sobota, 19 lutego 2022

Od Isidoro - Event

(...) Teraz, kiedy magia stała się wyraźniejszą częścią mojego życia, zaczęło do mnie docierać, że większość dziwnych, niewyjaśnionych fenomenów, ogniskowało się wokół mojej osoby. Dlatego tak zaskakującym dla mnie było, gdy tym razem magia wybrała Mattię, a mi przeznaczenie odmówiło nawet wyraźnego obrazu tego, co czeka mojego brata. Widzisz, śmierć jest bardzo trudna do przeoczenia we wróżbach, jej obecność wykrzywia ścieżkę przeznaczenia, czyniąc jej interpretację nietrywialną. To trochę tak, jakby wrzucić kamień w wodę - tafla burzy się, faluje, obraz staje się niewyraźny, zniekształcony. Podobnie działa obecność czegoś, co powinno być już po tej drugiej stronie, ale wciąż nawiedza świat materialny. To dlatego tak mało mogłem powiedzieć o tym, co czeka Mattię, jeśli usiądzie w końcu na ławce, którą widziały tylko jego oczy, i jedynym, co byłem w stanie mu doradzić to to, by nie brać niczego, co oferowałby mu duch zmarłego. Choćby nie wiem, jak dobre intencje miał ów duch.
We wszystkich podręcznikach do astrologii autorzy zawsze podkreślają, żeby nigdy, pod żadnym pozorem, nie próbować przewidywać przyszłości dla nieumarłego. Patrząc w przyszłość widzimy w końcu ścieżkę życia, zaś gdy ta się urywa, pozostaje tylko ciemność i pustka - a i to jest ten łagodniejszy przypadek. Mówi się, że można zobaczyć wtedy coś, co nie jest przeznaczone dla oczu śmiertelników, albo że magia zwróci się przeciwko wróżbicie, pozbawiając go mocy, rozumu albo życia.
Zgadnij, co zrobiłem, Serafinie...


Księga zaklęć spłonęła, a wiatr rozwiał popioły. Ktoś o bystrym oku mógłby dojrzeć cztery postaci stojące w milczeniu na szczycie strażnicy. Cztery ciemne kształty, które przez moment kontemplowały gasnące w mroku strzępki żaru, a następnie przepłynęły w stronę prowadzącego ku schodom przejścia.
Jednak u dołu wyszły tylko dwa cienie. Jeden z nich oddalił się szybkim krokiem w kierunku wioski, srebrny błysk zatańczył w metalowym okuciu niesionej na plecach kuszy. Drugi cień pozostał pod strażnicą, zawinął się mocniej w swój charakterystyczny, ozdobiony w złote słońca płaszcz. I czekał.
Tymczasem zaś Isidoro zajął miejsce na jednym z pięter strażnicy. Przysiadł na kamiennej podłodze, położył obok torbę, wyjął z niej swą nieodłączną matę z ciemnego aksamitu i ozdobny woreczek.
— Dziękuję, że zechciałeś mnie w ogóle wysłuchać — powiedział Bobby. Wsparł się dłonią o kolano, z trudem zgiął nogę i usiadł ciężko na kamieniu. Skrzywił się, poprawił, wsunął płaszcz pod siedzenie, nie przejmując się już w ogóle tym, że kompletnie odsłania ramiona, że ciężki płaszcz zupełnie z niego zjeżdża. — Nigdy nie spotkałem jasnowidza. Nawet nie wiem, co mam ci mówić. Pewnie i tak już wszystko wiesz.
Isidoro pokręcił głową.
— Nie wszystko. Przecież nadal muszę spojrzeć w przyszłość, prawda?
— Hm, racja — Czarnoksiężnik uciekł gdzieś wzrokiem, a gdy znów się odezwał, w jego głosie brzmiały jakieś dziwne nuty. — W takim razie powiedz mi… Dużo mi jeszcze zostało? I czy bardzo oszukałem śmierć?
Isidoro rozłożył matę przed sobą, wygładził dłonią materiał.
— Czy to jedyne pytania, na które chcesz usłyszeć odpowiedź?
Zapadła chwila ciszy. Przez wybite okno niemrawo wpadło nieco księżycowej poświaty, błysnęło mdło na ścianie, zduszone kłębiącymi się na niebie chmurami.
— Czy wszystkie moje wybory… czy one wszystkie były złe?
Astrolog pokiwał w namaszczeniu głową.
— Połóż tutaj dłoń — przykazał, wskazując gestem haftowane koło.
Bobby zdjął rękawiczkę, przysunął się nieco, położył rękę. Blady kształt odcinał się w panującej wokół ciemności, dziwnie nie pasował do miękkiego aksamitu. Księżyc znów przelotnie zerknął przez okno, jego zimny wzrok padł na dłoń.
Księżyc ukaże prawdę.
Blada dłoń nie była dłonią - była zbiorem kruszących się, popękanych kości, połączonych resztkami wyciągniętych ścięgien, miejscami przysłoniętych przesuszoną skórą. Skóra odłaziła nieregularnymi płatami, odsłaniając ciemne nitki nienaturalne kanciastych, pozlepianych żył. Bobby nie cofnął swojej ręki, Isidoro tylko przebiegł po niej wzrokiem.
A potem włożył swoją dłoń w woreczek, zamknął oczy. Kamienie, tak jak zawsze, garnęły się do jego palców, jednak teraz w ich ruchu było coś nowego, coś innego, niż tylko ta zwyczajowa radość. Radość mieszała się z obawą, bo to, czego Isidoro zamierzał dokonać, było bardzo trudne.
Tak jak się spodziewał, onyks był pierwszym, który odpowiedział na wezwanie. Odprysk ciemności w dłoni, staranny szlif zdawał się zakrzywiać te marne resztki światła wpełzające do opuszczonego pomieszczenia. Isidoro jeszcze przez chwilę obracał kamień w dłoni, mocniej chwytając tę ulotną nić każącą złączyć onyks z odwzorowaniem nieba. A potem położył go na macie.
I nastąpił koniec.
Przeszywające zimno unieruchomiło astrologa, zmroziło powietrze w płucach, zatrzymało serce. Nicość ogarnęła myśli, miażdżąc je przemożnym bezruchem, kompletnie wypierając z duszy jakiekolwiek chęci, wolę, ambicje czy uczucia. Pierwszym odruchem był opór, rozpaczliwa próba odparcia ataku, ochrony tej kruchej i delikatnej części, jaką była sama istota tego, co czyniło człowieka człowiekiem. Ale to nie była dobra droga. Isidoro wiedział, że opór jest daremny, zgubny. Że tak jak zbyt potężny wiatr łamie twarde gałęzie drzew, tak i moc wróżby złamałaby opierającego się astrologa. Jednak miękkie gałęzie wierzby, choć szarpane bezlitosną wichurą, były w stanie przetrwać okrutne kaprysy pogody. Isidoro zakorzenił więc część swego umysłu w tu-i-teraz, części zaś pozwolił zanurzyć się w ciemności i bezruchu śmierci.
Kolejny kamień wylądował na macie.
Może nie tyle kamień, co fragment wróżby, bo oto nieregularny odłamek smoczej kości dotknął misternego haftu, otwierając przed Isidoro kolejne wrota, ciągnąc go głębiej w meandry fatum. Ciemność wzbierała i wzbierała, przelewała się czymś gęstym i lepkim, a Isidoro tonął w tym, wstrzymując oddech, pokornie starając się przetrwać wszystko to, co przeznaczenie postanowiło na niego zrzucić. Kręciło mu się w głowie, choć przecież nigdzie się nie ruszał, a napierająca zewsząd ciemność była samą esencją bezruchu i rozkładu.
Kolejny kamień - pęknięty czarny diament - dołączył do pozostałych. Zwiastował pecha, wykręcał ścieżkę przeznaczenia, wytrącał wypadki z ich naturalnego biegu. Niepełny, niedoskonały, pojawiał się zawsze tam, gdzie coś szło niepomyślnie, gdy wydarzenia lawinowo prowadziły do katastrofy, gdy wybór - był tym najgorszym możliwym.
I ostatnia - perła. W innym kontekście oznaczała mądrość, która przychodziła wraz z doświadczeniem i długim życiem, ale teraz zwiastowała ową mądrość, która przyszła zbyt późno i nigdy nie wskazała drogi. Zaprzepaszczone szanse, pogrzebane nadzieje, błędne decyzje - wszystko to było we wróżbie, rysując jednoznaczny obraz całego życia, jakie prowadził Bobby.
W końcu Isidoro oderwał dłoń od maty, otworzył oczy, nabrał ponownie tchu. Ciemność opuszczonego pomieszczenia zdawała się oślepiać blaskiem po tym, gdzie wróżba rzuciła umysł astrologa. Światło znów wpadło przez puste okno, dotknęło policzka czarnoksiężnika, odsłaniając sypiące się zęby i spękaną żuchwę.
— I? Co ci powiedziały kamienie?
Isidoro dał sobie jeszcze chwilę, splótł dłonie, popatrzył chwilę na matę.
— Zostały ci jeszcze dwa lata — zaczął, podnosząc znów wzrok na Bobby'ego.
— Ha, czyli jednak nie dociągnę do setki… Ciekawe, jak długo bym żył, gdyby nie ten przeklęty rytuał.
— Tyle samo.
Bobby zmarszczył brwi, przechylił głowę.
— Jak to?
— Nie przedłużyłeś swego życia. I bez tego rytuału dożyłbyś sędziwego wieku. Nie musiałbyś jednak kryć się przed światłem ani męczyć tyle z własnym ciałem.
Mężczyzna prychnął.
— Raczej jego brakiem. — Zamilkł na dłuższą chwilę, westchnął ciężko. — A moje wybory? Czy to życie… albo nieżycie… które prowadziłem..?
Isidoro spuścił na chwilę wzrok, skubnął kawałek rękawa.
— Żaden nie był dobry.
— Ani jeden?
Astrolog pokręcił głową.
— Przykro mi.
Zapadła cisza, przerywana jedynie wyciem wiatru gdzieś na zewnątrz i trzeszczeniem starych, sosnowych gałęzi. Pomieszczenie, dziwnie małe i puste, wydawało się nagle pokracznie kanciaste i zbyt wielkie, zimne ściany niknęły w asymetrii cienia.
— Te dwa lata… Nagle brzmi jak bardzo dużo czasu.
— Nie podejmuj pochopnych decyzji.
Bobby zacisnął usta.
— Co w takim razie sugerujesz?
— Żebyś pozostał tu, gdzie jesteś. W Obarii. Jako kryjący się przed ludźmi pustelnik. I nie robił już niczego.
Rozmowa znów się urwała, znów cisza zapadła w opuszczonej strażnicy.
— Miałeś kiedyś nieprzyjemności po tym, jak powiedziałeś komuś, co powinien dalej robić?
— Wiele razy.
— Nic dziwnego.
Bobby zapatrzył się gdzieś w tonącą w mroku ścianę, zaś Isidoro zaczął powoli zbierać kamienie do sakiewki, składać matę do wróżenia. Oba przedmioty wylądowały w torbie, czarnoksiężnik poruszył się na swym poskładanym płaszczu.
— Niemniej jednak dziękuję. Może i jest jakaś mądrość w tym, by po prostu czekać na koniec. Brak działania to też działanie. A jeśli ma mnie to uchronić przed kolejnymi złymi decyzjami, to nie jest to taka zła perspektywa — przyznał w końcu, zbierając się z trudem z twardej posadzki.
Ostatnie dwa cienie wychynęły ze strażnicy. Ten wyższy, ciemniejszy, roztopił się w nocnych ciemnościach, zaś ten niższy przepłynął do oczekującego, i razem udali się w stronę fortu. To był ostatni raz, gdy ścieżka Isidoro skrzyżowała się ze ścieżką któregokolwiek z MacLeodów.


To jest bardzo dziwne i niepokojące uczucie, gdy wróżba staje się na tyle intensywna, na tyle realna, że wypiera ze świadomości wszystkie myśli. I nawet więcej. W końcu można zapomnieć o wielu rzeczach, również tych ważnych i pilnych, czytając po prostu wciągającą książkę. Cóż, przynajmniej ja potrafię. Ale tym razem było inaczej, tym razem magia była na tyle intensywna, że zaczęła wypierać z mojego umysłu również i świadomość mnie samego, poczucie tego, kim w ogóle jestem.
Jest prawdą, że im bardziej oczyszczę umysł ze wszystkich myśli i emocji, tym lepiej i z większą precyzją jestem w stanie zinterpretować to, co los chce mi przekazać. To jak patrzenie przez idealnie gładką, wypolerowaną soczewkę o odpowiedniej krzywiźnie i precyzyjnej korekcji na aberrację światła. Obraz jest czysty, ostry i wyraźny, pozbawiony jakiegokolwiek rozmycia. Zaś kiedy gdzieś na dnie umysłu zalegają jakieś myśli, albo - co gorsza - życzenia tego, jak chciałoby się, by wypadki się potoczyły, wtedy wydarzenia, których się pragnie, zdają się bardziej prawdopodobne. Nie muszę Ci tłumaczyć, do jak koszmarnych pomyłek potrafi to doprowadzić.
Jednak nawet starając się pozbyć z umysłu wszystkiego, co mogłoby wykrzywić obraz przyszłości, nadal patrzę w ten obraz moimi własnymi oczami, nadal zaciemniam go w pewien sposób tym, kim jestem.
Z jednej strony zapomnienie o tym pozwoliłoby mi sięgnąć jeszcze dalej moim jasnowidzeniem.
Z drugiej strony jest to niebezpieczna ścieżka, na którą nie chcę wkraczać, skoro nie mam u swego boku kogoś zdolnego pomóc mi, jeśli coś poszłoby nie tak.
To przypomina trochę eksplorację niebezpiecznej jaskini. Do każdej czeluści schodzi się zabezpieczonym mocną liną, której koniec powinien zostać przywiązany stabilnie do skały, a nad całością powinien czuwać drugi doświadczony grotołaz. Gdy wyłożyłem kamienie dla Bobby'ego, ta lina naprawdę się naciągnęła.
Wiesz, zastanawiam się, czy to, że wszystko w końcu się udało, a ja powróciłem do rzeczywistości po prostu bardziej zmęczony, niż zazwyczaj, nie jest związane z tym, że Bobby w końcu nie oszukał śmierci. Że żył tyle, ile miał żyć, jego rytuał się nie udał, i choć technicznie został nieumarłym, to nie sprzeciwił się przeznaczeniu. Na razie jest to tylko luźna hipoteza. Nie przypominam sobie, bym w jakichkolwiek dziełach dotyczących astrologii spotkał się z analizą tego problemu, jednak muszę przyznać, że sam wcześniej się tym nie interesowałem, stąd moja wiedza może być niepełna.
Czy magowie z Sallandiry rozważali coś takiego?


Przez kilka dni padało. Nie była to śnieżyca, nie było też abstrakcyjnie zimno, jednak ustawiczny, monotonny opad sprawił, że śnieg zaległ białymi zwałami, a uparte odgarnianie go stanowiło pracę z góry skazaną na porażkę. Antares dzielnie wojował z łopatą, starając się przynajmniej utrzymywać oczyszczone ścieżki między budynkami fortu, jednak o oczyszczeniu samego placu nie było co marzyć, nawet z nadnaturalną siłą i uporem rycerza. Fort zdawał się zagłębić we śnie, badacze niespecjalnie garnęli się na wycieczki, ucichły nawet skomplikowane, naukowe dysputy, będące stałym punktem dnia większości rezydentów.
Siłą rzeczy zawieszono testy bicykla, zaś Sophie zauważyła, że ma podejrzanie dużo wolnego czasu. Kobieta rzadko kiedy narzekała na taki stan rzeczy, zawsze była w stanie znaleźć sobie coś produktywnego do zrobienia, jednak to niewielkie, polowe laboratorium, które udało jej się zmontować w forcie, miało słabą siłę przerobową i niespecjalnie dało się pracować nad kilkoma rzeczami jednocześnie. I właśnie wtedy, gdy Sophie zaczynała ze zniecierpliwieniem bębnić palcami po blacie jednego ze stołów, ktoś zapukał do laboratorium.
— Proszę — rzuciła alchemiczka, w roztargnieniu kartkując swój zeszyt.
W końcu podniosła głowę, zerknęła w kierunku drzwi. Stał tam Isidoro, a ten specyficzny uśmiech na jego twarzy sugerował, że mężczyzna wpadł na jakiś interesujący pomysł. Sophie popatrzyła na niego spod oka.
— Niech zgadnę. Szachy?
— Nie. Ale ciepło — odpowiedział, wchodząc i zamykając za sobą drzwi. — Mieliśmy pewien projekt, pamiętasz?
Brwi Sophie uniosły się. Oczywiście, że pamiętała.
— Nie mów mi, że wziąłeś wszystkie notatki.
— Wziąłem.
Alchemiczka dopiero teraz zauważyła torbę u boku astrologa. Mężczyzna sięgnął, wyciągnął stertę naprędce zszytych papierów.
— Moglibyśmy zająć się wykonaniem. Nie przetestujemy tej gry, jeśli jej w końcu nie zrobimy, prawda?
Rysik wylądował między stronami, Sophie zamknęła notatnik.
— Przedestyluję jedną rzecz i możemy do tego usiąść. — Uśmiechnęła się, urwała, zamyśliła na moment. — Ale we dwójkę to będziemy to robić przez tydzień.
— Dlatego pomyślałem, by poprosić o pomoc kilka osób.


Poobiednia pora była najlepszą na to, by zgarnąć nieco chętnych osób na proste zajęcie niewymagające nadmiernego ruszania się. Wspólne siedzenie w jednym z pozbawionych wyraźnego przeznaczenia pomieszczeń, przyjemnie nagrzanym ciepłem niewielkiego piecyka, stanowiło miły, a przy tym i produktywny sposób spędzania nadmiaru wolnego czasu. Nikt nie odmówił Sophie, zaciekawienie mającą powstać grą malowało się na każdej twarzy.
Isidoro siedział z linijką, starannie kreślił rysikiem po kartkach, dzieląc je na mniejsze prostokąty. W każdym z prostokątów - mniejszy prostokącik na obrazek i kilka linijek, by dało się wpisać krótki tekst. Starannie poliniowane kartki przejmował Antares i przecinał je precyzyjnie, tworząc talię kart. Wiadomo - proste cięcia nad wyraz dobrze i szybko szły rycerzowi. Kawałek dalej przy stole siedzieli Mattia i Hotaru - oboje uzbrojeni w pędzelki, malowali na kartach niewielkie obrazki. Chociaż głównie było to zajęcie Mattii - tancerka, choć wprawiona w wielu artystycznych zajęciach, niezbyt pewnie czuła się właśnie z malowaniem obrazków, toteż jej zadaniem zostało w końcu wypisanie stosownego tekstu na każdej z kart.
Lea siedziała zaraz obok, a w jej zręcznych dłoniach tkwił kawałek drewienka i ostry nóż. Dziewczyna z wprawą strugała trudny do opisania, symetryczny kształt. Co jakiś czas zerkała obok na rozłożone na stole szkice i plany, porównywała je z trzymanym dłoniach pionkiem, poprawiała jakieś drobne niedociągnięcia.
Karty schły, ułożone awersem do góry, a gdy wyschły, przechodziły w dłonie Antaresa. Mężczyzna robił przerwę od wycinania kart na pokrycie rewersów jednolitą barwą według tego, co Sophie ustaliła. Alchemiczka zaś zadowoliła się rolą kierowniczą, przechodząc od osoby do osoby, zerkając przez ramię, komentując i sprawdzając, czy wszystko jest w porządku i nigdzie nie ma błędów.
— Nie przypuszczałam, że damy radę skończyć tę grę właśnie w Obarii — mruknęła, opierając się biodrem o stół i biorąc jeden z wystruganych przez Leę pionków. — Myślałam, że cały czas spędzimy na badaniach śniegu na Kasrirze, a tu proszę - jest całkiem sporo wolnego czasu.
Po chwili namysłu Sophie zgarnęła kawałek drobnoziarnistego papieru ściernego, zaczęła kolistymi ruchami polerować te ledwie wyczuwalne nierówności na powierzchni pionka.
— Ale chyba nie narzekasz na jego nadmiar? — rzuciła Lea, odkładając ostatni pionek i chowając nożyk do pudełka.
Po stole chodził rzecz jasna Lumi, więc wszystkie niebezpieczne przedmioty były albo używane, albo schowane. Na razie jednak kurczak dreptał spokojnie po blacie, zagarniając chudą łapką poskręcane kawałki drewna i papierowe ścinki, usiłując chyba zbudować z nich coś na kształt gniazda. Lea wyciągnęła rękę, pogłaskała go po pierzastym łebku. Sophie przesunęła kciukiem po pionku, skinęła głową w milczeniu, uznając wynik swej pracy za akceptowalny, a następnie odstawiła pionek z powrotem na stół.
— Nie narzekam, jeśli mam pomysły i możliwości, by je zrealizować. Na niedobór pomysłów nie ma u mnie co liczyć, zaś jeśli chodzi o możliwości, to z tym bywa różnie, ale powiedziałabym, że dzisiaj jest naprawdę dobrze.
Sophie przeszła, zaczęła zbierać gotowe karty i pionki, układać je w uprzednio skonstruowanym pudełku.
— Wydaje mi się, że jest jeszcze dość wcześnie — wtrącił Mattia, odkładając w końcu pędzelek, gdy ostatnia z kart zyskała swój rysunek. — Może zdążylibyśmy choć zacząć pierwszą partię?
— Jeśli nie będziecie nadto zmęczeni — Sophie uśmiechnęła się, dotknęła dłonią tkwiących w pudełku puzzli, z których składało się całą plansze.
— Damy radę zagrać wszyscy? — spytał rycerz.
— Grać może od dwóch do ośmiu osób — odpowiedział mu Isidoro. — Więc wszyscy damy radę.
— Nie powiem, żebym miał duże doświadczenie z grami…
— Ja grałam głównie w koi-koi — dodała Hotaru. — To prosta gra karciana, na pewno nie ma tylu elementów, co ta tutaj.
— Liczba elementów nie ma znaczenia - zaprojektowaliśmy wszystko tak, żeby było intuicyjnie. Poza tym to pierwsze podejście - jak coś pójdzie nie tak, to nikt nie będzie się śmiał — Sophie zgarnęła do pudełka wystrugane w drewnie pionki i żetony.
Ostatnie gotowe elementy wyschły i trafiły na swoje miejsce. Nastąpiło uroczyste czytanie reguł i liczne pytania, na które odpowiadał raz Isidoro, a raz alchemiczka. A następnie Sophie dobyła puzzli i zaczęła składać z nich planszę. Oczom wszystkich ukazały się splątane korytarze jakiejś starej posiadłości, każdy z puzzli przedstawiał jakiś pokój - każdy inny, każdy pełen tajemnic i niespodzianek, kryjących się za zamkniętymi drzwiami.
— Dobrze, to teraz wylosujemy postaci — Sophie wyciągnęła talię kart, każdy na ślepo wyciągnął jedną.
— Kogo wylosowałeś? — Lea zwróciła się do Antaresa.
— Uh… dyplomatę — mruknął z powątpiewaniem w głosie. — A ty?
— Rycerza — Lea roześmiała się.
— Dobrze, to Lea będzie nam wyważać drzwi. — Sophie parsknęła śmiechem. — Ja mam iluzjonistkę. Hotaru?
— Mam jasnowidza.
— Mocny skład. Mattia?
— Wylosowałem jadowniczkę. — Astrolog zwrócił się do brata. — Jak u ciebie?
— Czaromiot.
— Ciekawy zestaw postaci — Sophie usiadła w końcu, podsunęła sobie pod bok pudełko z mnogością kart, żetonów i wszystkich pozostałych elementów. — Dobrze, drużyno. To zaczynamy. Mamy dwanaście tur, żeby rozwiązać zagadkę posiadłości. Zacznijmy od rzutu na inicjatywę…


Ledwie parę stron wcześniej pisałem, że przeczucie mówi mi, że przeznaczenie skrzyżuje jeszcze ścieżkę mego przeznaczenia z Tristielem i popatrz - miałem rację. Minęło nieco czasu - co prawda wiele się wydarzyło, Mistrz nadal się nie odnalazł i dalej nie wiemy, czym jest Lumi, ale za to moje przeczucie okazało się trafne. Udało mi się też przetestować grę planszową, nad którą w wolnych chwilach pracowałem z Sophie - pokażę Ci, jak tylko wrócę.
Otóż wszystko zaczęło się od pieczenia ciastek z Hotaru. A potem poszedłem na imprezę do miejsca, z którego ludzie nie wracają...


Isidoro krzątał się po pokoju. W otwartym plecaku wylądowały woreczki z upieczonymi własnoręcznie przez astrologa ciastkami, wylądowała też gra planszowa. Po chwili Isidoro wyjął ciastka, wyjął grę, poprzestawiał coś w środku. Włożył jednak najpierw butelki z trunkiem, potem dopiero ciężkie pudełko gry. I na koniec ciastka.
— Gdzie się wybierasz?
— Na imprezę.
Mattia odłożył pióro, obrócił się na krześle, popatrzył na brata.
Proszę?
— Idę na imprezę. Wrócę za — Isidoro zawiesił głos — za dwa dni.
Starszy z braci wstał, podszedł bliżej, z niepokojem spojrzał do wnętrza plecaka.
— Isidoro — zaczął tym charakterystycznym, poważnym głosem odpowiedzialnego i zatroskanego starszego brata. — Nie chcę, byś mnie źle zrozumiał, ale twoje wyjścia na przyjęcia mają tendencję do kończenia się w… trudny towarzysko sposób. Jeśli pozwolisz, będę ci towarzyszył.
Isidoro pokręcił głową.
— Wszystko będzie dobrze, Mattia, nie musisz się przejmować.
— Ostatnie przyjęcie skończyło się wyzwaniem na pojedynek. I to poczwórnym.
— Teraz nie będziemy się pojedynkować. Będziemy grać w grę i jeść ciastka — odpowiedział z mocą Isidoro. — To będzie taka impreza, jak ja lubię, więc nic złego mi nie grozi. Naprawdę nie musisz się przejmować. Wiem, co robię i wydarzenia potoczą się najlepszą możliwą ścieżką. — Astrolog zapiął sprzączkę plecaka, podniósł wzrok na brata. — Wrócę cały i zdrowy.
Mattia westchnął ciężko, skrzyżował ręce na piersi.
— Wróć. Cały i zdrowy.
Isidoro wygodnie pominął informację o tym, z kim zamierza grać w grę.
I o jaką stawkę.


Karczma tonęła w charakterystycznym zaduchu, jaki panował w przepełnionych pomieszczeniach. Ludzie siedzieli stłoczeni, trącali się łokciami, gwar rozmów tłumił dźwięk łyżek skrobiących o dna misek. Kilka kelnerek próbowało okiełznać cały ten tumult, Isidoro potrzebował chwili, by się przyzwyczaić - jedna z kobiet mignęła mu tuż przed twarzą, do nosa astrologa dotarł intensywny zapach pieczonego sera z żurawiną. Mężczyzna momentalnie zrobił się głodny.
Wydawałoby się, że znalezienie miejsca, gdy w karczmie nie dało się już wcisnąć szpilki, było trudnym zadaniem. Nie było, jeśli wiedziało się, gdzie szukać. Kto zaś wiedział lepiej, niż jasnowidz?
Isidoro ruszył przed siebie, starannie wymijając obstawione dodatkowymi krzesłami stoły, zatrzymując się na moment, gdy jakiś jegomość pociągnął z kufla, odchylając się do tyłu. Przecisnął się między słupkiem, a czyimiś plecami, wyminął kolejną kelnerkę niosącą w dłoniach piramidę kamionkowych kufli. W końcu dotarł tam, gdzie chciał, zajął miejsce między dwójką ludzi, niemrawym uśmiechem czyniąc sobie nieco więcej miejsca. W tym krótkim momencie, gdy wzrok jednej z kelnerek przebiegł po klientach, Isidoro uniósł dłoń - blada skóra odcięła się na tle granatowego płaszcza, przyciągnęła spojrzenie, zwróciła uwagę. Chwilę później astrolog czekał już na swój ser z żurawiną.
Jego sąsiedzi skończyli posiłek, przez pewien czas gramolili się z siedzeń, zakładali kożuchy, wymieniali ostatnie uwagi. A potem zniknęli w trzewiach karczmy, kierując się do wyjścia. Isidoro przymknął oczy.
— Można się dosiąść?
Usłyszał głos, na który czekał. Podniósł spojrzenie i obdarzył uśmiechem dwójkę nieznajomych stojących wyczekująco u jego boku.
Para niziołków była niemal identyczna. Te same zadarte nosy, te same kędzierzawe czupryny i duże, bursztynowe oczy. Kobieta miała może nieco jaśniejsze i nieco dłuższe włosy, ale chyba tylko to odróżniało ją od jej brata. Isidoro skinął im głową.
— Proszę, miejsca są wolne.
— Ale mamy szczęście — mężczyzna trącił siostrę łokciem, oboje zaraz wpakowali się na wolne miejsca.
Kobieta uniosła się z siedzenia, wyciągnęła rękę, zawołała:
— Proszę pani!
Kelnerka zwróciła na nią uwagę, zaraz była przy stoliku i równie szybko wróciła do kuchni, niosąc tam kolejne zamówienie. Teraz cała trójka czekała na swe jedzenie.
Niziołki pogrążyły się w rozmowie, słowa tonęły w ogólnym gwarze i hałasie. Isidoro czekał cierpliwie, splótłszy dłonie. Po chwili odgarnął z twarzy włosy, wziął je za ucho. I czekał.
Jego towarzysze coraz częściej rzucali mu spojrzenia, astrolog udawał, że ich nie dostrzega. Spojrzenia zrobiły się dłuższe, bardziej uważne, pojedyncze słówka uciekały z wypowiedzi, zaś Isidoro uśmiechnął się przelotnie, słysząc słowa-klucze. I w końcu padło to pytanie.
— Przepraszam — zaczęła kobieta, wyciągając rękę, łapiąc go za rękaw. — Czy był pan może kiedyś w Almerze?
— Tak, owszem. Byłem tam w zeszłe lato.
Szybkie, porozumiewawcze spojrzenie wymienione między rodzeństwem.
— My też byliśmy — powiedziała kobieta, potarła o siebie dłonie. — O, właśnie, bo my się nie przedstawiliśmy. Ja jestem Berchildis Fairbairn, a to mój brat, Berengar.
— Isidoro D'Arienzo, miło mi poznać. — Astrolog obdarzył ich uśmiechem.
— Czyli jednak! Wiedziałam! — wykrzyknęła Berchildis, uderzając otwartą dłonią w blat stołu. Jej głos brzmiał ekscytacją, ktoś przy sąsiednim stoliku obrócił się, szukając źródła nagłego dźwięku. — Primrose!
Isidoro roześmiał się, pokiwał głową.
— Tak, miałem okazję zagrać w sztuce rodziny Gael.
Teraz już oba niziołki wpatrywały się w astrologa okrągłymi oczami.
— Ale mamy szczęście - nie przypuszczałem, że tak daleko, w Obarii, uda nam się spotkać celebrytę!
— Celebrytę? — zdziwił się uprzejmie Isidoro.
— Byliśmy na tym przedstawieniu! Co prawda siedzieliśmy z tyłu, na schodach, ale wszystko widzieliśmy! To było niesamowite!
— I te efekty specjalne!
— I muzyka!
— I kostiumy!
— A Zarrozoth był taki groźny…
— A Floribert taki przystojny! Ten jego wielki brzuch…
Ta wymiana zdań trwałaby jeszcze trochę, niziołki zdawały się całkowicie pogrążone w przeżywaniu obejrzanego przedstawienia, jednak właśnie ten moment postanowiła wybrać kelnerka na to, by przynieść zamówione posiłki. Talerze wylądowały na stole, pojawiły się kufle z napojami, uwaga rodzeństwa na moment skupiła się na jedzeniu. Sztućce poszły w ruch, niziołki bardzo sprawnie radziły sobie z parującym gulaszem.
Gdy pierwszy głód został zaspokojony, odezwała się Berchildis:
— Właściwie, to bardziej się skupiliśmy na sztuce, niż na samych aktorach. Pan jest aktorem, tak na co dzień?
— Isidoro wystarczy — powiedział astrolog, częstując się żurawiną. — I nie, nie jestem aktorem. Zajmuję się astrologią.
— To jak to się stało, że udało ci się zagrać wraz z rodziną Gael? Są sławni, chyba nie ma niziołka, który by o nich nie słyszał — wtrąciła Berchildis.
— To prawda, są bardzo utalentowani i biorą aktorstwo na poważnie — przyznał astrolog, wracając myślami do pamiętnego tygodnia gorączkowych przygotowań i trwających do późna prób. — Nasze ścieżki nigdy by się nie przecięły, gdyby nie wypadek.
— Wypadek? — spytał Berengar.
Isidoro zaś pogrążył się w opowieści o tym, jak to się stało, że rodzina Gael postanowiła poprosić Gildię o pomoc. Wspomnienia wracały, Isidoro przypominał sobie twarze niziołków, przypominał sobie wszystkie wydarzenia, które miały miejsce podczas prób. Ze strony ledwie poznanego rodzeństwa sypały się przeróżne pytania, co jakiś czas nad stołem przetaczała się salwa śmiechu.
— A Zarrozothowi nie było gorąco w jego kostiumie? Wydawało mi się, że go nie zdjął potem, po przedstawieniu — podjęła Berchildis.
— Ach, bo to nie był kostium. Balthazar po prostu tak wygląda, jest demonem.
Berengar zakrztusił się jedzeniem.
— Naprawdę?
— Naprawdę.
Berchildis nadziała na widelec kawałek marchewki.
— Nie udało nam się dopchać do wszystkich aktorów po przedstawieniu. Było pełno dużych ludzi, a my nie jesteśmy miejskimi niziołkami, nie umiemy się tak przepychać — mruknęła, wyginając usta w podkówkę. — Poza tym Berengar koniecznie chciał spróbować wszystkich ciast.
Jej brat prychnął, urażony, burknął coś o tym, że to nieprawda i że każdy zrobiłby się głodny, gdyby obejrzał sztukę, której motywem przewodnim były ciasta.
Po posiłku pozostało wspomnienie, jednak żołądki niziołków wyraźnie składały się z dwóch części - obiadowej i deserowej - i właśnie ta druga wciąż nie została napełniona.
— Zjadłabym coś jeszcze. Coś słodkiego — powiedziała Berchildis i od razu przeszła do działania, przywołując kelnerkę.
Isidoro czuł się już nieco kulisty, ale i on zawsze znajdował miejsce na deser, toteż kelnerka pokiwała głową, przyjęła trzy zamówienia i czmychnęła w stronę kuchni. W karczmie powoli-powoli zaczęło się rozluźniać. Kto chciał zjeść, już zjadł i wyszedł, późne popołudnie stanowiło ten niewielki „dołek" w liczbie klientów, zaś na następną „górkę" trzeba było zaczekać do wieczora.
— Wspominaliście, że nie jesteście z miasta — spytał Isidoro czując, że chyba już za dużo opowiadał o sobie, o sztuce, Almerze i przedziwnych wypadkach, jakie miały miejsce w teatrze.
— A, tak, jesteśmy ze wsi, chociaż to coraz rzadsze, młodsze niziołki dużo emigrują. To prawda, że większość woli jednak ludzkie miasta - łatwo się tam odnaleźć, zawsze jest praca - czy to w kuchni, piekarni, jakiejś restauracji. Poza tym - wszystkie niziołki to jedna rodzina, zawsze znajdzie się ktoś, kto pomoże. Powie, gdzie coś wynająć, gdzie szukać pracy, a które miejsca omijać, gdzie pójść się zabawić, takie tam. — Berchildis wzruszyła ramionami. — Kto by nie chciał, żeby niziołek mu gotował. To dobre życie, ale powiedziałabym, że trochę nudne.
— Na wsi nie lepiej — mruknął Berengar. — Wcale nie jest tak idyllicznie, jak to się dużym ludziom wydaje.
— Właśnie. Niby cały czas się coś robi, bo cały czas rośliny i zwierzęta potrzebują, żeby się nimi zająć. Ale to jest takie — szukała przez chwilę słowa — bezproduktywne.
Isidoro uniósł brew.
— Praca na roli jest bezproduktywna?
— Tak — powiedziała z mocą Berchildis. — Bo niziołek pracuje i pracuje, a wszystkie efekty i tak znikną. Ziemniaki urosną, zbierzesz, ugotujesz, zjesz i nie ma. Krowę wypasiesz, wydoisz, mleko wypijesz i też nie ma.
— Dogadałybyście się z Sophie.
— Sophie? — Berchildis przekrzywiła głowę.
— To jedna z członkiń Gildii.
— Kogo grała w Eposie?
— Och, nikogo. Wtedy jeszcze do nas nie dołączyła.
I w tym momencie pojawiły się ciasta. Isidoro zabrał się za swój kawałek szarlotki, Berengar wgryzł się w ciasto drożdżowe, zaś Berchildis sprawnie radziła sobie z sernikiem. W kubkach pojawiła się gorąca, owocowa herbata.
— A wracając do rozmowy — podjęła Berchildis między kolejnymi kęsami ciasta. — Złożyło się tak, że oboje z Berengarem posiadamy dar magii.
— Czy on nie jest wyjątkowo rzadki wśród niziołków?
— Jest. Występuje pewnie raz na kilka pokoleń, więc nasze duo to był ewenement na skalę całego Shire. — Uśmiechnęła się przelotnie. — Stwierdziliśmy z Berengarem, że to znak. Że nie jest nam przeznaczone babrać się w ziemi, więc zrobiliśmy to, co zrobiłby każdy przytomny, młody niziołek. Wyruszyliśmy na przygodę!
— A droga wiedzie w przód i w przód — zaintonował Berengar. — Choć zaczęła się tuż za progiem… (*)
— … i rzuciła nas do Toirie — wpadła mu w słowo Berchildis.
— Ach, Toirie — westchnął Isidoro.
Myślami wrócił zaraz do wszystkich wspomnień, jakie wiązały się dla niego z tym miastem. A było ich sporo - przecież tam wraz z Mattią studiował, co wiązało się z pierwszym opuszczeniem domu na tak długo. I samodzielnym życiem w obcym mieście, jeszcze w zupełnie nowym środowisku. Studia jako takie podobały się Isidoro, ale potrzebował bardzo dużo czasu na to, by przywyknąć do wszystkich specyficznych elementów, które się na nie składały. Nie od razu znalazł wspólny język z innymi studentami, nie od razu też porozumiał się z prowadzącymi. Niektórzy pozostali mu nieprzychylni do samego końca. Poza tym - to tam udało mu się zyskać oba tytuły naukowe, choć Isidoro nadal dziwnie czuł się z tym, że ten wyższy nie dotyczył astrologii.
Ze świeższych wspomnień pozostawała wyprawa na konferencję naukową, wraz z panem Hopecraftem i Serafinem. Już samo wspomnienie o przygotowywaniu wystąpienia sprawiało, że Isidoro czuł, jak jego serce przyspiesza do tego spanikowanego rytmu, zaś moment, gdy musiał wygłosić swoją prezentację, zmierzyć się z pytaniami audiencji i wszystkimi innymi przeszkodami, które przeznaczenie rzuciło mu pod nogi, tylko to jeszcze pogłębiało.
— Piękne miasto — powiedział w końcu.
— Piękne. I wielkie — odparła Berchildis. — W każdym razie - postanowiliśmy, że spróbujemy dostać się na DUM. To jest Defrosiański..
— … Uniwersytet Magiczny. Tak, wiem.
— I udało się nam! — Pełen dumy uśmiech błysnął na twarzy kobiety. — Wyobrażasz to sobie? Nasza dwójka, prosto z Shire, na uniwersytecie w wielkim mieście.
Isidoro uśmiechnął się, pokiwał głową.
— Nawet dobrze nam szło — wtrącił Berengar, zamiatając ostatnie okruszki z talerza. — Wykłady były niesamowite, a poza tym - jak już się niziołek dostał, to można było chodzić też na te nieobowiązkowe. Wiedza za darmo, i to nie byle jaka.
— Tak, to był cudowny czas — odezwała się znów Berchildis. — Spędzaliśmy całe dnie na uczelni, a wszystkie wieczory w bibliotece. Wiesz, ile oni tam mają książek? I ze wszystkich można korzystać! To był po prostu raj!
— Można było wręcz zapomnieć o posiłkach. — Berengar zaśmiał się.
— Tak, ty to nawet nieźle schudłeś. — Siostra trąciła go łokciem w żebra.
Isidoro nadstawił uszu. Chudnięcie zdecydowanie nie było niczym, czym niziołek by się chwalił. Dla niziołka utrzymanie formy polegało na utrzymaniu formy kuli, nie tam jakiejś innej figury geometrycznej.
— A ty i ta twoja kawa?
— Ale przynajmniej mogłam siedzieć do późna!
— Tak, a potem była sama kaszka z mlekiem, bo twój żołądek…
— Zostawmy te medyczne rzeczy — ucięła Berchildis i zwróciła się do Isidoro. — A ty? Też studiowałeś w Toirie? Odniosłam wrażenie, że znasz miasto.
Astrolog pokiwał głową, rozmowa przepłynęła dla odmiany na jego studia, jednak gdzieś z tyłu głowy był ten niepokój stanem zdrowia Berchildis. Pocieszenie stanowił fakt, że teraz oboje wyglądali normalnie - Berengar był tak krągły, jak każdy jego pobratymiec, zaś jego siostra bez zmrużenia oka zajadała się ciężkostrawnymi rzeczami, o żadnej kaszce z mlekiem nie było nawet mowy.
Tymczasem zaś niziołki z zaciekawieniem słuchały opowieści o tym, jak źle przepisana z tablicy praca domowa sprawiła, że Isidoro udało się uzyskać doktorat.
— I nie myślałeś o tym, żeby kontynuować naukę? — spytała kobieta.
— Nie wiem, na razie o tym nie myślałem. Może wrócę kiedyś na uczelnię, może powinienem więcej czasu poświęcić astrologii, postarać się o tytuł, chociaż… — Zawiesił głos, zastanowił się. — Astrologia i tak wypełnia każdy moment mojego życia, więc nie wiem, czy jest mi to takie potrzebne.
— Dobrze, że masz możliwość podążania za swą pasją — Berchildis uśmiechnęła się, w tym uśmiechu czaił się jakiś niewyjaśniony smutek.
— A wy - myśleliście o tym, żeby kontynuować naukę?
— Nawet jej nie ukończyliśmy — burknął Berengar.
Atmosfera momentalnie się popsuła, uśmiechy poznikały z twarzy niziołków. Po ciastach pozostało tylko wspomnienie, gorąca herbata zniknęła z kubków, zaś stół wydał się jakoś nienaturalnie pusty.
— Jeśli wolno spytać — podjął Isidoro, splatając dłonie. — Czy coś się stało?
Przez moment panowała cisza, słychać było tylko odległe rozmowy pozostałej garstki klientów i szum wylewanej z wiadra wody, gdy w kuchni odbywało się wielkie zmywanie.
— Jedna prowadząca się na nas uwzięła — odpowiedział Berengar.
— I to niesprawiedliwie — zawtórowała mu siostra. — Zazdrościła nam osiągnięć, na pewno! Nie ma innej możliwości. Po prostu nie mogła przeboleć tego, że ja i Berengar jesteśmy w stanie się dużo nauczyć, i że wcale nie jesteśmy po prostu dwójką zagubionych wieśniaków, których ktoś przez przypadek wpuścił na uniwersytet!
Berchildis skrzyżowała ramiona na piersi, wydęła usta. Isidoro zerknął na przechodzącą obok kelnerkę, poprosił o kolejne rzeczy. Po chwili na stole pojawiła się karafka wina i nieco przekąsek.
— Nie miałeś nigdy tak, że wykładowca cię nie lubił, tak dla zasady? — spytała Berchildis, nalewając sobie nieco wina. W jej ślady poszli zaraz Berengar i Isidoro. Ten ostatni upił bardzo oszczędny łyk trunku.
— Miałem — westchnął, obracając naczynie w dłoniach. — Moje nazwisko… cóż, pochodzę z rodziny zajmującej się astrologią od pokoleń, więc niektórzy byli do mnie negatywnie nastawieni. Ale to były pojedyncze przypadki.
— Cóż, nie obraź się, Isidoro, ale jesteś człowiekiem i do tego szlachcicem. Nawet, jeśli byli negatywnie nastawieni, pewnie i tak nic by ci nie mogli zrobić — mruknęła kobieta, westchnęła ciężko, skubnęła nieco sera z deski. — Jak jesteś niziołkiem bez żadnych pleców, to zupełnie inna sprawa. Na pochyłe drzewo wszystkie kozy skaczą…
— A tamta prowadząca… co konkretnie zrobiła? Przecież nie mogła tak po prostu wziąć i was wyrzucić.
— Nie, tak nie zrobiła — Berchildis pociągnęła kolejny łyk z kubka. — Po prostu… zrobiła tak, że sami musieliśmy zrezygnować.
Isidoro uniósł brew, przekrzywił głowę, ale niziołki nie kontynuowały tematu.
— Ja nie wiem, co to jest w ludziach u władzy, że lubią się tak znęcać.
Na pewien czas rozmowa zmieniła się w festiwal narzekania na wszystko, na co tylko dało się narzekać, zaś wino, pite z kubków w takim tempie, jakby było sokiem, czyniło te narzekania coraz bardziej śmiałymi. Isidoro nie sięgał w kierunku karafki, wciąż obracał w dłoniach w połowie napełniony kubek.
— I co dokładnie wam powiedziała? — spytał, bębniąc palcami po drewnie.
— Żebyśmy się ogarnęli — wypaliła Berchildis. — Że nie można się tyle uczyć i ona nam zaraz pokaże.
— No i nam pokazała — dodał Berengar. — Rzuciła na nas…
— Berengar!
— No co? — Mężczyzna spojrzał na siostrę, marszcząc brwi w niezrozumieniu.
— Nie ważne, co tam zrobiła. Co się stało, to się nie odstanie. Nie mamy co wracać na DUM, więc postanowiliśmy zająć się tym śniegiem na Kasrirze — powiedziała Berchildis, płynnie zmieniając temat. — Dopiero przyjechaliśmy. Myśleliśmy o tym, żeby zatrzymać się tu, w karczmie, ale wspominałeś, że ten fort, w którym ty się zatrzymałeś…? — urwała, zawiesiła głos, uniosła brew.
— Tak, Gildia stacjonuje w starym forcie. Zostało tam trochę wojska, ale teraz to w głównej mierze placówka badawcza. Jest mnóstwo naukowców, można chyba znaleźć osobę o dowolnej specjalizacji — wyjaśnił. — Część pomieszczeń nadal jest pusta, jeśli o to chodzi, więc myślę, że pewnie dałoby się zaaranżować, jeśli chcielibyście z nami zostać.
Twarze niziołków pojaśniały.
— To byłoby idealnie! Mielibyśmy wokół siebie tylu mądrych ludzi, od których moglibyśmy się uczyć. I poznalibyśmy Sophie - wspominałeś, że to alchemiczka, tak? — Isidoro pokiwał głową. — Doskonały plan! A czy wśród tych naukowców znajdą się osoby bliżej związane z magią…? — spytała z nadzieją w głosie.
— Jak najbardziej. Poza tym z Gildii też przyjechało nieco osób parających się magią.
— A są tam może osoby znające się na klątwach? — wtrącił Berengar.
Isidoro zasępił się.
— Cóż, niestety nasz najlepszy specjalista od klątw został w Tirie, ale zawsze mogę do niego napisać, jeśli mielibyście jakieś pytania…
Berchildis potrząsnęła głową, kopnęła brata pod stołem. A przynajmniej próbowała, noga jej się omsknęła, w piszczel dostał też astrolog. Kobieta zdawała się tego nieświadoma.
— Nie, nie, nie musisz niepokoić żadnego specjalisty. Tak tylko pytaliśmy, mieliśmy dość ciekawe wykłady z tego tematu… — wybrnęła, zabębniła palcami po blacie, sięgnęła po kolejną przekąskę. — Bo w sumie to ten śnieg brzmi jak jakaś klątwa. Nie sądzisz?
Isidoro oszczędnie pokiwał głową, nie drążył widząc, że Berchildis próbuje zmienić temat.
Trudno było mu się wypowiedzieć, w kwestii śniegu na Kasrirze wiedział niewiele, nie do końca była to jego specjalizacja. Sophie intensywnie wypytywała naukowców o przeróżne rzeczy, Gildia ogólnie działała w kierunku całej sprawy, jednak on miał wrażenie, że sam pozostaje nieco na uboczu w tym temacie. Jasnowidzenie nie dawało gotowych odpowiedzi na wszystkie pytania, choćby nie wiem, jak dużo i intensywnie się pytało.
Rozmowa spłynęła na temat śniegu i jego toksyczności dla człowieka, potem zahaczyła też o katastrofy, a niziołkom zebrało się na wspominki. Opowiadały o tym, jak same pamiętały pierwsze katastrofy, zaś Isidoro zaczął się zastanawiać, w jakim wieku oboje są. W końcu niziołki były nieco bardziej długowieczne, niż ludzie. Jego samego katastrofy dotknęły w niewielkim stopniu - zawsze zarówno one same, jak i ich bardziej długofalowe skutki zdawały się go w jakiś cudowny sposób omijać. Isidoro miał wrażenie, że to po części zasługa szczęścia, po części zaś tytułu szlacheckiego i majętności.
A potem poszły jeszcze pytania o to, jak Gildii idzie rozwiązywanie zagadki katastrof, jak wygląda zwykły dzień gildyjczyka i ogólnie - jak to jest być gildyjczykiem. Isidoro opowiadał, atmosfera znów się poprawiła i rozluźniła, na stole wylądowała kolejna karafka i koszyk gorących, chrupiących grzanek z masłem czosnkowym.
— Co to jest ten krokodyl? — spytał Berengar, chrupiąc kawałek bułki. — Nigdy nie słyszałem o takim zwierzęciu.
— Hm, wygląda trochę jak jaszczurka, tylko o wiele większa i taka jakby… bardziej bojowa — wyjaśnił Isidoro. — Ma dużo twardsze łuski i więcej zębów.
— Na upartego smok to też taka większa i bardziej bojowa jaszczurka — wtrąciła Berchildis. — I naprawdę trzymacie coś takiego w siedzibie Gildii? Wspominałeś, że obok jest jakaś niewielka wioska - mieszkańcy jeszcze nie zaczęli protestować?
— Staramy się, żeby jednak nie mieli ku temu powodów. — Isidoro zerknął w resztkę wina na dnie kubka. — Bardzo się staramy.
Potem było nieco opowieści o przeróżnych misjach, na które udał się Isidoro, zaś wspomnienie turnieju szachowego sprawiło, że Berchildis i Berengar wrócili myślami do czasów, gdy jeszcze mogli studiować na DUMie.
— Też należeliśmy do koła, ale - z całym szacunkiem - wybraliśmy jednak coś bardziej produktywnego, niż szachy — Berchildis chwyciła przypieczoną piętkę z serem. — Należeliśmy do Klubu Pojedynków. Magicznych, rzecz jasna.
Isidoro uniósł brwi.
— A to nie jest niebezpieczne?
— Oczywiście, że jest. Ale mag, oprócz posiadania wiedzy z licznych dziedzin, musi też umieć się bronić. Wiesz, paradoksalnie, my mieliśmy przewagę. Większość przeciwników nie bierze niziołka na poważnie i to jest ten moment, kiedy można komuś takiemu pokazać, że niedocenianie przeciwnika to najgorszy błąd, jaki można popełnić — dokończyła z łobuzerskim uśmiechem.
— Ale na początku nie szło nam najlepiej — dodał Berengar, wodząc wzrokiem za kelnerką, a gdy ta przyszła, poprosił jeszcze o miskę pieczonych ziemniaków i kolejną karafkę. Potem wrócił do rozmowy. — Było ciężko, żadne z nas nie jest wojownikiem…
— Mów za siebie!
— Ale to prawda — Berengar nie dał się zbić z tropu siostrze. — Pamiętasz, jak było na początku? Złamałaś rękę, a potem nawet nie chciałaś czekać, aż ci się wszystko pozrasta, tylko…
— Zostawmy już te medyczne rzeczy — burnkęła Berchildis. — Nic mi nie było, a nie chciałam opuszczać zajęć.
— Jeśli mógłbym coś wtrącić… To nie brzmi zbyt zdrowo ani odpowiedzialnie — zauważył Isidoro.
— Oj tam. — Kobieta machnęła ręką. — Raz się żyje, a ja nie zamierzam tracić czasu na głupoty w rodzaju odpoczynku albo rekonwalescencji. Złamałam rękę, ale miałam sprawne nogi i drugą rękę, więc bez problemu mogłam pójść na zajęcia. A tak to tylko bym siedziała w pokoju i bezproduktywnie traciła czas.
— Jest różnica między odpoczynkiem i stratą czasu — Isidoro znów spróbował swoich sił.
— Żadna. Jak niziołek robi to, co lubi, to nie ma od czego odpoczywać — Berchildis wzruszyła ramionami. — Taka prawda.
Na stole pojawiła się miska pieczonych ziemniaków, niziołki wróciły do jedzenia, zaś Isidoro doszedł do wniosku, że jedzenie tego dnia go pokonało. Napełnił kubki rodzeństwa, sam zaś dopił swoje wino. Przez pewien czas kontemplował karafkę, ale w końcu zrezygnował.
W karczmie na powrót zaczęło się zagęszczać. Zmrok już dawno zapadł, zaś ludzie przybywali coraz liczniej, by tracić czas w towarzystwie przyjaciół i znajomych. Na stołach pojawiały się głównie kufle i przekąski, robiło się coraz głośniej, gdzieś ktoś zaintonował piosenkę, z drugiego końca sali nadciągnęła salwa śmiechu.
— I masz całe obserwatorium astrologiczne w domu? — Berengar wybałuszył oczy.
Isidoro sam nawet nie zauważył, gdy temat rozmowy znów się zmienił, znów przepłynął w innym kierunku. Tym razem na samą astrologię, ale od bardziej technicznej strony.
— Dużo jest pracy przy teleskopie? To dość drogi i precyzyjnie wykonany sprzęt, pewnie konserwacja zajmuje dużo czasu…
Astrolog potwierdził, zaczął opowiadać, zaś ziemniaczki sprawnie znikały z miski. Podobnie rzecz miała się z winem, wśród opowieści o soczewkach teleskopu trzecia karafka zaświeciła dnem.
Dopiero gdy ktoś trącił Isidoro łokciem pytając, czy można się dosiąść, do trójki przy stoliku dotarło, ile czasu spędzili na rozmowie.
— Ale się zasiedzieliśmy — wykrzyknęła Berchildis. — A przecież mieliśmy dzisiaj jeszcze się zakwaterować i zająć się projektem! I co teraz? Przegadaliśmy pół dnia…
— To źle? — spytał Isidoro.
Kobieta potrząsnęła głową.
— Nie, nie o to chodziło. Znaczy, nie jest tak, że ta rozmowa była bezproduktywna, tylko po prostu zaplanowaliśmy na dzisiaj inne rzeczy, i teraz trzeba będzie jakoś przearanżować listę zadań - bo widzisz, mieliśmy naprawdę dużo w planach, a teraz trzeba będzie…
Berengar złapał siostrę za rękę.
— Daj spokój. Pamiętaj, że… — urwał, spojrzał znacząco. — Że wiesz. Żebyś nie przeholowała.
Kobieta prychnęła, ale rozluźniła się w końcu. Spojrzała na Isidoro.
— Jakoś sobie poradzimy — powiedziała wreszcie.
— Ale dowiedzieliście się, że może uda się wam zakwaterować w forcie.
— To na pewno na plus. Jeszcze potem będziemy cię chyba prosić o autograf — parsknęła śmiechem. — O, właśnie! Jeśli uda nam się zakwaterować w forcie, to innych też poprosimy!
Kelnerka przyszła, zebrała naczynia, spytała, czy podać coś jeszcze.
Trójka popatrzyła po sobie, zgodnie pokręciła głowami.
— Chyba czas już na nas. Tym razem naprawdę.
Uregulowali rachunek, a następnie przepchnęli się w stronę wyjścia.
Noc powitała ich szczypiącym w nos i policzki mrozem, tak różnym od nagrzanego, dusznego powietrza w karczmie. Berchildis zadreptała w miejscu, dotknęła dłońmi twarzy.
— Zima mogłaby się już skończyć — mruknęła, rozcierając ramiona, a potem zwróciła się do Isidoro. — Dobrze, to teraz prowadź.
Isidoro uniósł brew.
— Dokąd?
— Do tego fortu. Odprowadzimy cię - nie chcę, żebyś szedł sam po ciemku, to niebezpieczne.
— Poradzę sobie — zaprotestował słabo astrolog.
— Może tak, a może nie. A nam też się przyda trochę spaceru po jedzeniu. A poza tym - będziemy wiedzieć, jak dokładnie dojść do tego fortu, więc jutro trafimy bez pudła.
Berengar spojrzał na siostrę spod oka, naciągnął mocniej szalik na twarz.
— Czy ty próbujesz dostać miejsce w tym forcie już dzisiaj? — spytał podejrzliwie.
— Dzisiaj jest już trochę późno — wtrącił Isidoro, ale Berchildis uciszyła go machnięciem dłoni.
— No na mróz i w ciemnicę nas nie wygonią - na to liczę. I tak, przejrzałeś mnie. Isidoro, masz coś przeciwko?
Astrolog parsknął śmiechem.
— Nie, nie mam. Ale wątpię, by to się dzisiaj udało — westchnął, ruszył w stronę fortu. — Jeśli los nadal będzie się do nas uśmiechał, nie spędzicie w forcie ani jednej nocy.
Mimo dopytywań, Isidoro nie wytłumaczył rodzeństwu, co miał na myśli. Miast tego schował dłonie w rękawy i poprowadził dwójkę niziołków w stronę fortu. Krok za krokiem, zbliżali się do odległej budowli, a w gęstej ciemności widać było jedynie pogodne, żółtawe światła świec i lamp rozświetlających liczne pomieszczenia. Rozmowa przeniosła się na kolejny temat.
— Wiesz, czego najbardziej w życiu żałuję? — odezwała się Berchildis zaraz po tym, jak Isidoro opowiedział jej, ile miał lat gdy pierwszy raz dostał do ręki talię kart tarota. — Że żeśmy wcześniej nie opuścili Shire.
— Nie było aż tak źle — wtrącił Berengar.
— Nie mówię, że nam tam było źle. Po prostu — westchnęła — traciliśmy tam czas. Popatrz, mogliśmy tyle zrobić przez te lata, kiedy zajmowaliśmy się hodowlą dyni i rzepy. Mogliśmy przyjechać wcześniej do Toirie, wcześniej zacząć studia.
— Bercia, daj już spokój.
— Ale taka jest prawda! Zobacz, Isidoro od dziecka zajmował się astrologią, od razu znalazł swoje powołanie i od razu był w środowisku, które było optymalne dla rozwijania wszystkich jego umiejętności. A my? Jedyne co robiliśmy, to traciliśmy czas.
— Bo przeholujesz…
— Nic nie przeholuję — prychnęła. — Wyobraź sobie - przecież o tym, że oboje potrafimy czarować, wiedzieliśmy już od dziecka. Ile razy kubki latały po pokoju, ile razy ciotka Gisela się denerwowała, że jej zastawę potłuczemy? I gdybyśmy wtedy spotkali jakiegoś czarodzieja, który zająłby się naszą edukacją, a potem pokierował dalej ze studiami, to tylko pomyśl, gdzie byśmy byli?
— Z twoim tempem pracy to pewnie sześć stóp pod ziemią — mruknął Berengar.
— Czepiasz się, a wcale nie jesteś lepszy. — Zacisnęła usta w gniewną kreskę. — Mogliśmy tyle osiągnąć, tyle zdziałać! A tak to ot - pół życia stracone na nicnierobieniu.
— Nie jest tak, że całe życie trzeba…
— Jest! Każdy odpoczynek to strata czasu, każdy moment, którego nie poświęcam na zajmowanie się magią jest do kosza!
— Bercia, naprawdę…!
Berengar usiłował powstrzymać jeszcze siostrę, ale na próżno. Poleciało jeszcze kilka zdań o bezproduktywności odpoczynku, a następnie Isidoro poczuł, jak coś w powietrzu pyknęło, świsnęło, a jego samego ogarnęła fala przemożnej senności.


Poranek wstał rześki, śnieżny, powietrze kłuło w płuca kryształowym mrozem. Isidoro, całkowicie niewzruszony padającymi mu na twarz promieniami porannego słońca, przewrócił się na drugi bok i wtulił nos w ciepłe, grube futro. Nie wadziło mu, że nad głową nie ma dachu, wokół nie ma ścian, zaś on sam leży w szczerym polu. A dokładniej - na niedźwiedzim boku.
Bok unosił się i opadał spokojnym, miarowym rytmem, a ciepło promieniujące od olbrzymiej bestii sprawiało, że Isidoro spał głęboko i spokojnie, nawet jak na swoje standardy. Nic mu nie przeszkadzało, nic nie burzyło jego snu i drzemka ta mogłaby śmiało trwać do południa.
Pogoda miała jednak nieco inne plany - pobladłe chmury pociemniały, z wysoka zaczął znów sypać drobny, biały puch. Kruchy płatek opadł na czubek nosa Isidoro, mężczyzna mruknął coś przez sen, obrócił się. Kolejny płatek stopił się na jego policzku, a jeszcze następny - opadł na czoło. Dłoń astrologa poruszyła się przez sen, machnęła słabo, nieskoordynowanie, zupełnie niepotrzebnie. Jeszcze kilka płatków, Isidoro w końcu zmarszczył brwi, ziewnął przeciągle i otworzył oczy.
Nad nim - wielki nochal. Czarny, wilgotny, węszący, będący częścią góry grubego, płowego futra. Czarne oczy wpatrywały się usilnie w astrologa, puchate uszy nastawiały w jego kierunku, a łeb pochylał coraz niżej i bliżej.
Isidoro, widząc tuż przed sobą groźne, dzikie zwierzę, zdolne rozszarpać człowieka w okamgnieniu, zrobił jedyną rzecz, jaka przyszła mu do głowy.
— Dzień dobry — powiedział, wyciągając dłoń i drapiąc niedźwiedzia za uchem. — Wyspałaś się?
Niedźwiedzica wydała z siebie jakiś dziwny dźwięk, nos poruszył się, uszy nieco stuliły. Na to poruszył się drugi niedźwiedź - ten, na którego boku wylegiwał się właśnie Isidoro. Astrolog zapobiegliwie zsunął się ze zwałów futra, zaś niedźwiedź przekręcił się na plecy i przeciągnął, wyciągając uzbrojone w długie pazury łapy. A potem ziewnął, prezentując garnitur morderczych zębów, wywalając różowy ozór na bok pyska.
— Widzę, że Berengar się wyspał — mruknął Isidoro, odsuwając się jeszcze kawałek, poza zasięg łap.
Tymczasem zaś niedźwiedź pacnął na drugi bok, rozbudził się do reszty i zaczął gramolić, próbując wstać. Popatrzył wokół siebie, w końcu jego wzrok padł na Isidoro. Berengar wydał z siebie ni to jęk, ni to ryk czy pomruk, a gdy dostrzegł, że astrolog się go nie boi, podszedł bliżej, trącił jego dłoń nosem.
— Nie martwcie się, nie jestem zły. Ale jak tylko wrócicie do swojej formy, liczę na wyjaśnienia, dobrze?
Berchildis zamruczała coś, ale pokiwała masywnym łbem, podobnie zrobił i Berengar. Zaś Isidoro, wiedząc, że zaklęcie wkrótce puści, po prostu stał i czekał. Coś w powietrzu świsnęło, pyknęło, a moment później w miejscu niedźwiedzi znów siedziała para niziołków.
— Nie planowaliśmy tego — odezwała się od razu Berchildis.
— Może dosyć już o planowaniu — wtrącił Berengar. — Mówiłem, że przeholujesz, i tyle tego będzie.
Tym razem Berchildis nie odpowiedziała. Spuściła tylko wzrok, westchnęła ciężko.
— Przepraszam. Nie chcieliśmy cię w to mieszać.
Isidoro tylko pokręcił głową.
— Nie musicie się tym martwić ani mnie przepraszać. Jedyne, o co proszę to to, żebyście opowiedzieli mi, co się właściwie stało.
Kolejne ciężkie westchnienie wydobyło się z piersi Berchildis. A potem kobieta zaczęła opowiadać.
— Widzisz, mówiliśmy ci wczoraj, że musieliśmy opuścić DUM przez to, że jedna z prowadzących się na nas uwzięła. Gdyby to było tylko to, że się na nas uwzięła - ale nie, ona posunęła się dalej — Kobieta zmarszczyła gniewnie brwi. — Rzuciła na mnie i Berengara klątwę. Za każdym razem, gdy za długo nad czymś pracujemy, albo chociaż mówimy o tym, że chcielibyśmy coś porobić, klątwa zmienia nas w śpiące niedźwiedzie. Jakkolwiek absurdalnie by to nie zabrzmiało, po prostu idziemy spać a wraz z nami - każdy, kto znajdzie się w okolicy.
— Dlatego właśnie Berchildis mówiła, że tamta kobieta zazdrościła nam tego, że dobrze nam idzie praca i wszystko — dodał Berengar. — Ta klątwa przeszkadza nam w pracy. Nic nie da się skończyć, skoro kiedy tylko zaczniemy, bierze nas sen. I przemiana w niedźwiedzie? Wiesz, jaki bałagan zrobiliśmy w pokoju, kiedy pierwszy raz się to wydarzyło? Pyk i w pracowni nie masz dwóch małych niziołków, tylko dwa trzystukilowe bydlaki. Cud, że nie zarwaliśmy podłogi…
Isidoro pokiwał w skupieniu głową.
— Nie pytaj, ile byśmy oddali za to, żeby zdjąć tę klątwę… — Berchildis urwała, jej usta zadrżały. — Próbowaliśmy już wszystkiego, ale nie ma poprawy. Jedyna opcja, to nie pracować, ale przecież tak się nie da żyć!
— A jak często zdarza wam się przemienić? — spytał astrolog.
— Co najmniej raz dziennie. Widzisz, mieliśmy nadzieję, że dzisiaj… to znaczy - wczoraj… że to się nie wydarzy, bo w końcu nie zrobiliśmy nic produktywnego. — Ramiona Berchildis opadły. — Ale widać wystarczyło tylko myśleć i mówić o pracy. Nie wiem, co mamy zrobić. Ta Obaria i śnieg na Kasrirze to był losowy pomysł - od dawna po prostu tłuczemy się po świecie, szukając jakichś nowych projektów, szukając pomocy i… — Znów urwała, zdania nie chciały się składać. — Nie wiem. Po prostu już nie wiem.
Zapadła cisza, w oddali słychać było tylko kołyszący gałęziami wiatr.
— Bylibyście skłonni przejść się do lasu, by zdjąć tę klątwę? — spytał nagle Isidoro.
Oczy Berchildis pojaśniały.
— Jeszcze pytasz? Oczywiście! Nie ma znaczenia, jak daleko jest ten las…
— Nie aż tak daleko. I myślę, że znam osobę, która mogłaby wam pomóc.
— To ten specjalista od klątw, o którym opowiadałeś?
Isidoro pokręcił głową.
— Nie, akurat to nie on. Ale to też interesujący jegomość. I jeśli pójdziemy do niego do domu, będzie szansa na zdjęcie waszej klątwy.


W otulonym grubą warstwą śniegu lesie nie było żadnej ścieżki. Żadnego wyznaczonego kierunku, punktu orientacyjnego ani czegokolwiek, co powiedziałoby, dokąd iść. Nawet słońce nie pomagało - kryło się za jednolitą warstwą chmur, niebo rzucało tylko blady, chłodny poblask rozproszonego światła. Mimo to Isidoro bez zawahania parł w sobie tylko znanym kierunku, zaś dwa niziołki podążały za nim, z trudem brnąc przez kopny śnieg.
Im dalej w głąb lasu, tym śniegu było mniej. Drzewa zdawały się starsze, bardziej poskręcane, nie do końca pasujące do typowego dla górskich regionów morza świerków i sosen. Zrobiło się nieco cieplej, powietrze stało się wilgotne, Berchildis i Berengar zerkali wokół siebie z zaciekawieniem. Jednak gdy śnieg ustąpił całkowicie, w lesie zrobiło się ciemno, zaś wśród poszycia pojawiły się kłęby poskręcanych, zdrewniałych cierni, zaciekawienie to przerodziło się w niepewność.
— Isidoro? — zaczęła Berchildis, jej głos brzmiał napięciem. — Na pewno dobrze idziemy?
— Tak. Znam drogę, nie musisz się martwić.
— Ten las wygląda jakoś podejrzanie — mruknął Berengar, zwalniając nieco tempo.
— Tylko tak wygląda. — Isidoro również nieco zwolnił, zerknął przez ramię, posłał niziołkom uspokajający uśmiech. — Ale jest bezpieczny.
Krok za krokiem, zmierzali coraz głębiej w puszczę, niziołki instynktownie zaczęły iść bliżej siebie. Berengar złapał się płaszcza Isidoro. Widząc to, jego siostra przystanęła, wzięła się pod boki.
— Powinniśmy zawrócić. To miejsce jest jakieś naprawdę… — urwała, pokręciła głową. — Ufamy ci, Isidoro, ale żadne z nas nie będzie ryzykować. Z intuicją niziołka nie można się kłócić, a ta intuicja podpowiada mi, żeby dalej nie iść.
Astrolog też przystanął, odwrócił się, spojrzał na swoich towarzyszy.
— To ci mówią twoje oczy. Spróbuj je zamknąć i wtedy posłuchać, co mówi intuicja — odparł astrolog.
Zapadła chwila ciszy, Berchildis patrzyła w oczy Isidoro, usiłując doszukać się tam fałszu. Niziołki zerknęły na siebie, ich spojrzenia w milczeniu przekazały jakieś myśli. I w końcu Berchildis zamknęła oczy.
Isidoro zaś stał i czekał. Obserwował, jak napięcie powoli znika z twarzy niedoszłej czarodziejki, jak wygładza się ta niewielka zmarszczka między jej brwiami, jak rozluźniają się zaciśnięte pięści. Berengar też patrzył przez pewien czas, potem poszedł w ślady siostry, również zamknął oczy. Astrolog uśmiechnął się pod nosem.
W międzyczasie - ciemność narastała, przesłaniając i tłumiąc tę resztkę światła wypływającą spośród gałęzi.
— Proszę, proszę. — Głos, głęboki i melodyjny, dobiegł z wysoka, spomiędzy konarów. — Któż to mnie odwiedza.
Berchildis i Berengar podskoczyli, momentalnie otwierając oczy, synchroniczne "iik!" wydobyło się z gardeł rodzeństwa. Niziołki potoczyły wokół przestraszonym spojrzeniem, bursztynowe oczy stały się okrągłe niczym spodki. Ale zagrożenia nie było nigdzie widać, zaś Isidoro stał spokojnie, ten sam pogodny uśmiech malował się na jego twarzy. Głos kontynuował.
— Nie przypuszczałem, że spotkamy się tak szybko. I że jeszcze przyprowadzisz mi swoich przyjaciół.
Stare konary zatrzeszczały, liście zaszeleściły, gdy obecność przepłynęła wzdłuż jednego z pni, rozlała się między ciernistymi krzewami.
— P-pokaż się! — zawołała Berchildis, unosząc dłonie, gotowa do rzucenia zaklęcia.
— Ależ powitanie! I to jeszcze takie słowa padają z ust niziołków - czy wasz lud nie jest znany z uprzejmości? Czy nie pamiętacie, jak należy się zachować, spotykając kogoś po raz pierwszy?
— O to samo m-można spytać ciebie! — zawtórował siostrze Berengar, chowając się nieco za sylwetką siostry.
Isidoro uniósł dłoń, przerywając dyskusję.
— Tristielu, poznaj Berchildis i Berengara. To dwójka aspirujących magów, obecnie są na niewielkim urlopie i postanowili odwiedzić Obarię, by studiować wieczny śnieg na Kasrirze.
— Niebezpieczny obiekt studiów. Ale cieszy się popularnością wśród śmiertelników — podsumował Tristiel, zaś Isidoro zwrócił się do niziołków.
— Poznajcie Tristiela, to o nim wam opowiadałem. — Astrolog wykonał szeroki gest w stronę rozmytej w lesie obecności, zaś dwójka przyszłych magów wytężyła wzrok, usiłując doszukać się postaci w ciemności. Na próżno.
— I co takiego o mnie opowiadałeś? — Głos zabrzmiał zaciekawieniem.
— Że ładnie śpiewasz.
Tristiel parsknął śmiechem, coś poruszyło się wśród cierni, ugięło gałęzie.
— Cieszę się, że doceniasz mój głos. Jednakże… — Głos wrócił znów w górę, między zwieszające się nad głową astrologa konary. — …śmiertelnicy rzadko przychodzą do mnie bez wyraźnego powodu, rzadko też powód tak błahy, jak ładny śpiew, jest dla nich wystarczający, by mnie niepokoić. Zaś ty, drogi Isidoro, nie jesteś wyjątkiem. W takim razie spytam - cóż to za ważna sprawa cię sprowadza? Przebyłeś daleką drogę od swojego fortu…
— To prawda, mam pewną sprawę.
— W takim razie - słucham. Chciałeś zobaczyć, jak coś się dzieje, czy też może wolałbyś posłuchać jakichś bajek?
— Chciałem, żebyś zaprosił mnie do swojego domu. I ugościł.
Powietrze zamarło, ciemność zjeżyła się - nagle groźna, chłodna, jakby urażona. Niziołki na powrót stanęły bliżej siebie, oczy Berengara znów błysnęły strachem.
— Zdenerwowałeś go!
Berchildis zacisnęła usta, złapała brata za łokieć, przyciągnęła tak, że znów schował się za jej plecami. Isidoro pokręcił uspokajająco głową, zaś z konarów znów popłynął głos.
— Widzę, że co prawda zapamiętałeś coś z naszego pierwszego spotkania - lata temu, gdy sam byłeś jeszcze dzieckiem - jednak nie było tego wiele. — Pauza, gwałtowny szum liści, trzeszczenie gałęzi. — Przestrzegałem cię wtedy, byś nie robił trzech rzeczy.
— Tak, pamiętam.
— Nie pamiętasz.
— Miałem nie dawać fae swojego imienia — odpowiedział Isidoro, Tristiel tylko prychnął. — Nie jeść ich jedzenia. I nigdy nie dać się zaprosić do ich domu.
— A co właśnie próbujesz zrobić?
Isidoro uśmiechnął się enigmatycznie.
— Wiem, co robię. I prócz tego, chciałem jeszcze zagrać z tobą w grę.
— Ze mną? W grę? — Ciemność naparła jeszcze mocniej, zogniskowałasię wokół astrologa. Coś szarpnęło w coraz mroźniejszym powietrzu, groźba zawibrowała na granicy słyszalności, a głos odezwał się tuż przy uchu Isidoro. — Oszalałeś?
— Zagramy w grę — kontynuował astrolog, niezrażony. — Jeśli ja wygram, spełnisz jedno moje życzenie.
— A jeśli ja wygram?
— Zrobisz z nami to, co będziesz chciał.
Berchildis przypadła do astrologa.
— Nie ma mowy! Przecież to obłęd, Isidoro!
Mężczyzna położył jej dłoń na ramieniu.
— Nic się nie martw. Dotrzymam danego słowa. — Odwrócił się, popatrzył kobiecie w oczy, a na dnie szafirowego spojrzenia próżno było szukać niepewności.
Tymczasem zaś ciemność odstąpiła, zaczęła kondensować się, kłębić i formować.
— Grywam w różne gry, niewiele jest takich, których nie znam. — Głos, podszyty dziwną chropowatością, niepokojąco przeciągał niektóre głoski. — Zaś smaku porażki nie zaznałem od tak dawna, że zupełnie go już zapomniałem.
Ciernie poruszyły się, zwinęły, opuściły splątane gałęzie drzew, podążyły ku gęstniejącej ciemności. Ciemność zaś przybrała w końcu kształt i postać - wysoką, nienaturalnie wyciągniętą, obleczoną w rozlewającą się ku dołowi smolistą szatę. Blade dłonie odcinały się na tle materiału, zbyt długie palce splotły w wystudiowanym geście, fosforycznie zielone oczy taksowały Isidoro zdystansowanym spojrzeniem, skręcone rogi dopełniały obrazu magicznej proweniencji.
— Zastanawiałeś się, co się stanie, jeśli nigdy nie opuścisz tego lasu?
— Nie, nie musiałem — odparł Isidoro. — Bo to się nie wydarzy.
— Jesteś nadto pewny siebie. Jak wszyscy śmiertelnicy. — Tristiel westchnął, może nieco smutno, może z rozczarowaniem brzmiącym w głosie. — Szkoda. Miałem nadzieję, że jesteś wyjątkiem. Widać, myliłem się.
To powiedziawszy mężczyzna wyciągnął dłoń, magia zatańczyła między starymi konarami drzew, zogniskowała się wokół sędziwej olchy. Drzewo zatrzeszczało, pień zdawał się wyginać w jakiś przedziwny, niemożliwy sposób, a potem pękł. Wąska szczelina rozszerzyła się, zalśniła pogodną zielenią, powietrze wypełnił słodki zapach kwiatów. Powiało ciepłem, słońcem i puchatymi, białymi chmurkami.
— Zapraszam — Tristiel skinął dłonią. — Jeśli żadne z was jeszcze się nie rozmyśliło.
Isidoro odważnie postąpił krok, Berchildis złapała go za łokieć.
— A jeśli nie wrócimy? Co jeśli się nie uda?
Astrolog znów się do niej odwrócił, znów uspokajająco położył dłoń na ramieniu.
— Wszystko się uda i wrócimy. Każdy tam, gdzie jego miejsce.
— Co z klątwą? — spytała nieco ciszej.
— Zostanie zdjęta. Ale by to się udało, musimy przejść przez portal, nie ma innej drogi.
Berchildis jeszcze przez moment stała, wpatrując się w oczy Isidoro, ale w końcu malujący się w nich absolutny spokój ją przekonał. Chwyciła rękę brata, a następnie cała trójka ruszyła w stronę olchy.
Po drugiej stronie - lato. Las, skąpany w złotym blasku słońca, zielenił się powodzią wybujałych koron. Gdzieniegdzie runo zdobiły małe spłachetki barwnych kwiatów, ich zapach mieszał się ze świeżością wiatru, wilgotną wonią mchu i darni. Wszystko tchnęło tym specyficznym rodzajem rozleniwionego ciepła, jakie spowijało późne, sobotnie popołudnia.
Żadne nie usłyszało, jak Tristiel dołączył, zaś pień olchy na powrót stał się cały, zamykając drogę z powrotem do śnieżnej Obarii. Nadnaturalnie wysoki mężczyzna stał przez chwilę tuż za swymi gośćmi, pozwalając im nacieszyć wzrok widokiem, podejść w zaciekawieniu ku kwiatom, zdjąć po drodze szaliki, czapki, rękawiczki oraz płaszcze.
— Rozgośćcie się — powiedział w końcu Tristiel, przepływając obok wciąż nieco oszołomionej trójki. — Zawieście ubrania na gałęziach, drzewa się nimi zajmą.
Isidoro zerknął na jego postać. Choć przemożna czerń szaty odcinała się mocno na tle rozświetlonego słonecznym blaskiem lasu, to jednak tutaj, wśród letniego ciepła, Tristiel zdawał się być jakby bardziej na miejscu. Pasował do tej łagodnej atmosfery, do miękkości mchu i drobin pyłków tańczących w pasmach złota.
Płaszcze wylądowały na gałęziach - Isidoro nie zauważył, gdy ciężkie konary zwiesiły się na tyle nisko, że nawet niziołki nie miały problemów, by ich sięgnąć.
— A buty też możemy zdjąć? — spytał Berengar.
— Jeśli taka wasza wola.
Uszyte jak dla dzieci kozaczki wylądowały między korzeniami drzewa. Za przykładem niziołków poszedł również Isidoro, a potem cała bosa trójka podążyła za Tristielem.
Z każdym krokiem atmosfera lasu stawałą się coraz bardziej przesycona magią, wręcz wibrowała pełną życia zielenią. Isidoro miał wrażenie, że to łagodne ciepło otula go z każdej strony, a pod jego promiennym dotykiem rozluźniają się wszystkie spięte mięśnie. Gdzieś na dnie serca pojawił się niewyjaśniony spokój i łagodny bezruch, jakiś rodzaj podszytego uśmiechem zamyślenia, jaki pojawiał się w duszy, gdy większość dnia minęła, gdy wszystko było już zrobione, a na następny dzień nie było żadnych planów.
Drzewa rozstąpiły się, ukazując zalaną miękkim światłem polanę. Oczy Tristiela rozbłysły przelotnie, dłoń się wyciągnęła, palce złożyły w nieokreślonym geście, ciągnąc za sobą melodyjny łuk zielonkawego światła. Na środku polany coś się poruszyło, coś wyrosło, zatrzeszczał pień i gałęzie, i po chwili w dopiero co pustym miejscu pojawił się drzewny stół, a wokół niego - cztery krzesła.
Tristiel wskazał dłonią siedzenia.
— Rozgośćcie się — powiedział ponownie, sam zaś zasiadł na jednym z krzeseł, zbierając w dłoniach swoją szatę. Pod stołem błysnęły blade stopy.
Isidoro podszedł, postawił plecak na stole, wyciągnął pudełko z grą. Tristiel uniósł brwi, z uwagą śledził poczynania astrologa, gdy Berchildis i Berengar również zajmowali miejsca.
— Wszyscy będziemy grać — powiedział astrolog, otwierając pudełko, sukcesywnie wykładając na stół mnogość kart, żetonów, pionków i pozostałych elementów.
— Ach, czyli będzie trójka przeciw jednemu — Tristiel splótł dłonie, zmrużył oczy. — Nieładnie - na wstępie grać nieczysto.
Isidoro nie odpowiedział, zaczął składać planszę, zaś niziołki w milczeniu zerkały to na kolejne pojawiające się na stole elementy, to na siedzącego nieruchomo Tristiela. Astrolog skończył wykładanie rzeczy, na końcu zaś rozłożył instrukcję. Usiadł, przeczytał i wyjaśnił zasady tak, jak jeszcze niedawno uczyniła to Sophie. W międzyczasie przetasował niewielkie karty, ułożył rewersami do góry w przeróżnych pomieszczeniach widocznych na planszy. Na kartach - pułapki, tajemnicze zdarzenia, przydatne narzędzia, czasem przeciwnicy, niekiedy wskazówki. Wszystko to, co mogło pomóc w osiągnięciu celu i dwa razy tyle tego, co by w tym przeszkodziło. Wylosowano postaci, Berchildis ze zdziwieniem wpatrywała się w statystyki kucharki, zaś Tristiel parsknął śmiechem.
— Mnóstwo pary w ręku i za grosz magii - bardzo egzotyczny dla mnie zestaw.
— Berengarze? — zagadnął Isidoro.
— Nie wiem, jestem jakimś… — niziołek wygiął usta w wyrazie zwątpienia — bardem?
— Ja mam sędziego — powiedział astrolog, wybierając potrzebne żetony i kładąc je na polu startowym na planszy. — Dobrze, w takim razie zaczynamy. Mamy dwanaście tur, żeby rozwiązać zagadkę posiadłości…


Zagadka okazała się niebywale ciężką.
W poprzedniej rozgrywce było trudno, to prawda. Jednak postaci uzupełniały się, umiejętności jednych naturalnie wypełniały luki w miejscach, gdzie inne sobie nie radziły. I tak - jasnowidz Hotaru prowadził wszystkich najlepszą możliwą ścieżką, rycerz Lei wyważał każde drzwi, zaś czaromiot Isidoro radził sobie z każdym przeciwnikiem. Jadowniczka Mattii pilnowała, by nikt nie wdepnął w żadną z pułapek, dyplomata Antaresa przekonywał gadające kredensy, by po dobroci podzieliły się swą zawartością, zaś iluzjonistka Sophie sprawnie maskowała ślady drużyny, myląc pościg ożywionych kandelabrów.
Tym razem było o wiele trudniej - los postanowił nie ułatwiać niczego Isidoro. I choć astrolog był przecież twórcą gry, każdą z kart znał na pamięć i wiedział, co może czekać na drużynę w każdym pomieszczeniu, to jednak z każdą kolejną turą był coraz mniej przekonany o tym, że uda się zwyciężyć.
— Te wskazówki nie składają się w nic sensownego — jęknęła Berchildis, zerkając na karty przedstawiające znalezione w posiadłości ślady, dzienniki i notatki. Miały stanowić tropy i dowody pozwalające złożyć w całość historię tego miejsca, jednak jak na razie trudno było zinterpretować, o co chodziło. Brakowało kluczowych informacji, niektóre karty sobie przeczyły, a całość wyglądała mało obiecująco.
— I zostały nam dwie tury. Nie zdążymy dotrzeć do ostatnich pomieszczeń — Berengar zmarszczył brwi, zerkając na ten nienawistny żeton, który powoli i nieubłaganie przesuwał się po torze upływu czasu.
Tristiel siedział w milczeniu, przebiegał wzrokiem tekst na swoich kartach, czytał po raz kolejny wszystkie objaśnienia, zerknął potem na wyłożone przez pozostałych karty, aż w końcu zagłębił się w instrukcji.
Isidoro siedział.
Padło trochę strzępków zdań, pojawiły się jakieś pomysły, jednak na niewiele się one zdały.
— Może gdybyśmy użyli teraz tego zwoju i cofnęli się w czasie o dwie tury… — zastanawiała się głośno Berchildis.
— To byłby dobry pomysł, gdyby nie to, że po cofnięciu czasu wszystkie drzwi, które przez ten czas otworzyliśmy, znów by się zamknęły. Czyli żeby dostać się do ostatnich pomieszczeń, musielibyśmy znów otwierać wszystko po drodze i zyskalibyśmy na tym — Tristiel zamilkł, zastanowił się chwilę. — Połowę tury. A to wciąż za mało.
Znów zapadła cisza, Berengar podrapał się po głowie.
— Może gdybym spróbował, poczekajcie… — Przesunął palcem po karcie swojej postaci. — Bo mógłbym zaśpiewać, ale żeby to było skuteczne, musiałbym na tych dwóch kostkach wyrzucić…
— Trzynaście — odpowiedział za niego Tristiel, zerkając na dwa sześciany.
— To tyle było z przydatności barda — burknął niziołek.
Tristiel wpatrywał się w planszę, oparłszy podbródek o splecione dłonie. Westchnął.
— Potrzebujemy przerwy — powiedział, wstając.
— Jak to - przerwy? — Berchildis zmarszczyła brwi, poprawiła się na krześle. — Zostało już tak niewiele!
— To prawda - my zaś nie mamy pomysłu, jak dalej poprowadzić rozgrywkę, mam rację? Potrzebujemy przerwy. Poza tym - ktoś chciał, żeby go ugościć. — Tristiel zerknął spod oka na siedzącego spokojnie Isidoro. — Obiecałem, że to uczynię, słowa dotrzymam, a co to za gospodarz, co trzyma swoich gości bez jedzenia. Zostawmy grę, nic złego jej się tu nie stanie. Tymczasem zaś zapraszam na posiłek i trochę zasłużonego odpoczynku - nie wierzę, że nie chcielibyście zjeść nieco ciastek i kanapek.
To mówiąc, Tristiel nie pozostawił swym gościom wielkiego wyboru. Berengar i Isidoro podreptali za nim z ochotą, Berchildis została jeszcze krótki moment, ze wzrokiem wbitym w planszę, ale w końcu wstała z westchnieniem, podążyła za resztą.
Isidoro wydawało się, że przeszli ledwie parę kroków, ledwie tyle, by dotrzeć na drugą stronę polany. Jednak drzewa musiały niepostrzeżenie się przesunąć, tak samo jak wtedy, kiedy Tristiel prowadził astrologa przez las w nocy, bo gdy Isidoro zerknął przez ramię, za sobą miał jedynie zwartą ścianę drzew, zaś stołu z rozłożoną grą nigdzie nie było widać.
Za to przed nim rozciągały się nowe widoki.
Niewielkie jeziorko lśniło gładką, srebrzystą taflą, leniwie sunące po niebie obłoki odbijały się rozedrganymi kłębami w błękicie wody. Kołysane łagodnym wiatrem szuwary szeleściły cicho, kiwały się senne głowy tataraku. Przy brzegu - koc. Puchaty i miękki, w czerwoną kratkę, mieszczący na swym środku wyładowany smakołykami, wiklinowy koszyk piknikowy.
Berchildis zatrzymała się, ogarnęła wzrokiem jezioro, niewielki spłachetek miękkiej trawy, koc i koszyk, do tego niskie drzewa, których rozłożyste korony zapewniały przyjemny cień.
— Trochę jak w Shire — powiedziała w zamyśleniu.
— Shire? — Tristiel uniósł brew, skierował się w stronę koca, rozsiadł się w rogu. — To stamtąd pochodzicie?
Berengar skinął głową, dołączył do mężczyzny. Razem z nim przysiedli też Isidoro i Berchildis.
— Tak. To niewielka wioska, znajduje się…
Tristiel uśmiechnął się, zaczął wydobywać jedzenie z koszyka.
— Wiem, gdzie jest Shire, choć znam je pod nieco inną nazwą — odpowiedział. — Drann, o ile się nie mylę.
Niziołki przechyliły głowy.
— Ale Shire to zawsze było Shire…
— Dla was - owszem. — Tristiel skończył rozkładać kanapki na talerzach, podał je niziołkom. — Wolicie sok porzeczkowy czy malinowy?
Tymczasem zaś Isidoro wyciągnął z plecaka swoje ciastka, położył obok koszyka, by były na później. Do drewnianych kubków rozlano sok, niziołki zajęły się pałaszowaniem swych kanapek. Tatarak szeleścił, kołysał się. Spomiędzy gałęzi przeświecało leniwie słońce. Isidoro czuł, jak magia tego miejsca coraz bardziej bierze go w posiadanie, zmywając z umysłu wszelkie troski.
Rozmowa popłynęła od tematów lingwistycznych i historycznych, związanych z przywołaną przez Tristiela dawną nazwą rodzinnej wioski niziołków, przez zupełnie zwyczajne i domowe kanapki, którymi częstował ich fae, aż po pytania, czy w jeziorze żyją tylko ryby i czy można pływać.
— Oczywiście, że można w nim pływać - jeśli ktoś umie — odparł Tristiel, skubiąc resztkę kanapki. — Zaręczam, że jedyne, co może tam złapać za nogę, to kawałek zbłąkanego glona, nie zaś żaden wodny potwór.
Wodne potwory przywołały kolejne tematy. W osobie Tristiela było coś takiego, że rozmowa z nim szła gładko, sprawnie, zaś sam fae, mimo niepokojącego wyglądu, miał w sobie coś, co sprawiało, że szybko wzbudzał zaufanie. Nie była to tylko kwestia wiecznie błąkającego się na jego twarzy uśmiechu, ani głębokiego, przyjemnego dla ucha głosu. Isidoro pamiętał - choć wydarzyło się to dawno temu, gdy był jeszcze dzieckiem - natura obdarzyła fae pewnym rodzajem magnetyzmu, który sprawiał, że śmiertelnicy im ufali. Dawali się poprowadzić w leśne ostępy, a następnie nigdy z nich nie wracali. Mały Isidoro instynktownie czuł (choć może była to kwestia jego uśpionego jeszcze daru), by nie ufać miłym słowom ani uroczym twarzom, bardzo szybko jednak zaufał niepokojąco fosforycznym oczom.
Berchildis wyzbyła się resztki rezerwy i śmiało zagadywała Tristiela o przeróżne rzeczy. Zaś Berengar przestał jedynie zerkać w kierunku koszyka, licząc na to, że gospodarz poczęstuje go jakimś nowym smakołykiem - niziołek sięgnął do wnętrza, wyjął kilka bułek, upolował słoik miodu. Tymczasem Isidoro siedział spokojnie, przysłuchując się rozmowie, co jakiś czas tylko wtrącając nieco słów, a poza tym - ciesząc się letnim ciepłem i spokojem.
Słońce, wciąż w tym samym miejscu na nieboskłonie, wciąż tak samo zalewało świat swym złotym blaskiem. Czas nie istniał, na wieki zatrzymany magią fae.
Po kanapkach zostało tylko wspomnienie, głód niziołków został zaspokojony. Na razie.
— Ależ oczywiście, że młodsze siostry to skaranie — zgodził się Tristiel, kołysząc w dłoni kubkiem z sokiem.
— Hej! — Berchildis zmarszczyła brwi. — Bracia wcale nie są lepsi!
— Masz siostrę? — zaciekawił się Berengar, zerkając na fae.
— Owszem. — Mężczyzna skinął głową, zwrócił się do astrologa. — Ty chyba też masz młodszą siostrę, czyż nie?
— Tak. Nazywa się Elena.
— Ładne imię. Nie brzmi, jak skaranie.
— Nie zawsze — Isidoro upił łyk soku, Berchildis prychnęła, Tristiel parsknął śmiechem.
Przez pewien czas Tristiel z Berengarem wymieniali nieco uwag o swoich siostrach, Berchildis burczała w proteście, nalewając sobie więcej soku, zaś Isidoro dorzucił historię o tym, jak Elena nie miała dla niego i Mattii litości w wojnie na poduszki, aż Luciano musiał przyjść i ich rozdzielać. Na to Berengar przywołał historię z Shire - o tym, jak Berchildis postanowiła z prosiaka uczynić wierzchowca, i jak ciotka Gisela prawie dostała zawału, widząc siostrzenicę na grzbiecie tłustego wieprzka. Cała czwórka parsknęła w końcu śmiechem, łącznie z Berchildis, ale w powietrzu zadrżał cień jakiejś nostalgii. Wspomnienie z Shire przypominało niziołkom o rodzinnych stronach, a otaczająca ich zewsząd przyroda tylko to uczucie potęgowała.
— Ale nigdy nie widziałem lepszej i wdzięczniejszej tancerki — podsumował Tristiel, mówiąc o swej młodszej siostrze. — Zobaczyć ją w tańcu to doprawdy niesamowity widok, wywołuje zazdrość wszystkich fae.
— Jak właściwie nazywa się twoja siostra?
Tristiel uśmiechnął się.
— Tytania.
Temat tańca zaraz został podchwycony, Berchildis wspomniała, że jest to jedna z tych niewielu wiejskich aktywności, które faktycznie jej się podobały. Potem pytania nagle poleciały w stronę Isidoro - czy jako szlachcic potrafi zatańczyć cokolwiek poza finezyjnymi, dworskimi tańcami, i czy odnalazłby się na wiejskiej potańcówce. Astrolog uśmiechnął się, może nieco zawadiacko, zupełnie inaczej, niż przez większą część tego dnia.
— Owszem, odnalazłbym się — odpowiedział odstawiając swój kubek na koc. — Zaś finezyjne dworskie tańce to nie koniec mojego repertuaru.
Berengar popatrzył na niego ze zdziwieniem, wymienił spojrzenie z siostrą.
— Niemożliwe — powiedzieli synchronicznie.
— Chyba ktoś chciałby zobaczyć coś na własne oczy — Tristiel sięgnął po ciastko, ale rozmyślił się, widząc kolejne porozumiewawcze spojrzenia wymieniane przez niziołki. — Niech zgadnę, potrzeba wam muzyki, czyż nie?
Berchildis i Berengar jednocześnie posłali mu uśmiechy, fae parsknął zrezygnowanym śmiechem. Wyciągnął rękę, coś zakotłowało się we wnętrzu luźnego rękawa szaty. Zza zasłony materiału wychynęły ciemne pędy, zwinęły się, rozsiadły na kolanach Tristiela, wsparły o pierś, z każdą chwilą coraz wyraźniej formując charakterystyczny kształt harfy. Zalśniły fosforycznie zielone struny, Tristiel trącił je dłonią.
Muzyka popłynęła skoczna i żywa, zupełnie inna, niż można było się spodziewać po łagodnej harfie. Isidoro poczuł, że nogi same rwą mu się do tańca, że nie przeszkadza mu w ogóle brak butów ani równej podłogi. Berchildis wstała z koca, wyciągnęła dłonie w stronę astrologa.
— Chodź! Z niziołkami to na pewno nigdy nie tańczyłeś!
Isidoro nie zdążył odpowiedzieć, że owszem, tańczył. Gdy jedną jego dłoń chwyciła Berchildis, drugą Berengar, jakiekolwiek słowa utonęły w muzyce, śmiechu i podskokach. Figury i choreografia nie istniały, świat rozmył się w złotych i zielonych smugach, gdy niziołki okręciły astrologa. Nie wiadomo, czy to była kwestia szczęścia, umiejętności Isidoro, czy też może magii zaklętej w muzyce fae, że jakimś cudem nikt w tym szalonym tańcu nie podeptał sobie stóp. Coś plusnęło w jeziorze, tatarak wciąż kołysał się, szeleścił, a słońce wciąż świeciło - nadal w tym samym miejscu nad horyzontem. Letnie popołudnie trwało, wieczne i niezmienne.
W końcu zabrakło sił na kolejne pląsy - niziołki opadły z powrotem na koc, oddychając ciężko, szukając napełnionych sokiem kubków. Śmiechy z wolna dogasały, sięgnięto po ciasteczka.
— A pamiętasz urodziny starego Bagginsa? Chyba ostatnio wtedy się tyle natańczyliśmy — odezwał się Berengar, gdy w końcu złapał oddech.
— Pamiętam, pamiętam. I te fajerwerki na koniec też pamiętam. — Berchildis uśmiechnęła się w rozmarzeniu. — To były najlepsze fajerwerki, jakie kiedykolwiek widziałam!
Od tańców i fajerwerków rozmowa spłynęła na harfę Tristiela, oba niziołki były zaciekawione świetlistymi strunami i samą konstrukcją instrumentu. Fae odpowiadał, śmiał się dobrodusznie nad niektórymi pytaniami, finezyjnym ruchem dłoni zmienił harfę w cytrę, potem w bęben, w końcu w małą fletnię.
Ciastka stopniowo znikały, w międzyczasie moczono nogi w jeziorze, sok się skończył, te dwie butelki z winem, które przyniósł Isidoro, zaświeciły dnem. Berengar próbował gwizdać na trawie, potem omówiono taktyki gry w podchody, a potem wszyscy wyłożyli się na trawie by obserwować leniwie sunące po niebie obłoki.
— Tamta przypomina trochę zająca — powiedziała Berchildis, wskazując jedną z chmurek.
— Nie dało się czasem przepowiedzieć przyszłości z kształtu chmur? — Berengar poprawił się na trawie, odwrócił do Isidoro.
— Da się. To nephomancja, jedna z dziedzin aeromancji, czyli interpretacji przyszłego losu na podstawie pogody. Powiedziałbym, że tego typu wróżby potrafią być dość trudne i niepewne - pogoda szybko się zmienia i nie jest rzeczą prostą zauważyć wszystkie te subtelne zależności.
— Zdarza ci się w ten sposób przewidywać przyszłość?
— Rzadko. Nie przepadam za tą metodą.
Chwilową ciszę przerywał jedynie łagodny powiew wiatru niosący słodki zapach kwiatów.
— W sumie to tamta chmura wygląda jak garnek z zupą — zauważył Berengar.
— Właśnie! Zupa! — Berchildis usiadła nagle. — Mogę ugotować zupę!
Pozostali mężczyźni zerknęli na nią ze zdziwieniem.
— Nie najadłaś się ciastkami?
— Chodzi mi o grę — wyjaśniła, gramoląc się z trawy. — Przecież jestem kucharką, tak? I właśnie mnie olśniło - mam pomysł, jak to wszystko rozwiązać! Chodźcie, musimy sprawdzić, czy zadziała!
Berchildis nie czekała. Pognała w stronę wciąż rozłożonej na stole gry, Tristiel ledwie zdążył unieść się na łokciu, sięgnąć w stronę drzew, przywołać strzępki magii. Drzewa rozstąpiły się usłużnie, polana pojawiła się znikąd. Na jej środku stół i krzesła, oraz rozłożona plansza - dokładnie taka, jak ją zostawili.
Pozostali dołączyli do Berchildis, kobieta z przejęciem wyjaśniła swój koncept, zaś Tristiel pokiwał głową w skupieniu.
— To ma szansę się udać. Zupa doda dwie kości do puli rzutu barda, wtedy wyrzucenie trzynastu oczek nie wydaje się takie nieprawdopodobne — mruknął splatając dłonie. — Potem ja wyważę ostatnie drzwi i wpuszczę sędziego do głównego pomieszczenia.
Isidoro skinął głową.
— Tak, najlepiej żeby postać z najwyższą spostrzegawczością poszła po ostatnie wskazówki.
Gracze popatrzyli po sobie, w spojrzeniach czaiła się determinacja. Tristiel skinął głową, plan Berchildis wcielono w życie.
— No to gotujemy — mruknęła, łapiąc kostki.


Tajemnica posiadłości ugięła się przed czwórką śmiałków, według zasad drużyna zwyciężyła. Uśmiech błąkał się po twarzy Tristiela, gdy mężczyzna obserwował szczęśliwe niziołki, komentujące z zapałem wszystkie wydarzenia, które w końcu doprowadziły ich postaci do celu.
— Jakbyś wtedy nie wyrzucił tej dziesiątki, zaraz na samym początku gry, to byłoby po nas — powiedziała z przejęciem Berchildis, stukając palcem w planszę, wskazując na jeden z krnąbrnych kredensów, które trzeba było oczarować.
— Weź! A ta zupa, co ugotowałaś? Zginęlibyśmy bez niej. Definitywnie!
Isidoro przez pewien czas pozwolił dwójce aspirujących magów nacieszyć się zwycięstwem, następnie zaś zaczął powoli zbierać i sortować karty, przekładać je do odpowiednich przegródek w pudełku. Dołączył do niego Berengar, po chwili i Berchildis. Tristiel po raz kolejny przekartkował instrukcję, oddał ją na końcu, przykrywając wszystkie elementy w pudełku. Isidoro zamknął je, a gra wylądowała z powrotem w plecaku.
Przyszedł czas pożegnania, wszyscy wstali, zaś stół i krzesła zniknęły. Formujące je gałęzie z powrotem zapadły się w ziemię, wśród traw nie został nawet najmniejszy ślad.
— Tak bardzo skupiliście się na grze, że zapomnieliście, po co w ogóle graliśmy — powiedział Tristiel, krzyżując ramiona na piersi. Kącik ust drgnął mu w uśmiechu, gdy na twarzach niziołków odmalował się ten charakterystyczny wyraz nagłego zrozumienia.
— Właśnie! Isidoro wygrał.
— I ja również — odparł Tristiel, przeniósł wzrok na astrologa. — Przyznam, że gdy uparłeś się, by zagrać ze mną w grę, i jeszcze byłeś taki pewny swego zwycięstwa, nie przyszło mi do głowy, że wyciągniesz na stół grę kooperacyjną. Przeczytałem kilka razy instrukcję, szukając jakichś ukrytych informacji i zasad, jednakże te były bardzo jasne w kwestii zwycięstwa - wygrywają wszyscy, albo nikt.
— Ale sama gra - podobała ci się?
Tristiel roześmiał się.
— Była oryginalna i interesująca, zaś towarzystwo uczyniło rozgrywkę przyjemną. Nie zdarzyło mi się jeszcze grać w grę, w której byłoby aż tyle elementów. Szachy, warcaby, kości i wszelkie tego wariacje - tego typu gry nie stanowią dla mnie tajemnicy, zdarza mi się również grać w zagadki. Ale gra, w której trzeba biegać po posiadłości w poszukiwaniu starych pamiętników i niezwykłych śladów? To nowość, przyznaję.
Isidoro uśmiechnął się szerzej, triumf błysnął w oczach. Berengar trącił siostrę łokciem.
— To się naprawdę uda — powiedział szeptem.
Tristiel kontynuował, zwracając się wciąż do astrologa.
— W takim razie - zażycz sobie czegoś. A potem ja zrobię z wami, co będę chciał.
Na ostatnią wzmiankę lekka niepewność odmalowała się na twarzach niziołków, była jednak krótka, przelotna.
— Ale nie będzie to nic strasznego? — spytała Berchildis.
— To się jeszcze okaże. — Uśmiech Tristiela poszerzył się, zabarwił czymś niepokojącym. Trudno było powiedzieć, czy to wszystko to wciąż były żarty. — Zobaczymy, czego Isidoro sobie zażyczy.
Astrolog nie poczynił żadnego ruchu, by się odezwać. Stał w milczeniu, zaś Berchildis wcięła się w rozmowę.
— Jak to, czego? Żebyś zdjął z nas klątwę!
Brwi Tristiela powędrowały w górę, mężczyzna zdziwił się uprzejmie, przeniósł spojrzenie na niziołki.
— Doprawdy? Interesujące - nie jestem specjalistą w tej dziedzinie, klątwy nigdy mnie nie fascynowały i nie wiem, czy będę w stanie pomóc — powiedział, podchodząc nieco bliżej. Wyciągnął dłoń, dotknął kędzierzawych włosów Berchildis, potem przeniósł rękę na głowę Berengara. Dumał chwilę, cofnął dłoń. — Hm... przyznam, że nie wiem, jak mam zdjąć coś, czego nie ma.
— Jak to - nie ma?
— Nie powiedziałem wam, że to Tristiel zdejmie z was klątwę — odezwał się w końcu Isidoro. — Tylko że zostanie ona zdjęta, jeśli przejdziemy przez portal i udamy się do jego domu.
Niziołki patrzyły na niego oniemiałe.
— Ale jak to?
Isidoro rozłożył dłonie w bezradnym geście.
— Tak mówiło przeznaczenie. Widzę wiele rzeczy, które może przynieść przyszłość - widzę, jakie wypadki doprowadzą do jakich konsekwencji, jednak los nie mówi mi, dlaczego dokładnie tak się dzieje. Nie potrafię wam powiedzieć, jak to się stało, że zaklęcie pękło i nie będziecie już zmieniać się w niedźwiedzie - wiem tylko, że klątwy nie ma, bo wszystkie wypadki potoczyły się tak, jak powinny.
Tristiel potarł w zamyśleniu podbródek.
— A więc owa klątwa, której tak usilnie próbowaliście się pozbyć, zmieniała was w niedźwiedzie? Tak po prostu?
Berchildis westchnęła, odwróciła się do Berengara, rodzeństwo wymieniło porozumiewawcze spojrzenia. A potem znów zaczęła się opowieść o tym, jak to prowadząca się uwzięła, cisnęła klątwą i jak dwa niziołki musiały opuścić uczelnię. Tristiel kiwał głową, wciąż pocierał podbródek, w końcu uniósł brew, zadał nieco pytań. Berchildis zdziwiła się, potwierdziła że tak, oboje stracili na wadze w trakcie studiów, że różnie było z godzinami snu, niespecjalnie z posiłkami, ale przecież to nie miało znaczenia i nie wiązało się w żaden sposób z klątwą. Prawda?
— Nieprawda — odpowiedział Tristiel. — Sam bym was w ten sposób przeklął, gdybyście byli moimi studentami.
— Ale za co?
— Za brak szacunku dla własnego zdrowia. — Fae skrzyżował ramiona na piersi, spojrzał z naganą na dwójkę niedoszłych magów. — Wasza prowadząca się na was nie uwzięła, tylko jako jedyna zainteresowała się tym, co wyprawiacie. I dlatego próbowała zwrócić wam na to uwagę, wciąż mówiąc, żebyście odpuścili nieco pracę, odpoczęli i przestali się przemęczać. A gdy to nie pomogło, uciekła się do ostateczności. I czy to wam nie pomogło?
— Niby w jaki sposób? — Berchildis zmarszczyła brwi.
— Oboje wyglądacie jak normalne, krągłe niziołki, zaś ty nie narzekasz już na to, że nie możesz zjeść czegoś treściwszego. Mam rację? — Tristiel uniósł brew. — To była edukacyjna klątwa. Baśnie uczą, że niektóre czarodziejki lubią takie rozdawać. Cieszcie się, że tylko czasem zmieniała was w niedźwiedzie, i nie staliście się na stałe rogatymi bestiami, których los zależał od spadających płatków pojedynczej róży.
Zapadła chwila ciszy, Isidoro stał cierpliwie z dłońmi wsuniętymi w rękawy, zaś oba niziołki popatrywały to na siebie nawzajem, to na Tristiela.
— Tak, jak w tamtej baśni - serce, które nie znało miłości, musiało się jej nauczyć, by moc klątwy w końcu pękła, tak i u was - skoro nie umieliście odpoczywać, musieliście się tego nauczyć. I widać cały dzień grania w gry, wylegiwania się na kocu, tańców i jedzenia ciastek wystarczył, by zaklęcie straciło moc.
— Naprawdę spędziliśmy tu aż tyle czasu?
Mężczyzna odpowiedział nieokreślonym uśmiechem.
— W krainie fae czas płynie inaczej. Wydaje się, że minął dzień, a mija sto lat. Wydaje się, że minęły lata, a tak naprawdę był to tylko tydzień.
Niepokój zagościł na twarzy Berengara.
— To ile minęło teraz…?
— Dowiecie się, gdy wrócicie do Obarii. Jeśli tam wrócicie — Tristiel uśmiechnął się nieco szerzej, może nieco groźnie. A potem zwrócił się do astrologa. — Skoro sprawę „klątwy" mamy wyjaśnioną, przejdźmy teraz do życzenia. Słucham w takim razie. Czego sobie życzysz?
Isidoro skrzyżował spojrzenie z fae, uśmiechnął się enigmatycznie.
I wypowiedział swe życzenie.
Tristiel roześmiał się szczerze, nieco gardłowo, wiatr zerwał się wśród drzew, targnął koronami. W końcu mężczyzna ucichł, otarł rozbawioną łezkę z oka i pochylił się do Isidoro, odsłaniając w uśmiechu zęby. Wąskie, ostre, zakrzywione.
Zgoda.


Tristiel wygrał, więc zrobił z nami to, co chciał. Skoro dostałeś mój list, domyślasz się pewnie, że nie było to nic groźnego. Stwierdził, że jako dobry gospodarz powinien zatroszczyć się o to, by każde z nas wróciło bezpiecznie do domu, toteż swą pieśnią przywołał portal, dzięki któremu Berchildis i Berengar dotarli gdzieś w okolice Toirie. Tam rósł las wystarczająco stary, by dało się otworzyć przejście na tak dużą odległość i cóż - przyszło nam się pożegnać. Mam nadzieję, że oboje poradzą sobie ze swoimi studiami, wyniosą nieco nauki na temat odpoczynku, i jeszcze kiedyś się spotkamy.
Mnie zaś Tristiel odprowadził do fortu i przykazał, żebym nigdy nie próbował podobnych sztuczek z innymi fae, ja zaś obiecałem, że nie będę. I tak się rozstaliśmy - jak zwykle bez pożegnania, Tristiel po prostu zniknął w ciemnościach swoim zwyczajem. Ja zaś zastanawiam się, kiedy znów się spotkamy i co ciekawego z tego wyniknie.
Jak na razie to koniec moich przygód w Obarii. Zobaczę, co jeszcze przyniosą mi przyszłe wypadki, ale jestem dobrej myśli. Cokolwiek przeznaczenie mi przyniesie, będę gotowy.
Mam nadzieję, że Ty spędzasz czas tak, jak sobie tego życzysz i że mroźna pora roku nie psuje nadmiernie Twojego nastroju.

Isidoro

Zamaszysty, nieco krągły podpis wylądował u dołu ostatniej strony, zaś Isidoro oderwał w końcu pióro od kartki. Poczekał chwilę, aż ciemnogranatowy tusz zaschnie, a następnie zamknął zeszyt. Odłożył go na arkusz grubego papieru w głębokim, szafirowym odcieniu, i zaczął składać papier wokół zeszytu, tworząc kopertę - tak, jak nauczyła go kiedyś Hotaru. Rozgrzany lak wylądował na kopercie, zamykając ją, gdy Isidoro odcisnął osobistą pieczęć w stygnącym powoli srebrze. Nim jednak lak wystygł na dobre, astrolog dobył niewielkiego pędzla - farba w kolorze nocnego nieba rozpłynęła się wśród zagłębień, wydobywając mocniej to, co pieczęć przedstawiała. Połowa srebrnej dalii, herbowego kwiatu D'Arienzów, przechodziła płynnie w otoczony gwiazdami księżyc w pełni. Isidoro popatrzył przez moment na swoje dzieło, skinął głową, zadowolony z efektu. A następnie zawinął wszystko w dobrze nawoskowany kawałek materiału i starannie przewiązał mocnym sznurkiem. Teraz list był gotowy do wysłania.



(*) J.R.R. Tolkien, Władca Pierścieni

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz