poniedziałek, 7 lutego 2022

Od Adonisa – Madonnalilja

Zajęcze ślepia pożerały go wzrokiem. Stalowe źrenice, pozornie bez wyrazu, przeszywały go na wskroś, wzbudzały poczucie winy i oceniały każdy jego ruch, w tak piękny, czarujący dla nich sposób. A jednak założył główkę na laskę i pozwalał, by długie uszy klinowały jego palce i nie miał zamiaru w najbliższym czasie jej ściągać. Może z czystego masochizmu serca, dla pysznego posmaku adrenaliny i gorzkiego rozczarowania rozpływającego się na języku. Wspomnienia czerwonych ust, które złożyły na policzku cierniową obietnicę i odeszły, jak gdyby nigdy nic. 
Adonis był już zbyt stary, by cierpieć na złamane serce, a jednak zbyt młody, by po prostu godzić się na poczynania wszechświata względem niego, dlatego też siedział, trochę rozczarowany, bo utknął między młotem a kowadłem. Sprezentowany podarek podobał mu się, nie ukrywał tego, ba, starannie układał laskę przy stole, by zajęczy łeb leżał na blacie i szczególnie zwracał uwagę, czy ktoś zauważył nową ozdobę. Nie przejmował się, gdy jedyną osobą, której wzrok objął prezent, była morda O’Harrowa, który zresztą zawsze odnajdywał wszelkie niuanse, jakby przynajmniej węszył za nimi tym szpiczastym nosem. Był zbyt strapiony inną sprawą, by zadręczać się marnym poziomem swojej popularności. Urodziny Apolonii napierały na niego mięsistą piersią, przyszpilały butem do zimnej podłogi i wskazywały długim paznokciem na „jutro”, a on doskonale był tego świadomy i znowu skubał wargę i przecierał brodę, bo był skończony. Nie tak, że nie próbował. Prezentu szukał od dawna, przynajmniej dwa tygodnie spędził, na szlajaniu się w miejsca, gdzie myślenie okazywało się najefektywniejsze, a w poprzedni czwartek dobre trzy godziny męczył podróżnego kupca, który jakimś prawem przetoczył się koło gildii, mimo kilku większych zasp stojących mu na drodze. Miał brzydkie, dziurawe garnki i kilka pokruszonych kryształów, no i może jedną, czy dwie porcelanowe lalki, które koniec końców okazały się przeklęte. Skracając wszelkie jego zmartwienia do minimum, znajdował się w dość nieciekawej sytuacji. 
Oczywiście pragnął, by prezent był przynajmniej znośny i praktyczny, bo nie znosił niepraktycznych prezentów i wierzył w to, że większość też uważała je za beznadziejne. Wybór więc się zawężał, a dodatkowo tracił na rozmiarach, gdy nareszcie odważył się zajrzeć swojego portfela, tylko po to, by przekonać się, że od dłuższego czasu świeci pustkami. Adonis był więc spłukany, nie miał gdzie prezentu nabyć, a na dodatek, nie miał nawet na niego pomysłu. Starał się już pominąć sam fakt, że naprawdę pragnął dorównać prezentowi Apolonii, gdyż głupie mu się wydawało dawanie byle czego, za tak trafiony podarunek. 
Zastanawiał się nad alkoholem, jednak paskudnie głupio mu się zrobiło, gdy pojął, że Apolonia pija pewnie same najlepsze wina ze stolicy, dobry rocznik, podczas gdy on miał jedynie do zaoferowania ognisty bimber, który otrzymał przed kilkunastoma laty w Obarii i który wyżerał przełyk nawet doświadczonemu krasnoludowi. Najwyraźniej miał jeszcze przez kilka lat pokisić się pod jego łóżkiem. Mógł dać jej perfumy, ale perfumy zawsze są złym strzałem, przecież nigdy nie wiadomo, czy zapach się spodoba i czy w ogóle będzie pasował do osoby i jej własnych… Wydzielin. Z robótek ręcznych. Nie był kreatywny i owszem, umiał zszywać, ale tylko ludzkie tkanki. Wycinanki zresztą wydawały się bardzo nieadekwatne, pisać wierszy nie potrafił, a śpiewanie jest po prostu żenujące. O gotowaniu w jego wykonaniu,nie wspominając.
Czas go gonił, a pomysłów nie przybywało. Zniecierpliwione palce wystukiwały rytm zasłyszanej w jednej z karczm melodii, pieśni wychwalającej cholera wie, którego to już boga, pewnie kolejnego pysznego bytu, wsławionego mordem na ludzkości. Gdyby był młodszy i tutejsza społeczność nie była aż tak zbita, ukradłby coś, bez pomyślunku, wręczył z nonszalanckim uśmiechem i…
Ukradł. Coś, cokolwiek. 
Jak piorun uderzyła go świadomość, że przecież kraść nie musiał, odkąd zapasów miał po uszy. Pod luźną deską w podłodze, pod ciężkim, mięsistym dywanem, skrywały się skarby, skarbiki, drobnostki, które wrzucił tam pierwszego dnia, kiedy znalazł się w gildii i o których zapomniał na dobre, do teraz gdy z ciężkim oddechem odrywał spróchniały panel, rozcinając przy okazji skórę na lewej dłoni.

Z wyczuciem ucałował powietrze nad jej nadgarstkiem, wcześniej kłaniając się nisko i szepcząc proste, naprawdę proste życzenia, należyte dla jego pochodzenia. Z naciskiem na zdrowie, bo zdrowie uważane było za najważniejsze i tylko kilka chwil po fakcie zorientował się, że zważając na jego posadę, odczytane mogło to zostać dwojako. Nie skrzywił się jednak, lecz uśmiechał subtelnie i wręczył jej drobne pudełko. Powstrzymał ją, zanim zdołała otworzyć je w jego obecności. Nie chciał widzieć jej reakcji, wierząc, że prezent okaże się nietrafionym, bo przecież nigdy nie potrafił ich robić, nawet jeśli skłamałaby mu najpiękniej na świecie, jak na aktorkę przystało. 
Zostawił ją więc sam na sam, z małym, granatowym pudełkiem, w którym pobrzękiwała elegancka, stara, ręcznie wykonana broszka. Metalowa lilia gięła się dumnie w fantazyjnych zawijasach. Adonis miał szczerą nadzieję, że mimo faktu, jak odgryzł się na niej ząb czasu, dalej była akceptowalnym podarunkiem. W końcu pół ostatniej nocy spędził na dokładnym pucowaniu każdego z płatków i listków, tak, by móc odnaleźć w nich własne odbicie. 

[Sto lat najukochańsza]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz