wtorek, 19 stycznia 2021

Od Tassariona CD. Marty

Westchnął z ulgą, kiedy dostrzegł wreszcie malujące się w oddali, na nocnym horyzoncie, zabudowania Tirie i należących do gildii budynków. Poprawił zwisający z ramienia szary, płócienny worek, wypchany zakupionymi w Geremell, wełnianymi rękawiczkami, ciasną czapą, drogą, różnobarwną chustą oraz najcięższym i zdecydowaniem najgrubszym kożuchem, na którym kiedykolwiek zawiesił swój wzrok. Mimo iż zdołał się już przyzwyczaić do towarzystwa samotności, a jacykolwiek, głośni towarzysze byli dla Tassariona jedynie kolejnym problemem, nieznośną przeszkadzajką, wiedział, że gdyby nie poznana w porcie kobieta, powrót na należące do Nalaesi tereny okazałby się wykańczający. Wykańczający i nieco przydługi, bo piesza wycieczka nie mogła równać się z podróżą potężnym, pirackim statkiem, nawet jeśli smród gnijącej ryby drażnił wampirze nozdrza prawie że non stop, a załoga, niemal w całości składająca się z przedstawicielek płci przeciwnej, lubiła na każdym kroku przypominać swojemu nowemu towarzyszowi, by nie próbował nawet zbytnio cwaniakować.
Pierwsze, polecone elfowi zadanie okazało się jednak prawdziwym wybawieniem i zdecydowanie potrzebnym odpoczynkiem od dziwactw gildii oraz jej licznych rekrutów. Tirie opuścił nocą, bezszelestnie przekradając się obok nocnego patrolu. Bez jakichkolwiek słów pożegnania, bo jedyną osobą, którą mógł szczerze i prawdziwie pozostawić z obietnicą powrotu, było to rudowłose, niesamowite dziewczę, tak bardzo zranione przez słowa, jego własne, którym nigdy nie powinien pozwolić opuścić tych obrzydliwie zimnych ust. Tamtej nocy wciąż był wściekły. I następnej, gdy wędrował poboczem starej, wydeptanej przez konie drogi, i jeszcze następnej, kiedy zatrzymał się w zatęchłej karczmie, nie chcąc przeczekiwać kolejnego dnia pod niebezpiecznie uciekającym cieniem rozległego drzewa. Aż wreszcie zupełnie zniknęła, pozostawiając mężczyznę z dokuczliwym poczuciem winy. Nie było poranka, podczas którego to nie wracałby myślami do ich ostatnich, wspólnie spędzonych chwil. Do tej przyjemnej, rozpalającej usta namiętności, nagłego przypływu strachu i niekontrolowanej złości, łez na cudownie rumianych policzkach. Sam nie potrafił jednak odpowiedzieć sobie na pytanie, dlaczego tak bardzo mu zależało. Dlaczego, choć znajdował się tak daleko od Tirie, rudowłosa piękność cały czas wkradała się do jego myśli, mających przecież skupić się na powierzonym mu zadaniu, nie pozostawioną za sobą niezgodą. I być może, ale tylko być może, gdyby lepiej zaplanował swój atak, miast powracać wspomnieniami do tych modrych, ciepłych ocząt, nie skończyłby z dziurą w brzuchu, strzaskanymi kolanami, złamanym nadgarstkiem, który na całe szczęście odpowiednio szybko nastawił i ostrym cięciem na tym przeklęcie szlachetnym poliku, które pozostawiła mu na twarzy wściekła kapitan statku, gdy Tassarion wypił o kilka kufli wina za dużo i gdy blef ze strony kobiety, ostatecznie się blefem nie okazał.
Cały ten czas pamiętał jednak o swej, bodajże niewypowiedzianej, obietnicy, złożonej przed obliczem roześmianej Marty, kiedy to wspominała o chęci posiadania nowej chusty i grubego, wyszywanego wełną kożuszka, co by pomógł dziewczynie uchronić się przed chłodem tegorocznej zimy. Mimo iż on sam nie wybrał zakupionych podarków, nie będąc w stanie odnaleźć pod osłoną nocy sklepu, który nie śmierdziałby przypadkiem obcymi miksturami, czy nie trzymał na zapleczu całej kolekcji magicznych artefaktów niepewnego pochodzenia, faktycznie, wykradł zabitemu szlachcicowi większość kosztowności, które akurat udało mu się znaleźć w bogato strojonej sypialni. Dzięki bogom Rivanni nie postanowiła zatrzymać sobie jego pieniędzy, a rzeczywiście, zgodnie z poleceniami wampira, nabyła najdroższą i najpiękniejszą chustę, jak i fachowo wyszywany kwiecistymi wzorami, jasny, ciepły kożuszek.
Wyminął ostatnie drzewa pobliskiego lasu, wydostając się wreszcie na przecinającą wioskę drogę, by już zaraz znaleźć się przed zasypanym śniegiem, gildyjskim ogrodem. Momentalnie poczuł na swej sylwetce wzrok stojącej nieopodal elfki, tej samej, która pozwoliła mu przekroczyć próg głównej izby, gdy pierwszy raz zjawił się na należącym do gildii terenie. Teraz jednak spojrzenie Fiony było zimne. Jakby podczas jego nieobecności zdała sobie sprawę, z kim ona i jej towarzysze mają do czynienia oraz kto stał za tym, że tamte cztery tygodnie temu Marta nie stawiła się ani na obiedzie, ani na kolacji. Uniósł niepewnie rękę, kiwając łuczniczce na powitanie. Ta szybko odwróciła od niego zielone ślepia, wypatrujące teraz jakiegokolwiek, prawdziwego niebezpieczeństwa.
Otworzył z impetem drzwi, chcąc jak najszybciej znaleźć się między czterema ścianami ciepłego, oświetlanego przez świece, korytarza. Czując, jak palący ból powoli roznosi się po zmęczonym ramieniu, ciężki worek rzucił na ziemię, wolną dłonią ściągając z białej czupryny ciemny, gruby kaptur. Zmęczenie podpowiadało, by zaraz skierował się w stronę drugiego korytarza, prosto do swego spokoju, jednak zdrowy rozsądek nakazywał wampirowi, żeby szybko udał się do lecznicy, o ile których z medyków był jeszcze na nogach, bo rana na policzku, tak samo, jak i ta w brzuchu, nie goiły się tak szybko, jak powinny. Pokręcił głową, ponownie łapiąc za worek pełen zakupionych ubrań, robiąc kilka mozolnych kroków w stronę prywatnych kwater. Wolał jednak, by nieodpowiednie oczy nie musiały oglądać pozbawionej krwi rany, a i nie sądził również, by ktokolwiek jeszcze, prócz nocnego patrolu, miał znajdować się poza ścianami swojego własnego pokoju. Nawet jeśli ów przekonanie mogło okazać się wyjątkowo błędne.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz