❁
Marta zmarszczyła czoło, nie do końca będąc pewną, czy dobrze zrozumiała słowo kuriozalnie. Pozostało jej jedynie machnąć ręką we własnych myślach na tę drobnostkę, stwierdzając, że przecież i tak nie ma to najmniejszego znaczenia, jak gdyby to pięknie-twardo brzmiące słowo kiedykolwiek miało jej się przydać, choć bardzo chętnie powtarzałaby je po mężczyźnie raz po raz, starając się odwzorować jego niedoścignioną dykcję i szlachetny akcent, układając swe wargi w dokładnie ten sam sposób, co on. Bo nie zaciągał i nie przeciągał, nie upraszczał literek, a słowa, niczym te samych niedoścignionych czarnoksiężników, dla których w końcu każda literka, każdy ton miał znaczenie, melodyjnie wymykały się spomiędzy bladych, niezaróżowionych warg.
I wtedy sobie to uświadomiła. Że przypominali siebie niczym odbicia w bardzo krzywym zwierciadle, dwa poskręcane przeciwieństwa, teraz siedzące na jednym, skrzypiącym materacu. Ona, barwna i głośna, prosta, niewykształcona, trochę głupiutka i wykorzystująca całe powietrze w każdym pomieszczeniu, on kompletnie pozbawiony kolorów czy pigmentu, jak to sam ujął, dostarczając Marcie kolejne cudownie brzmiące słowo, cichy i raczej wycofany, może odrobinę szelmowski. Ale zadziorni byli oboje.
Dziewczę sięgnęło po tę dłoń, w którą tak intensywnie wpatrywał się Tassarion, jakby poszukiwał jakichkolwiek pozostałości ze swojego dawnego koloru. Modre oczęta wgapiły się w ichniejszy kontrast, w to ciepło i w ten chłód, w te pieprzyki oraz piegi i ich kompletny brak, a kobiecy kciuk zatoczył po lodowatej skórze jeden okrąg, sprawdzając, czy w ogóle jest elastyczna i człowiecza, a nie przypomina jedynie skalnej rzeźby.
— Nie martwię się — prychnęła, lekko oburzona takim zarzutem. Nie była przecież byle jakim babskiem z każdej wsi, żeby rzucać kamieniami w nieznane i przerażające, które przecież tego dnia już kilka razy uśmiechnęło się do niej, zerknęło odrobinę cieplej, a nawet i parsknęło na jakiś żart. No i oddało swoją porcję śniadania. — A nawet jeżeli byłoby zaraźliwe, to co mi po tym? Ot co, nie byłabym już ruda i nie pstrzyłabym się tak w porównaniu do ciebie, i może nie miałabym takich rudych loków i rumianych polików, co się tak na nie gapisz, ale przecież to tylko kolorek. To byłabym cały czas ja, a ty cały czas mógłbyś zawieszać sobie na mnie wzrok — zauważyła, po czym zmarszczyła nos, orientując się, że a i owszem, był to tylko kolorek, a jednak ile problemów w życiu zdołał jej już przysporzyć.
Kobieta rozprostowała nogi, odchyliła się odrobinę, plecami tuląc się do jednej z dwóch poduszek – druga nadal leżała na skrzypiącej podłodze. Bladej dłoni nie puszczała, cały czas rysując na niej zawijasy i wykrętasy, bardziej zawiłe od samych górskich zawilców, których tak bardzo brakowało jej na tych wszystkich nizinach. Dałaby dużo, by ponownie je zobaczyć, a jednak gdzieś w głębi serduszko podpowiadało, że nie byłyby warte tych wszystkich poświęceń i łez, które gotowa była za nie przelać.
— Musiałeś wyglądać udanie z takim kolorkiem włosów — zauważyła, ponownie przenosząc swoje modre spojrzenie na okno, na te przyklejone do niego płatki śniegu, które tak ładnie skrzyły się w mrozowym słońcu. — Ciepło. — Ruda brewka poruszyła się z do nie końca wiadomego powodu Marcie, po czym oczęta ponownie zerknęły na męską twarz. Błyszczały się, ale tylko odrobinę, a czółko marszczyło się. Oczywiście, też odrobinę. — Teraz jesteś trochę chłodnawy, ale to przecież nic złego, wystarczą ci czapka i rękawiczki — zauważyła, a z krtani wyrwał się niezwykle beznadziejny jak na nią śmiech, lekko przyduszony i przytłumiony. — Też ci ładnie. A przy mnie jeszcze lepiej, bo to podbija, tak się ze sobą odbijamy. Ja kolorowa jak jarzębina, a ty biały, jak ten śnieg za oknem.
I nawet nie zauważyła, gdy zagryzła ten swój okropnie rumiany polik od środka i ponownie uciekła modrym wzrokiem za okno, potrzebując dla swojego nagle przytłumionego spojrzenia choć odrobiny przestrzeni, powietrza i rutyny w postaci równo opadających płatków śniegu.
— Nie martwię się — powtórzyła ponownie, tym razem bardziej dla siebie, ciszej i pod zadartym noskiem. — Ale to nic śmiertelnego, prawda, Tassarionie? Od tego się nie umiera, to tylko kolor, co nie? To nie tak, że uciekłeś tutaj, w głąb Nalaesi, żeby tylko się przed tym schować? I teraz nie będziesz ryzykować przez tylko to, że nie masz po prostu nic do stracenia? Prawda, Tassarionie? — zapytała i znowu spojrzała się na siedzącego na skraju łóżka mężczyznę. Modre spojrzenie tym razem było silne, nieugięte, nawet jeżeli te niebieskie tęczówki cały czas skrzyły się charakterystycznie. Odrobinę wilgotno, odrobinę mokro.
❁
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz