niedziela, 17 stycznia 2021

Od Marty CD Tassariona

Marta zmarszczyła czoło, nie do końca będąc pewną, czy dobrze zrozumiała słowo kuriozalnie. Pozostało jej jedynie machnąć ręką we własnych myślach na tę drobnostkę, stwierdzając, że przecież i tak nie ma to najmniejszego znaczenia, jak gdyby to pięknie-twardo brzmiące słowo kiedykolwiek miało jej się przydać, choć bardzo chętnie powtarzałaby je po mężczyźnie raz po raz, starając się odwzorować jego niedoścignioną dykcję i szlachetny akcent, układając swe wargi w dokładnie ten sam sposób, co on. Bo nie zaciągał i nie przeciągał, nie upraszczał literek, a słowa, niczym te samych niedoścignionych czarnoksiężników, dla których w końcu każda literka, każdy ton miał znaczenie, melodyjnie wymykały się spomiędzy bladych, niezaróżowionych warg. 
I wtedy sobie to uświadomiła. Że przypominali siebie niczym odbicia w bardzo krzywym zwierciadle, dwa poskręcane przeciwieństwa, teraz siedzące na jednym, skrzypiącym materacu. Ona, barwna i głośna, prosta, niewykształcona, trochę głupiutka i wykorzystująca całe powietrze w każdym pomieszczeniu, on kompletnie pozbawiony kolorów czy pigmentu, jak to sam ujął, dostarczając Marcie kolejne cudownie brzmiące słowo, cichy i raczej wycofany, może odrobinę szelmowski. Ale zadziorni byli oboje. 
Dziewczę sięgnęło po tę dłoń, w którą tak intensywnie wpatrywał się Tassarion, jakby poszukiwał jakichkolwiek pozostałości ze swojego dawnego koloru. Modre oczęta wgapiły się w ichniejszy kontrast, w to ciepło i w ten chłód, w te pieprzyki oraz piegi i ich kompletny brak, a kobiecy kciuk zatoczył po lodowatej skórze jeden okrąg, sprawdzając, czy w ogóle jest elastyczna i człowiecza, a nie przypomina jedynie skalnej rzeźby. 
 — Nie martwię się — prychnęła, lekko oburzona takim zarzutem. Nie była przecież byle jakim babskiem z każdej wsi, żeby rzucać kamieniami w nieznane i przerażające, które przecież tego dnia już kilka razy uśmiechnęło się do niej, zerknęło odrobinę cieplej, a nawet i parsknęło na jakiś żart. No i oddało swoją porcję śniadania. — A nawet jeżeli byłoby zaraźliwe, to co mi po tym? Ot co, nie byłabym już ruda i nie pstrzyłabym się tak w porównaniu do ciebie, i może nie miałabym takich rudych loków i rumianych polików, co się tak na nie gapisz, ale przecież to tylko kolorek. To byłabym cały czas ja, a ty cały czas mógłbyś zawieszać sobie na mnie wzrok — zauważyła, po czym zmarszczyła nos, orientując się, że a i owszem, był to tylko kolorek, a jednak ile problemów w życiu zdołał jej już przysporzyć. 
Kobieta rozprostowała nogi, odchyliła się odrobinę, plecami tuląc się do jednej z dwóch poduszek – druga nadal leżała na skrzypiącej podłodze. Bladej dłoni nie puszczała, cały czas rysując na niej zawijasy i wykrętasy, bardziej zawiłe od samych górskich zawilców, których tak bardzo brakowało jej na tych wszystkich nizinach. Dałaby dużo, by ponownie je zobaczyć, a jednak gdzieś w głębi serduszko podpowiadało, że nie byłyby warte tych wszystkich poświęceń i łez, które gotowa była za nie przelać. 
— Musiałeś wyglądać udanie z takim kolorkiem włosów — zauważyła, ponownie przenosząc swoje modre spojrzenie na okno, na te przyklejone do niego płatki śniegu, które tak ładnie skrzyły się w mrozowym słońcu. — Ciepło. — Ruda brewka poruszyła się z do nie końca wiadomego powodu Marcie, po czym oczęta ponownie zerknęły na męską twarz. Błyszczały się, ale tylko odrobinę, a czółko marszczyło się. Oczywiście, też odrobinę. — Teraz jesteś trochę chłodnawy, ale to przecież nic złego, wystarczą ci czapka i rękawiczki — zauważyła, a z krtani wyrwał się niezwykle beznadziejny jak na nią śmiech, lekko przyduszony i przytłumiony. — Też ci ładnie. A przy mnie jeszcze lepiej, bo to podbija, tak się ze sobą odbijamy. Ja kolorowa jak jarzębina, a ty biały, jak ten śnieg za oknem. 
I nawet nie zauważyła, gdy zagryzła ten swój okropnie rumiany polik od środka i ponownie uciekła modrym wzrokiem za okno, potrzebując dla swojego nagle przytłumionego spojrzenia choć odrobiny przestrzeni, powietrza i rutyny w postaci równo opadających płatków śniegu.
— Nie martwię się — powtórzyła ponownie, tym razem bardziej dla siebie, ciszej i pod zadartym noskiem. — Ale to nic śmiertelnego, prawda, Tassarionie? Od tego się nie umiera, to tylko kolor, co nie? To nie tak, że uciekłeś tutaj, w głąb Nalaesi, żeby tylko się przed tym schować? I teraz nie będziesz ryzykować przez tylko to, że nie masz po prostu nic do stracenia? Prawda, Tassarionie? — zapytała i znowu spojrzała się na siedzącego na skraju łóżka mężczyznę. Modre spojrzenie tym razem było silne, nieugięte, nawet jeżeli te niebieskie tęczówki cały czas skrzyły się charakterystycznie. Odrobinę wilgotno, odrobinę mokro. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz