wtorek, 19 stycznia 2021

Od Tassariona CD. Marty

Przyjemna cisza rozciągała się po wszystkich pomieszczeniach budynku, nieprzerywana przez stłumione głosy, ostrożne kroki, czy chociażby ciche wzdychanie. Choć wrażliwe, wampirze ucho było w stanie wychwycić puls każdego, kto znalazł się przynajmniej w promieniu kilku metrów od mężczyzny, spokojne, wyłapywane przez niego rytmy, faktycznie wskazywały na to, iż niemal każdy, znajdujący się w Tirie gildijczyk, od dłuższego czasu pogrążony był w błogim śnie. Z trudem wspiął się po schodach, płócienny worek przerzucając na to, o wiele mniej zmęczone i obolałe, ramię, a wolną dłonią rozwiązał sznur skórzanego, pikowanego obojczyka. Dopiero gdy znalazł się na piętrze, kilka desek zaskrzypiało pod ciężarem jego ciała, nigdy jednak na tyle głośno, by zbudzić, śpiącego za najbliższymi drzwiami, nieznajomego rekruta. Westchnął ze zmęczenia, próbując przyspieszyć kroku, jednak pulsujący z rany ból oraz wciąż obolałe kolana, nie pozwoliły mu szybciej zbliżyć się do drewnianej powierzchni, odgradzającej pokój wampira od reszty korytarza.
Sam nie był do końca pewien, czy powrót do Tirie był powrotem szczęśliwym. Czy rzeczywiście wolał kolejne dni spędzić w tej słodkiej, bezczynnej rutynie, która towarzyszyła mu jeszcze przed wyruszeniem do Geremell, czy być może już tęsknił za nieustającym hałasem wielkiego miasta. Za jego wielobarwnymi mieszkańcami, nocami spędzanymi w karczmach, do których wieczorni wesołkowie pchali się tłumami, dobrym, dojrzałym winem i występami bardów znanych we wszystkich zakamarkach Iferii. I za tymi ich tkliwymi balladami, które delikatne ustka tak sprawnie wyśpiewywały, chcąc, by kolejne wersy dotarły do każdego, znajdującego się w pomieszczeniu słuchacza. Miasto potrafiło być niebywale wyzwalające, kiedy o poranku nie musiał ponownie chować się w śmierdzących, zajętych przez szczury i utopce, podziemnych korytarzach oraz kiedy na jego powrót nie oczekiwał ten, który w jednej dłoni dzierżył rękojeść batu, a w drugiej truchło kanałowego gryzonia.
Spiczaste ucho zadrżało delikatnie, kiedy dźwięk kroków, nienależących tym razem do niego, musnął blady płatek, ostrzegając o obecności, kierującego się w jego stronę, nocnego marka. Pospiesznie uniósł spojrzenie znad starych, wypełnionych licznymi, wydłubanymi przez szkodniki korytarzami, desek, poszukując w mroku sylwetki nieznajomego. Czerwone, błyskające w ciemnościach ślepia, wędrowały z jednej strony korytarza na drugą, cały czas wyczekując nadejścia obcej osoby i poszukując spojrzeniem jakiejkolwiek kryjówki, miejsca, w którym mógłby skryć swoje rozjarzone w czerni spojrzenie. Zrobił prędko kilka kroków w przód, zatrzymując się dopiero przy kolejnej, rozpalonej świecy, migocącej niepewnie w otaczającym ją mroku.
I dopiero gdy w świetle drobnego płomyka pojawiła się tak dobrze znana mu sylwetka, siwe brwi uniosły się w zaskoczeniu, a niewidzialna gula ugrzęzła w gardzieli, nie pozwalając mu na wypowiedzenie jakiegokolwiek słowa. Krwiste tęczówki zerknęły w te modre, te uciekające od niego wzrokiem, niechcące zerknąć na białą, bladą twarz niedoszłego kochanka. Rozumiał. Dlaczego odwracała od niego spojrzenie, dlaczego oddech dziewczyny zatrzymał się w przerażeniu, nagłym przypływie smutku oraz gniewu. Sam nie tego się spodziewał, wciąż mając nadzieję, że zastanie ją za dnia, tak słodko wijącej się płynnymi ruchami po swoim pokoju, zaraz po tym, jak przemyśli każde swoje słowo kipiące skruchą, poddaniem. Jak z jego ust wydobędzie się to przeklęte przepraszam.
Nie zauważył nawet kiedy rozluźnił uścisk na materiale worka, przez co pakunek runął z hukiem na podłogę, strasząc swego właściciela. Tassarion odskoczył na bok, nieco w cień i kiedy tylko zorientował się, że przed obliczem rudogłowej nie powinien chować się w mroku, ponownie przysunął się do światła drobnej świecy. Przełknął nerwowo ślinę, cały czas jednak nie odwracając swojego spojrzenia od tych policzków, o których przecież myślał każdego dnia i które tak samo podziwiał jeszcze przed swoim wyjazdem.
— Cześć, Marto — mruknął półszeptem, a kąciki ust uniosły się w lekkim, niepewnym uśmiechu. Dopiero teraz dostrzegł, jak stojąca przed nim Marta, opatulona była jedynie w pojedynczą warstwę koca, a gołe stopy drżały z zimna, stojąc na drewnianej posadzce. Z zimna bądź przerażenia. — Ucałowałbym dłoń, jednak widzę, że jesteś nieco zajęta — odparł, powtarzając dokładnie te same słowa, którymi obdarował kobietę przy ich pierwszym spotkaniu. A Marta faktycznie, raz jeszcze dłonie miała zajęte, tym razem przytrzymując gruby koc, a w drugiej ściskając pościel oraz nocną koszulę. Ściągnął brwi, szybko zdając sobie sprawę, iż jego obecność nie była jedyną przyczyną malującego się na marciuchowej twarzy lęku. Rumiane poliki wydawały się tej nocy wyjątkowo blade, niemal tak samo białe, jak jego własne.
— Wszystko w porządku? — zapytał, z wyraźną troską w głosie. Wyciągnął w jej stronę dłoń, zatrzymując się jednak w połowie ruchu. Nie sądził, by Marta zgodziła się na jakikolwiek dotyk tych zimnych, martwych dłoni.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz