poniedziałek, 18 stycznia 2021

Od Marty CD Tassariona

Martuszkowy, groźny wzrok nawet na chwilę nie zszedł ze stojącej w progu Kai, teraz wymieniającej porozumiewawcze spojrzenia z nadal wygodnie spoczywającym na materacu jej łóżka Tassarionem. Modre oczy błyskały ze złością, która w kierunku Montgomery prawdopodobnie nigdy nie została skierowana – a przynajmniej nie ze strony tej wesołej, zawsze uśmiechniętej, cieplutkiej i pomocnej. A tu proszę, teraz stała przy toaletce z rozbitym lusterkiem, wściekła i fukająca niczym kobyła w rui. 
Kai parsknęła brzydko na taką myśl, uświadamiając sobie, że była niezwykle trafiona, mając na uwadze stan, w którym zastała dwójkę wesołych ptaszków. 
— Kai, czy czegoś jeszcze potrzebujesz? Powtórzę jeszcze raz, jeżeli nie dosłyszałaś, tak jak poprzednio. Czy coś jeszcze? — zapytała Marta, wciskając słoiczek z piołunem prosto w zdecydowanie mniej spracowane, gładkie dłonie nadal śmiejącej się kobiety, nie wspominając już o dzwonkach, które w tym ogromnym rozbawieniu jej towarzyszyły. — Kai, na miłość boską! — zaniosła się ta wesoła Martuśka, ściągając rude brewki, marszcząc to swoje zwyczajnie gładkie czoło i unosząc obie dłonie ku sufitowi. — Ja ci nie włażę do łaźni, jak mizdrzysz się z Nikolaiem. Nawet, jak się spieszę — zauważyła kobietka i ponownie ułożyła dłonie na swoich biodrach. Palce zacisnęły się trochę za mocno na niebieskim materiale. — I pokój Dezego też omijałam. 
Szmaragdowe oczy błysnęły zawadiacko i nie zwracając uwagi na rudowłosą, spojrzały za jej plecy, na nadal komfortowo wylegującego się mężczyznę. Montgomery uniosła palec wskazujący, wycelowała go groźnie w białowłosego. Dzwonki poruszyły się ostrzegawczo. 
— Pilnujcie się dzieciaki, żeby się nam za dziewięć miesięcy ich więcej nie pojawiło — syknęła, nadal jednak utrzymując wszystko w rozbawionym tonie. Przeniosła spojrzenie zielonego oka na nadal gromiącą ją Martę, której ręce teraz były splecione pod piersią. — Brałaś dziką marchew? 
— Kai, na matczyną miłość przenajświętszej Erishii, osobiście ustalam ci dawki, dostarczam wrotyczu, jak masz tylko jakąś wpadeczkę, o nasionach nawet nie wspominam — fuknęła, nawet nie łapiąc się na jakimkolwiek kłamstwie. Wszystko było jak najbardziej prawdziwe. — I ty uważasz, że zdaję się na los albo po wszystkim skaczę i kucam, i unoszę ręce do nieba? A może próbuję się... wypłukać? — Grymas na twarzy Marciuchy ewidentnie świadczył, że nawet by tego nie spróbowała. Głupstwo przeokropne. 
Bardka wzruszyła niedbale ramionami. To jej zielone, magiczne oko błysnęło, ciut oceniająco, ale bynajmniej nie złośliwie. 
— Z młodymi i ich emocjami to przecież nigdy nie wiadomo. Zresztą, ile wy się znacie? Dzień? No nie powiesz mi, że dłużej — Kobieta westchnęła ciężko, pokręciwszy głową, a potem beztrosko klasnęła w dłonie. Na czekoladowej twarzyczce uśmiech poszerzył się nieznacznie, a jego zadziorność zastąpiło ostatecznie to matczyne ciepło, które Kai przez kilkadziesiąt lat swojego życia opanowała już do perfekcji. W końcu niejedną gorącokrwistą dziewuszką już musiała się zajmować, czasami ratować z kłopotów. — No. To powodzenia dzieciaczki. A ty Martuniu, to mam nadzieję, że wszystko mi opowiesz. Co, gdzie, i jak. To jak, to najważniejsze. I wiesz, jakbyś potrzebowała wskazówek, to...
— Tak, tak — przerwała jej rudogłowa, już biorąc się za wypychanie z pokoju tej przed chwilą tak ledwo żywej, skacowanej Kai, którą najwidoczniej cudze baraszkowanie niezwykle rozbudziło. Ba, wręcz uleczyło.  — Żebym ja ci nie przypominała, co było z Nikolaiem i ile wam to wszystko zajęło, nim się sobą zajęliście w tej cholernej łaźni... — dosyczała jeszcze złośliwie, już sięgając do klamki i już gotując się do zamknięcia drzwi prosto przed nosem bardki. — Kai, na bogów, jestem dorosła!
— Wszystko! Wszyściusieńko! I jak chcesz, to podrzucę ci na jutro... — Drzwi zatrzaśnięto, a Marta westchnęła ciężko, odwracając się na pięcie. Huknęła plecami o drewno, czerwoną twarzyczkę schowała pomiędzy palcami. Nie przeszkodziło jej to jednak w zgromieniu swym modrym spojrzeniem zadziornie uśmiechającego się Tassariona, który wylegując się na materacu prędzej przypominał jej doskonale wygłaskanego kota, niźli mężczyznę przed chwilą gotowego do wzięcia na swoje barki całego przedsięwzięcia. 
— Tassarionie, błagam cię! Ty się ciesz, że ona mi ciebie nie porwała, czarownica przebrzydła— zauważyła Marciucha, w końcu odrobinę rozluźniając spięte w złości ramiona. A jeszcze przed chwilą było jej tak dobrze, tak miło! — Albo, nie wiem. Nie zaproponowała, że się dołączy — westchnęła, w końcu decydując się na powolne i bardzo kocie, bo przecież nie tylko Tassarion mógł być w tym pomieszczeniu kotem, podejście do materaca, na którego skraju następnie przysiadła. Zarzuciła nóżkę na nóżkę, pokręciła stópką, teraz to na niej zawieszając swoje spojrzenie, jakby specjalnie unikając tej cholernie i cudownie szlachetnej buźki elfa. — Nie bądź taki zdziwiony. To Kai. To byłoby bardzo w jej stylu, oj, zdecydowanie — parsknęła w końcu, zarzucając tym rudym lokiem, co opadł na jej czółko niesfornie. Nie żeby to pomogło, gdy było ich tak wiele. 
Damska dłoń sięgnęła do własnej łydki, zjechała po niej powoli, by po chwili, nie przejmując się zbytnio czekającym na materacu mężczyzną, zająć się swoim bucikiem. A po chwili, następnym, a co! Zrzuciła obuwie na podłogę, a to łupnęło o drewniany, skrzypiący parkiet. Marciucha uniosła delikatnie ramiona, przeciągnęła się, niczym kot oczywiście, i zerknęła znad ramienia na Tassariona, podciągając prawą brewkę ku sufitowi. Na twarzy pojawił się delikatny uśmiech, może i odrobinę wyczekujący ewentualnego dalszego działania.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz