wyprostować nogi, gwałtownie zatrzymał się na jego plecach — chłopak nagle przystanął, począł nerwowo przyglądać się sali. 
W odruchu poszedł wzrokiem za gestem gości, którzy w większości zwrócili się do rozwartych drzwi. Do pomieszczenia wpadło dwóch okropnie przemoczonych mężczyzn. Ich skórzane kaftany wręcz śliniły się od wody, a pstrokate płaszcze opadły na ramionach, stały się okropnie ciężkie i nie trzepotały równie widowiskowo, co wtedy na plaży. W pierwszym odruchu odrzucili mokre włosy, wytarli twarze i dopiero zaczęli rozglądać się po wnętrzu. Patrzyli przede wszystkim po gościach, lecz nim zdążyli zwrócić wzrok w stronę barda, ten gwałtownie uciekł w tył.
Niewiele myśląc złapał Eshbaal'a i popchnął go tak, że ten niechybnie wpadł pod stół. Sam natomiast dosunął parawan i usadowił się w pozie, która na pierwszy rzut oka mogła uchodzić za naturalną.
— Twoi koledzy wpadli się napić. — mruknął. Kątem oka spojrzał na mężczyznę, który z ciężką miną próbował przeanalizować, co właśnie mu się przydarzyło. — Jest ich dwóch.
— Co? Gdzie? 
— Jeden właśnie idzie do karczmarza. — Eshbaal próbował wstać, zerknąć za parawan, ale bard złapał go za róg i przytrzymał w miejscu. — Masz mój drogi przesrane. 
— Niemożliwie — Nerwowo strzelił wzrokiem po kątach i niespodziewanie uchwycił chłopaka za uda. Popatrzył na niego błagalnie. — Musisz mi pomóc.
— Niby co mam zrobić?
— Wymyśl coś. Błagam.
Xavier nerwowo przygryzł wargę i odwrócił się do sali, wychylił za parawan. Jeden z barwnych żołdaków stał przy barze, drugi natomiast kręcił się po sali; badał otoczenie, udawał, że nie obchodzą go krzywe zerknięcia ze strony klienteli.
— Nie wierzę, że to robię. — odmruknął w końcu i gwałtownym odruchem odtrącił Eshbaal'a. Zsunął instrument z ramienia, podał mu go. To samo uczynił z płaszczem. — Pilnuj tego i nie rób nic głupiego. Po prostu obserwuj, czekaj na odpowiedni moment.
Wstał i krokiem nieco chybotliwym wyszedł z loży. Poprawił włos, wygładził koszulę i za głębokim wdechem na ponów przybrał dumne znamienności. Wyprostował sylwetkę, usta ułożył w zaczepne uśmieszki i krokiem miękkim, odpowiednio wyniosłym wszedł pomiędzy stoliki.
Manewrował między ludźmi, łapał interesowne zerknięcia. Zwracał uwagę na siebie, ale również ściągnął zainteresowanie na żołnierza, do którego podszedł, wyzbywszy się wszelkich skromności. Bez pardonu nachylił się nad nim, a usta rozchylił w bezczelny uśmiech, z pewną dumą łapiąc jego spłoszony wzrok.
Mężczyzna przywitał go zdezorientowaną miną i odniósł się do zdarzenia z niezręcznymi ruchami; próbował się od niego odsunąć, coś powiedzieć. Posługiwał się mową, która nie miała nawet szczątkowych znanych dla barda naleciałości, ale pomimo tego promieniował uradowaną miną, chociaż na moment nie wychodząc z roli.
— Niech mi pan wybaczy. — mruknął chłopak i zarzucił mu rękę na ramię, przyciągnął do siebie.
Obcego możliwie tak to zaskoczyło, że nawet nie pomyślał, aby odtrącić Xaviera. Pozwolił sobą zakręcić i bez większego sprzeciwu postawić przed publicznością w postaci zwały chłopów.
Bard wybrał sobie stoliki, gdzie akurat rozsiedli się marynarze. Większość z nich to byli dość potężni mężowie, z wytatuowanymi łapami i karkami, o łbach błyszczącymi niczym wypolerowana szklanka. Mrużyli oczy pod ciężkimi powiekami, marszczyli krzaczaste brwi i z umiarkowanym zainteresowaniem przyglądali się teatrzykowi.
— Panowie — Xavier zwrócił się do nich, uniósł ponad harmider. Chociaż głos z natury miał delikatny, bardziej stworzony do subtelnego wodzenia, niżeli przekrzykiwania hurm, lecz wtenczas zdołał się przebić przez hałas, zwrócić uwagę tych, którzy dotychczas pozostali na niego obojętni. — Ten oto człowiek z Sokhem twierdzi, że Nalaesiańska pieśń żeglarska jest gorsza od ich skowyczanych barkarolek.
Za słowem barda większość uwagi niechybnie spadła na cudzoziemca. Mężczyzna kompletnie nie wiedział, co się wówczas wyprawiało, ale nacisk złowrogich łypnięć dał mu do myślenia; zaczął się delikatnie szarpać, możliwie starał się w łagodny sposób wysmyknąć z uścisku, ale tak, aby nie uczynić chłopakowi krzywdy.
Również coś uparcie świergotał we własnym szwargocie, ale Xavier nie zwracał na to uwagi.
— Powiedział, że szanty skomlą wyłącznie psy w porcie. — chłopak wiódł niezrażony, uparcie dudniąc własne opowiastki. Do każdego słowa przytykał krzynę magii; niósł słowo w odpowiednim rytmie, czarował mężczyzn i pobudzał ich do odpowiedniego myślenia. — A kubryki nucą dziwki na przerwach.
Mężczyzna natomiast tracił opanowanie z każdym jego słowem. Zerkał za siebie, szukał po tłumie towarzysza.
— I co gorsza, niepochlebnie wyrażał się o szantymenach. Jako bard nie mogłem przejść obojętnie obok takich bluźnierstw.
Aż w końcu nie wytrzymał i z pełną brutalnością odtrącił Xaviera; chłopak został pchnięty w tył, omal nie stracił równowagi. W odruchu zdążył złapać mężczyznę za płaszcz — ten w uniesieniu na odwet chciał go uderzyć. Zamachnął się przed nim, ale któryś z marynarzy zdołał się zerwać i złapać go za nadgarstek.
— Gdzie na barda z łapami — chłop szarpnął nim; mężczyzna niemalże został poderwany z ziemi.
— Co wy robicie!
Drugi żołdak, widząc zdarzenie, huknął do zbiegowiska. Gwałtownie odskoczył od szynku, wpadł w tłum. Próbował przedrzeć się przez stoliki, ale niespodziewanie ktoś z klienteli poderwał się, uderzył go ramieniem. Mężczyzna zachwiał się, ledwo zdołał zachować równowagę, lecz w głupim odruchu machinalnie odpowiedział na atak; doskoczył do bandyty, wbił się w niego całym ciałem. Trep w przeciwieństwie do najemnika nie utrzymał się w pionie. Niechybnie upadł na pobliski stół, strzaskał ustawione na nim szkło, co sprawiło, że zasiadające tam towarzystwo również wstało z krzeseł.
A w ślad za nimi poszła reszta sali.
Xavier w międzyczasie umknął z zarzewia konfliktu; zdołał uwolnić się od tłumu, uciec pod ścianę. Szukał wzrokiem Eshbaal'a, który czekał na niego przy drzwiach. Mężczyzna machnął do niego, dał mu gest, że ma jego rzeczy i wybiegł na zewnątrz.
— Teraz chodź za mną. — powiedział, gdy bard do niego dołączył.
Podał Xavierowi płaszcz oraz lutnie i bez dodatkowych komentarzy poprowadził go w mroki portu.


Ulewa ustała, wiatr uspokoił się, a czerń nieba uwolniła się od burzowych chmur i przebarwiła się ciemnoniebieskim blaskiem. Woda zniesiona ze szkwałem przelewała się ulicą, żwawym strumieniem płynęła po kocich łbach; bruk w blasku latarni lśnił podobnie do łuski, mienił się całą paletą barw.
Bard, chociaż szedł za Eshbaal'em rzeźwo, to krok stawiał ostrożnie, nie chcąc nieszczęśliwie nastąpić nogą na zdradziecki, śliski kamień. Mężczyzna odkąd wywiódł ich poza port i starą zabudowę miasta, narzucił im zdecydowanie żwawsze tempo, lecz równocześnie przestał kompletnie dbać o dyskretności. Zamiast ostrożnie przemykać po bocznych ścieżkach i na wszelki wypadek chować się po cieniach, to prowadził ich bezpośrednio głównym traktem Nowego Świata. Xavier z początku próbował zwrócić mu uwagę, uzmysłowić, że w taki sposób niepotrzebnie zwraca na siebie uwagę, lecz niekoniecznie miał u Eshbaal'a większy posłuch.
— Nie martw się i chodź. — zapewniał go mężczyzna, dźwięcząc z charakterystycznym ożywieniem, który po tym wszystkim, zaczął przyprawiać barda o coś gorszego niżeli zwykłe bóle głowy.
Chłopak miał serdecznie dość tego dnia, przewrotności zdarzeń i przede wszystkim samego mężczyzny, ale wrodzona ciekawość wciąż wiodła go za egzotycznym towarzyszem. Szedł za nim, prawie co to durne ciele; usłużnie milcząc, niekoniecznie się burząc, ale bacząc interesownie na każdą mijaną uliczkę, na każdy krok, grymas i słowo mężczyzny.
Eshbaal od wydarzenia w karczmie nabrał w sobie chwackich manier, które z początku były dość nierozsądne, lecz po opuszczeniu przybrzeżnych części miasta, stały się po prostu bezczelne. Zachowanie mężczyzny nie przypominało trwożności, z którymi uprzednio doskoczył do Xaviera i śmiał prosić o pomoc; teraz stało się aroganckie, pewne siebie, iż można było uznać, że we wzburzeniu mężczyzna uroił sobie, że tu nie będą go szukać, możliwie nie pomyślą, że ukrył się w uliczkach pomiędzy bielonymi, wzniosłymi kamienicami.
Było to nastawienie naiwne i bard w milszym przebłysku wytknął mu to nie raz, ale będąc co rusz uciszany, ostatecznie całkiem przestał się martwić o mężczyznę — nie dlatego, że stracił cierpliwość, czy powzięła go pewna bezduszność, lecz dostrzegł w jego zachowaniu pewne prawidłowości. Po tak długim czasie zdołał w końcu połączyć zdarzenia; widząc rozświetlone, reprezentatywne ulice i wywlekając ze wspomnień niektóre słowa, wreszcie ułożył wszystko w logiczne całości, na których potwierdzenie wówczas czekał usłużnie, milcząc i krocząc za nim ze wzniosłymi uśmieszkami.
Eshbaal doprowadził ich niemalże do sukiennic; skręcił tuż przed rozszerzeniem się ulic i wpadł we węższy przesmyk pomiędzy Bottiglierią, a podobnie wyszukanym gościńcem. Rozświetlone okna obu przybytków rzucały ciepłą łunę na przecznice; pozwoliły bez większego strachu pokonać strome schody, które gwałtownie zarywały prosty dukt i wpadały w uskok, aby zatrzymać się tuż przed kamiennym ogrodzeniem. 
Mur wznosił się wysoko, a żelazną bramkę spinała gruba kłódka, lecz rozrosłe, zdrewniałe plącze wisterii przewalało się z ogrodu na ich stronę, oplatało zmurszały kamień i tworzyło alternatywną drogę dla kogoś, chociaż odrobinę chybkiego. 
Eshbaal podszedł do rośliny. Chwycił za nią, zbadał wytrzymałość, po czym żwawszym ruchem wspiął się na obmurowanie. Odwrócił się do chłopaka i wyciągnął dłoń.
— Pomóc ci? — rzucił, błysnął zębami w szerokim uśmiechu.
Xavier na odpowiedź uniósł brew, lekko podciągnął kącik ust. Zbierał się na komentarze, lecz ostatecznie ograniczył się wyłącznie do pobłażliwego parsknięcia. Podał mu rękę, pozwolił sobie pomóc; mężczyzna podciągnął go i od razu zeskoczył, robiąc przestrzeń dla chłopaka.
Bard siadł okrakiem na murze. Powiódł wzrokiem po mrokach ogrodu; cieniach kwiecistych kobierców i nisko prowadzonych drzew. Ich koroną szarpał wiatr, wzruszał gałęziami, a przez listowie migotało światło dochodzące od balkonów gościńca, które nieco rozświetlało część zieleńca.
Xavier przez moment patrzył po budynku, próbował rozeznać się w kształtach, które od czasu do czasu przemykały w oknach, aż w końcu zerknął na mężczyznę. Eshbaal przyglądał mu się z dołu, dłonie oparł na bokach i uśmiechał się do niego w taki sposób, że bard nie powstrzymał, żeby nie odpowiedzieć mu podobnym grymasem.
— Domyśliłeś się, prawda? — zawołał, a gdy chłopak nie powstrzymał śmiechu, skrzyżował ręce na piersi, pokręcił głową. — Od kiedy?
— Czekałem, aż sam się przyznasz. — Xavier wzruszył ramionami, przełożył nogę i lekko zsunął się na żwir. — W pewnym momencie zacząłeś się zachowywać, jak durny turysta, a nie ktoś, kto musi uciekać.
— Może trochę mnie poniosło.
— Więc z kim tak naprawdę mam tę przyjemność?
— Nie zmyśliłem imienia — zaśmiał się cicho. — Może tylko trochę zszedłem ze statusami.
— Szlachcic? Z tytułami? — zapytał bard. Zrównał się z Eshbaal'em, który z lekkim ociąganiem kontynuował drogę przez ogród. — Może przez pół wieczoru ciągałem hrabiego po oberżach?
— Nie znam waszego indigenatio. — uśmiechnął się, złapał wzrok chłopaka. — Więc możliwe, że sadzę się nawet wyżej.
Xavier parsknął.
— Zatem kupiec?
Eshbaal roześmiał się, machnął dłonią, ni to przeganiając nieistniejące robactwo, ni to walcząc ze zakłopotaniem.
— Wymyśliłem to na szybko — odparł. — Ale Sokhem rozporządza dahabem na masową skalę, a wszelkie złoża należą do rodzinny królewskiej. To w sumie w sposób pośredni czynni ze mnie również kupca.
Bard pokręcił z politowaniem głową, zauważając, że na ostatnie słowa mężczyzna się uśmiechnął; nieco wyprostował sylwetkę, uniósł dumnie brodę.
— Kontakt mnie wystawił? — Xavier wciąż zdobił usta w złośliwości, nie mając dla mężczyzny nawet odrobiny litości.
— Wystawił! Tylko nie kontakt, a brat.
Szli brukiem z dala od świateł latarni, w mrokach rozrosłych bzów. Z przemoczonych liści od czasu do czasu spływała woda; biła po głowach i ubraniach ciężkimi kroplami.
— Mieliśmy zwiedzić miasto, zobaczyć coś ponad to, co pokazywał nam burmistrz, ale dopadło go pewne hrabiostwo. Nie mógł im odmówić. Dobro interesów przede wszystkim. Czy jakoś tak.
— Masz pięć lat?
— Stwierdziłem więc, że sam pozwiedzam. Bez straży.
— Naprawdę masz pięć lat.
Eshbaal w pewnym momencie zszedł z dróżki, przeskoczył przez klomb niskich krzewin. Poszedł w stronę budynku, gdzie na znacznych wysokościach widoczne było kilka pokoi z balkonami. Zatrzymał się przy tym, w którym oknach zalegał mrok.
— Nie wiesz, jak bardzo problematyczna potrafi być taka obstawa — kontynuował. — Z nimi to żadna zabawa.
— Oczywiście, bo zwiedzanie paskudnych przybytków, to w przeciwieństwie przecież całkiem przednia rozrywka.
— Chyba nie powiesz, że nudziłeś się tego wieczoru?
— Nie, skądże — odmruknął chłopak, omal nie wywrócił oczami. — Uwielbiam tracić majątki przez rozpieszczonych paniczy.
— Zarzekłem się, że ci zapłacę, więc wynagrodzę ci to. — Eshbaal odpowiedział mu uśmiechem. — Chociaż myślałem, że dość dobrze wyszedłeś na grze.
— Tu chodzi o straty moralne. Kto zmusza barda, żeby zakładał się na własny instrument?
— To też mogę pokryć.
Mężczyzna odwrócił się od chłopka, zsunął się po trawie pod sam mur. Sięgnął do plącza bluszczu, który płonnie, lecz ekspansywnie spinał się po budynku. Przez moment walczył z pędami, aż uwolnił linę — tudzież coś podobnego, splecionego z kilku płacht ciemnego materiału. Amatorski trok sięgała do pierwszego balkonu.
— Chyba sobie ze mnie kpisz.
Xavier, widząc to, odruchem przyłożył dłoń do twarzy, ledwo stłumił śmiech.
— Jest stabilne. Sprawdziłem. — na potwierdzenie swoich słów mężczyzna wzruszył strukturą. — Zapraszam.
— Chcesz, żebym na to wszedł?
— Przecież coś ci obiecałem.
— Złamany kark?
Eshbaal parsknął. Mina chłopaka nie prezentowała nazbyt miłego nastawienia, ale mężczyzna nie potrafił hamować się z rozbawieniem.
— Wiesz bardziku, co to dahab? — ponownie pociągnął za linę i przeciągnął ją do niego. — I co z tego kruszca można wykonać?
Xavier odebrał splot, szarpnął nim. Przez chwilę patrzył na balkon, potem znów zerknął na Eshbaal'a; na paskudnie wesołe uśmieszki, wzniosłe przybrania.
— Tylko nie bardziku. — odparł. Szumnie odrzucił płaszcz, poprawił lutnie i zebrał się na pierwszy pewniejszy chwyt na linie. — Nazywam się Xavier. 


___
Sprofanowano fragmenty utworu Anatole Le Braz, Kołysanka. 
Bruh.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz