czwartek, 21 stycznia 2021

Od Marty CD Tassariona

Martusiowa rączka spłynęła po smukłej łydce, obmywając ją delikatnie i masując spięty mięsień, podczas gdy dziewczęcy kręgosłup wygiął się w ładny łuk. Subtelny i pełen gracji, nawet jeżeli tej rudogłowa nigdy nie została nauczona – bo w końcu po co wiejskiej dziewczynce wdzięk czy powab, gdy w zupełności wystarczy jej silna ręka oraz bardzo proste spojrzenie na świat, który dzięki temu jawić się będzie nie w szarościach, a jedynie w czerni i bieli, tak bardzo ułatwiając życie.
Szkoda więc, że Marta z góry była skazana na porażkę w nauce spoglądania na otaczającą ją przestrzeń, którą zawsze rozdrabniała, szukając w niej problemów i tych nikomu niepotrzebnych wdzięków, obserwując szczegóły, jakimi były chudziutkie pręciki kwiatów w wiosnę otaczane przez chmarę tłuściutkich pszczół czy opuszkami kobiecych paluszków starając się zaznać tych jeszcze cieńszych żyłek na liściach krzaków. Fascynowały ją od zawsze, w końcu do czego roślinom miałyby przydawać się drobne krwiobiegi? Czy przez ich listki przepływała zielona jucha? Czy również spływała po ich łodygach, będących łydkami, udami i stopami zarazem?
Rączka zatrzymała się na chudej kostce, ściskając ją mocniej, a dziewczyna w swej, jeszcze sennej, refleksji zauważyła, że prawdopodobnie byłaby bardzo ładnym, smukłym kwiatem. Nie do końca wiedziała jakim, zresztą, ona sama nigdy nie powinna była tego określać; kto wie, może powinna była zapytać się o to kiedyś Dezego. Lub samą Pelcię, która przecież uwielbiała nazywać ich kwiatkami, która, podobnie jak Marta, rozkoszowała się kolorowymi płatkami muskającymi poliki, nie wspominając już o wiankach adorujących ludzkie głowy podczas wszelakich świąt. Tak, Pelcia byłaby dobrym kandydatem do zadawania pytań o takie sprawy. 
Modre oczka przymknęły się na krótką chwilę, gdy kobieta przeniosła się na drugą nogę, tę również starannie obmywając. Tassarion, nawet jeżeli posiadał na swej twarzy te dwa, cudownie kuszące maki, sam czerwonym kwiatkiem zostać przecież nie mógł. Bo te były zbyt delikatne, ich szkarłatne płatki z taką łatwością rwały się pomiędzy nawet najdelikatniejszymi palcami, nie wspominając o marszczeniu; a przecież mężczyzna słabym nie był. Nawet jeżeli Marcie spomiędzy jarzębinowych warg wyrwało się, że jednak za takiego go uważała. Za obrzydliwego tchórza, co traktowała jako okropny ruch poniżej pasa ze swojej strony.
I choć słowa opuściły ustka, tak nigdy nie zasiedliły się one na dobre w martusiowym umyśle. Gdy wyjechał, wyobrażała sobie, jak będzie go za to przepraszać, jak mocno wycałuje te szlachetne, teraz odrobinkę zarysowane, poliki, byleby wybaczył tak brzydkie, niegodne przekleństwo. Może raz w głowie zawitała mrzonka, że pocałuje go i w usta, błagając, by wymazał z jej czerwonych warg okropne słowa skierowane w jego kierunku. Brzydkie namawianie do złego, którego przecież nie popełnił i nigdy nie chciał popełnić. 
A mógł uderzyć, miał przecież do tego pełne prawo, gdy jędza wykrzykiwała w jego stronę zachęty oraz obelgi.
Marta westchnęła, radując się, że choć na chwilę mogła poczuć się czystą i świeżutką, że w podbrzuszu zapanowało jedynie miłe ciepło, a nie przeszywający ból. Łuk przestał się wyginać, a wyprostował się niczym struna. I stanęła w pomieszczeniu, naga, golusieńka, nie mogąc ukryć się przed czerwonymi ślepiami, nie mogąc od nich nigdzie zbiec, bo piec był za mały, by za nim się ukryć, by skulić się nawet troszeczkę. Ale przecież jej to nie przeszkadzało. Położyła dłonie na własnych ramionach, przytulając się do przedramion i poszukując w nich czułości oraz ciepła, bo pomimo rozpalonego już pieca, po pomieszczeniu nadal krzątał się zimowy chłód. 
Drzwi zaskrzypiały, a modre oczko błysnęło i zerknęło za siebie z ciekawością, ale kompletnym brakiem wstydu, bo wstydzić się nie miała czego. I parsknęła głośnym, choć bardzo zmęczonym i obolałym śmiechem, na to jego bardzo jędrne kurwa, porządniejsze od wcześniejszego. Parsknęła jeszcze głośniej, gdy do tego dołączyło siarczyste, zupełnie niepasujące do szlachetnego wizerunku ja pierdolę, a te czerwone ślepia schowały się za przeznaczonym dla kobiety ręcznikiem. Zwinnie podbiegła do mężczyzny, rude loki podskoczyły z martową wesołością na nagich ramionach, delikatnie osłaniając obojczyki, jednak nie krągłe piersi. Rączka musnęła rączkę, odbierając zamówiony przez kobietę materiał, którym następnie szybko się obwinęła. 
— Już możesz zerknąć, Stasiu, bardzo ci dziękuję — szepnęła cichutko i czule, zdrabniając jego imię. — Przecież nie ugryzę, nawet z okresem, obiecuję — zażartowała jeszcze, starając się choć odrobinkę go rozluźnić. Rozumiała jednak doskonale, że nie, sytuacja, w której spoglądało się na golusieńką, dopiero co obmytą kobietę, typową na pewno nie była. — Zastanawiałam się jaką roślinką mógłbyś być — podjęła w końcu temat, zwinnie obracając się na pięcie. I o mało nie wyrżnęła orła, bo przecież podłoga łaźni była śliska, a Martunia wcale nie hamowała się z chlapaniem. Nie przejmując się tą nagłą utratą równowagi, podeszła do piecyka i kucnęła przy nim, łapiąc ciepło we własne dłonie, zbliżywszy je do kratek. — I chyba byłbyś zawilcem. Spryciule tak łatwo się po tych górskich stokach rozrastają, że nie zauważysz, a na wiosnę już ich pełno. I są bielusieńkie, jak twoje brewki — zauważyła, ziewając. Ale tylko troszkę. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz