Co mogła dla niego zrobić?
Hugo
przechylił głowę, zapatrzył się na ścianę lasu, odruchowa odpowiedź
zamarła na wargach, nim zdążyła z nich spłynąć choćby litera krótkiego nic.
Bo właściwie niczego nie oczekiwał; ot, właściwie wystarczyło mu, że
porozmawiali, że przekonał się, że wtedy, w lesie, nie uderzył się zbyt
mocno kamieniem w głowę i nie śnił o elficy gubiącej swój notatnik. Nie
przemyślał właściwie nawet zbyt dobrze całego procederu oddawania zguby,
czego najlepszym dowodem była wciąż spoczywająca na pniaku elfka. Czasu
jednak cofnąć nie mógł, zamiast tego wypalił więc równie wdzięcznie
pierwszy pomysł, który przyszedł mu na myśl:
— Grzybobranie.
W
pierwszym odruchu chciał jeszcze dopytać raczej o opowieści, prosić o
wyjaśnienie punktów, które były niejasne, zastanawiały go. Ale nie zrobił tego. To nie twoja tajemnica. Pewnym
rzeczom było przeznaczone, by pozostać w sferze niedookreśloności, i
Hugo to akceptował. Sam najpewniej — a właściwie zupełnie pewnie —
czułby się nieswojo, gdyby ktoś ot tak, podejrzał jego notatki.
— Słucham? — elfka przechyliła głowę, w turkusie zamigotało powątpiewanie.
—
Grzybobranie — powtórzył, choć miał przecież pewność, że Ayrenn
usłyszała już za pierwszym razem. — Nie żartuję, naprawdę. W
towarzystwie jest od razu inaczej.
Połacie lasu zdawały
się być idealną przestrzenią odosobnienia; wszechobecna natura, cisza
zakłócana tylko świergotem ptaków, szumem liści czy innymi sielankowymi
odgłosami. W gruncie rzeczy jednak człowiek przecież nigdy nie był sam,
gdy miał choć znikomy kontakt z naturą. Najmniejsze źdźbło trawy tętniło
życiem, gdziekolwiek by nie spojrzeć, coś się przemieszczało. Był
przekonany, że ludzkie zmysły pozostawały i tak nieczułe na zdecydowaną
większość bodźców, umysł naukowca podpowiadał mu, że gdyby tylko jego
oko zechciałoby bardziej współpracować, byłby w stanie dostrzec o wiele,
wiele więcej żyjątek. Las był zaprzeczeniem samotności już z samej
swojej definicji: był zespołem drzew i innej roślinności. Pnie rosły tuż
obok siebie, ich korony miękko kołysały się nad ich głowami, tworząc
schronienie dla niezliczonej liczby zwierzyny.
— Rozumiem, że to przysługa z długim czasem odbioru?
—
Przecież na grzyby każda pora jest dobra — Hugo parsknął śmiechem. Być
może zimowy krajobraz nie zachęcał do dłuższych wędrówek, a twarda
ziemia nie była przychylna dłoniom próbującym sięgnąć wgłąb gleby, ale
las nigdy nie odrzucał wystarczająco wytrwałego poszukiwacza. — Ale to
nie musi być ani dziś, ani nawet jutro. Czasem lepiej nawet nie zebrać
nic, ale mieć przy tym miłą kompanię. Gdybyś miała chęci, zapraszam.
—
Będę pamiętać — Ayrenn z powagą skinęła głową, na wargach wciąż jednak
błąkał się cień uśmiechu. — Wygląda na to, że dużo czasu spędzasz w
lesie.
— Taka praca — wzruszył ramionami. Zerknął na Bambiego,
i dałby słowo, że w czarnych oczkach dalej dostrzegał niechęć. — Ale
chyba nie na tyle, żeby zyskać przychylność leśnej gawiedzi. Masz jakiś
sekretny sposób?
Jeleń, jak na zawołanie, znów podszedł i
wsunął ciekawsko pyszczek pod łokieć elfki, przedarł się przez płaszcz. Z
jakiegoś niewytłumaczalnego powodu Hugo był przekonany, że gdyby
spróbował, podobnie jak Ayrenn, musnąć palcem miękki i nad wyraz uroczy
pyszczek, zwierz udowodniłby, że przeżuwacze gryzą nie tylko trawę.
—
Nie wiem, czy nazwałabym to sekretem — kobieta przechyliła lekko głowę,
blond pasmo opadło na ramię. — Jestem w stanie się z nimi porozumieć,
wysłuchać. Powiedziałabym, że to bywa przydatne przy nawiązywaniu
kontaktów.
— Zgodziłbym się — parsknął śmiechem. — Mam pewne trudności z wytłumaczeniem koledze, że mam pokojowe zamiary.
— Och, rozumie.
— A mogę? — wyciągnął dłoń, jak pełne nadziei dziecko pytająco uniósł brew i spojrzał najpierw na Ayrenn, później na jelonka.
Krótko
później jelonek najwyraźniej zdecydował się wybaczyć zielarzowi jego
jawną niedelikatność, palce ostrożnie musnęły sierść.
— Trochę bardziej szorstka niż myślałem — mruknął, gdy Bambi zmrużył oczy pod wpływem pieszczoty. — Ale bardzo przyjemna.
Znów
usiadł, spojrzał na ledwo wydeptaną ścieżkę, nieśmiało unoszące się
źdźbła, które dochodziły wreszcie do siebie, uwolnione spod nacisku
depczących je stóp. Faktura pniaka była nierówna, niezbyt wdzięczna do
siedzenia; we trójkę pogrążyli się w milczeniu.
— Szukałeś
kiedyś właściciela? — tym razem to Ayrenn przełamała ciszę. Powoli
zbierający się do odejścia jadownik zadumał się na chwilę, znów
przytwierdzony do siedziska. Jego wzrok odruchowo powędrował znów w
kierunku dziennika, teraz bezpiecznie spoczywającego w dłoniach
prawowitej właścicielki. Smukłe palce muskały wypłowiałą okładkę, od
czasu do czasu przewracały z szelestem strony, a Hugo nie mógł
powstrzymać myśli, że notatnik zdaje się cieszyć z tego powrotu.
—
Nawet znalazłem — zaśmiał się krótko, zaraz jednak pozwolił, by dźwięk
umilkł, raptem tylko kilka razy podchwycony przez knieję. — Ale... nie,
nie szukałem, a nawet jeśli, to raczej bez przekonania.
— Dlaczego?
—
1680, 1685, 1689 — wymienił bez zająknięcia zapamiętane z dziennika
daty roczne. — Byłem dzieckiem, dla którego raptem rok był wiecznością.
Liczby mnie utwierdziły w przeświadczeniu, że... cóż, mam małe szanse.
Nagle
zreflektował się, urwał. Długowieczność nie była tylko darem, niosła
też ogromne brzemię. Poza tym jednak Hugo popełnił w tym momencie faux pas
nie tylko egzystencjalne, ile towarzyskie. Zasugerowanie damie choćby w
sposób najsubtelniejszy jej wieku było czynem, za który nawet borowiki
pewnie będą się go wstydzić. Ale przecież wtedy między innymi dlatego
tak beztrosko zabrał notatnik.
— Nie bałeś się, gdy poczułeś magię?
Bał się, że ktoś go znajdzie, tak jak znaleźli księgę Nany.
—
Nie. Moja babka była wiedźmą — wyjaśnił. — Późno zaczęła pielęgnować
swój dar, a jeszcze później ja się o nim dowiedziałem, ale można
powiedzieć, że zdążyłem przejść swój chrzest bojowy. Dlaczego akurat
takie zaklęcie na notatniku? To była forma wskazówki dla ewentualnego
znalazcy?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz