wtorek, 19 stycznia 2021

Od Marty CD Tassariona

Spracowana rączka zacisnęła się na chudym, kobiecym nadgarstku. Wbiła w rumianą skórę paznokcie, postarała się przywrócić własną właścicielkę do tego ważnego tu i teraz, do łypiącego na nią groźnie Tassariona. Do tego obrzydliwie podniesionego głosu, syku i krzyku. Do oskarżycielskich czerwonych ślepi, które spoglądały na nią tak brzydko, starając się przypomnieć o kilkanaście dobrych wieków temu ustalonej hierarchii mężczyzna-kobieta, mądry-głupiutka. Przypominały o tych czerwcowych, dwóch makach zerwanych kilkanaście lat temu, by stać się martusiowym psim łańcuchem i obrożą. Nic dziwnego, że to właśnie teraz kwiaty zdecydowały się o wyjść na powierzchnię, będąc tak długo skrytymi pod gruntem umysłu. 
On był wyżej, ona niżej, przecież to tak proste, banalnie oczywiste. Ktoś tam bardzo dawno temu ustalił to w wysokich niebiosach, rzucił swym nic nie wartym, a jednak tak szanowanym przez wszystkie myślące istoty słowem, a więc teraz musiało się to ciągnąć za kobiecym ciałkiem niczym własny cień i przyszpilać rudogłową do wyznaczonej jej przez los pozycji. Marta, rudowłosa dziewka, to głupia dziewucha ze wsi. Z zapomnianą, wymazaną przeszłością i bez jakiejkolwiek przyszłości. W końcu jak niepiśmiennicza, niepotrafiąca rozczytać ustalonych przez ludzkość znaków dziewka miała być kiedykolwiek określona innym przymiotem niż zwykłą, prostą głupotą? Jak ta rudowłosa, uśmiechnięta i ciepła Marciucha mogła stać się dla kogokolwiek ważną, znaczącą istotką mającą coś do wykrzyczenia tej przytłaczającej ją przestrzeni, jeżeli nie powinna była nigdy dojść do głosu? A Marta chciała tak wiele z siebie zrzucić, wykrzyczeć przeszywająco drżącym i krztuszącym się we własnych emocjach głosem, wygarniając wszystkim wszystkie krzywdy, które jej sprawili. Tym razem mieć możliwość posłużyć się oceniającym, kontrolującym spojrzeniem, którego chwytali się wszyscy wokół niej. Jak odczuła na własnych, teraz nagich obojczykach, również i Tassarion. 
Z modrych ocząt buchnęły łzy, bo przecież nigdy się ich nie wstydziła, wręcz odwrotnie, uważała za własną cnotę w pozbawionym emocji świecie. Były gorące, słone i palące, ale to dobrze, bo utrzymywały ją w teraźniejszości i w wysokiej pozycji, nie pozwalając nawet na szybkie łypnięcie na utrzymujące ją przy ziemi makowe łańcuchy. Modre spojrzenie na gorącą złość czerwonych ślepi odpowiedziało chłodem lodu, rzucając śniegiem prosto w męską twarz. Kobieta wyprostowała plecy, przesunęła rude loki z twarzy, chcąc, by widział jej łzy, jej wyrzut i równą tej jemu wrogość, jeżeli nie była większą. 
— Powtórz to — zaproponowała, czując, jak pomiędzy czerwone od pocałunków wargi przedostaje się kilka słonych łez, następnie rozpływając się na języku, przerywając na zębach. — Wykrzycz mi to prosto w oczy, Tassarionie, a nie gdy gapię się we własne dłonie, na miłość boską! — Marta podniosła się z materaca i podeszła do nadal trzymającego się przy ścianie, wściekłego elfa. 
Pozostawiła pomiędzy nimi chłodne dwa metry. Nie unosiła własnych dłoni, pozostawiając je otwartymi i rozluźnionymi. Nie gestykulowała nimi żywo dla podkreślenia własnych słów i złości, zamiast tego zezwoliła im na luźne zawiśnięcie przy biodrach. Jedynie wyżej podniesiona broda, źle błyskające spojrzenie świadczyło o wszystkich gotujących się w kobietce emocjach.
I łzy, bo tych nawet nie próbowała zatrzymywać za granicą powiek. Pozwalała im uciekać, wypływać z kącików. Niech będą świadkami i dowodem, niech pozostawiają po sobie czerwone ślady oraz słony posmak w ustach, wymazując w ten sposób jakiekolwiek wspomnienie o jeszcze kilka chwil temu subtelnie muskających rumianą skórę wargach kochanka. 
— Przecież możesz uderzyć. Jeżeli rozkażesz, zdejmę koszulę, chcesz kij? Na pewno jakiś znajdziemy w którymś ze schowków. Miotła też się nada, jeżeli z odpowiedniego drewna. A może nadstawić ci polika? — zapytała i podjudziła mężczyznę do podjęcia decyzji, opuszkami palców przesuwając rude loki z rozgrzanego policzka, paluszkiem wskazując konkretne miejsce, w które należałoby celować. Ten rumianego policzka, który całował z taką czułością, w który wpatrywał się z afektem. — Co się dzieje, Tassarionie? Chyba nie chcesz mi wmówić, że nie potrafisz uderzyć niewychowanej dziewki, która tak bezczelnie wciągnęła ciebie na własne łóżko! Bez zgody! Obrzydliwa, prawda? — żachnęła się w końcu i w kilku zwinnych susach pokonała dzielącą ich odległość, chcąc jeszcze lepiej dostrzec gotującą się w czerwonych ślepiach złość, wyrzucić mu jej bolesność, ostrość. 
Ale jednak głos w końcu musiał się załamać, zatrzymać w krtani, gdy kolejne złośliwe słówka ugrzęzły w niej na dobre. Marta zaniosła się szlochem, nie mogąc już dłużej wytrzymać twardego męskiego spojrzenia czy galopujących po całym ciałku złych emocji, gorszych określeń i najgorszych, osobistych ocen. W końcu zawsze była i zawsze miała pozostać słabą, głupią dziewuszką w trwodze uciekającą przed cudzą dłonią wymierzoną w jakąkolwiek część ciała z jakiegokolwiek powodu. Kobiece ciałko zadrżało, zrobiło się małe, delikatne i mizerne, starając się w ten sposób schować przed wszystkim czającymi się na nie drapieżnikami.
Marta uciekła od mężczyzny, nie mogąc nawet choć na moment na niego zerknąć, poszukać w nim swego odkupienia i wybaczenia od szlachetnego pana. Stanęła przy oknie, wbiła modre spojrzenie w śnieg, który na myśl i tak przywodził jedynie mężczyznę oraz jego chłodne opuszki na piegowatym barku. 
— Wyjdź. Szlachetnym elfom przecież nie wypada oddychać jednym powietrzem z głupią babą, jeszcze by się zaraziły — zauważyła i splotła ręce pod piersią, a palce wbiła we własne, już nieprzykryte żadnym gorsetem żebra, karząc się za każde wypowiedziane w złości słowo, za to muśnięcie opuszkiem blizny, do której nigdy nie powinna była dotrzeć. Do uszu nie dobiegło żadne skrzypnięcie nienaoliwionych drzwi. — Powtórzę jeszcze raz, Tassarionie. Ostatni. Jeżeli nie potrafisz po zwyzywaniu uderzyć prostej dziewki, która już dawno powinna znaleźć się pod twoim bucikiem, bo nie postąpiła tak, jak chciałeś, to wyjdź i nie wracaj, boś niesłowny, obrzydliwy tchórz. A tacy to jeszcze gorsi od moich dawnych oprawców — wstrzymała się w połowie zdania, nie chcąc go kończyć. 
Nie trzeba było przecież mówić, że na uderzenie tych drugich przynajmniej zawsze mogła się przygotować. Przymknąć na chwilkę powieki, wbić paznokcie we własne dłonie i stłamsić krzyk, uciekając gdzieś hen daleko myślą. Z godnością znieść wymierzoną w kobiece ciałko karę. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz