piątek, 25 lutego 2022

Od Antaresa cd. Hugona

Gabinet burmistrza, podobnie jak i poczekalnia, oraz każdy korytarz i każdy mijany po drodze pokój, tchnął tym samym rodzajem surowości. Antares nie miał nic przeciwko takiemu wystrojowi pomieszczeń, w pewien sposób ich surowość do niego przemawiała i pozwalała jego umysłowi się oczyścić, odpocząć. Ale kiedy przebywanie w objęciach tego pustego minimalizmu stawało się koniecznością, rycerz czuł jedynie czającą się gdzieś w głębi irytację.
Mag ucichł, chyba z nudów poszedł spać. Gdy w pobliżu nie było Lei, ten drugi tracił zainteresowanie czymkolwiek, ograniczając się do rzucania swoich nieuprzejmych uwag, zaś namówienie go na współpracę graniczyło z cudem. Antares przeczuwał, że pomoc Murkymeadow będą musieli nieść z Hugonem sami.
Burmistrz obudził się, przyszła kolej na Antaresa i Hugona. Dziergająca szalik kobieta westchnęła tylko, machnęła ręką na próbę przepuszczenia jej w kolejce, zaś dziewczyna z mysim warkoczykiem przestąpiła z nogi na nogę, próbując wtrącić, że burmistrz prosi przedstawicieli Gildii, a nie kogokolwiek innego. Rycerz czuł się z tym źle, ale wyglądało na to, że rzeczywistość nie pozostawia im innego wyboru.
Gabinet przypominał bardziej celę. Szare ściany straszyły chropowatością zimnego kamienia, zakratowane okna przepuszczały niewiele światła. Nie pomagały ciężkie story przysłaniające częściowo widok, odgradzające pomieszczenie jeszcze bardziej od tego, co działo się na zewnątrz. Masywne biurko okupowało centralną część pokoju, a na jego blacie rozpierał się mocarny bastion dokumentów, teczek, listów i przeróżnych innych papierów, którymi burmistrz widać lubił się obkładać. Sam burmistrz obserwował wchodzących, rozsiadłszy się w miękkim wygodnym fotelu, swym gościom pozostawiając dwa proste krzesła.
— Zapraszam — powiedział Konstanty Salkauskas, wskazując władczym gestem niezbyt wygodne siedziska.
Obaj mężczyźni usiedli, zaś burmistrz zabębnił palcami po blacie, przesunął jakieś papiery, poprawił tkwiące w stojaku pióra.
— Tak, może przejdźmy do tej wydumanej sprawy, z którą zwrócili się do mnie ludzie… — zaczął leniwie. Hugo zmarszczył brwi.
— Wydumanej?
— Ach, widzą panowie, co poniektórzy wybierający się do lasu wspominali, że widzieli tam jakieś straszne monstra. Oczywiście, że jest to wyssana z palca bzdura - nietrudno zobaczyć potwora w pierwszym z brzegu przerośniętym dziku lub niedźwiedziu. Jeśli wypije się wystarczająco dużo, rzecz jasna. — Burmistrz wzruszył ramionami, wykonał jakiś niedbały gest, przebiegł niezbyt skupionym wzrokiem pomiędzy gildyjczykami.
— Czy dobrze rozumiem, że wezwał nas pan na próżno? — Głos mykologa nadal jeszcze pozostawał spokojny.
— Och, co to, to nie. Widzą panowie, Gildia ma nie najgorszą opinię. Jeśli przejdą się panowie do lasu i powiedzą, że zabili cokolwiek tam było, ludzie się uspokoją. O wiele bardziej, niż gdybym posłał tam straż miejską. — Konstanty jakby dopiero teraz zauważył wciąż stojącą przy drzwiach dziewczynę. — Salija, nie stój tak, zrób panom herbaty.
— Nie wiem, czy potrzebujemy jakiejkolwiek herbaty - marnuje pan tylko nasz czas — Antares zmarszczył brwi, uniósł się nieco na krześle, jakby miał zamiar wyjść, ale burmistrz powstrzymał go dłonią.
— Salija, idź po herbatę.
Dziewczyna dygnęła, jak duch czmychnęła jakimiś bocznymi drzwiami. Zawiasy skrzypnęły, zamek kliknął.
Konstantego jakby podmienili.
Pochylił się nagle nad stołem, zaś wodniste, rozmemłane spojrzenie, błysnęło nagle stalą.
— Mamy już dziewięć ofiar i to nie są żarty — powiedział głosem cichym, ale ostrym, twardym, niosącym w sobie jakąś stanowczość. — Cokolwiek jest w tym lesie, to nie są przelewki. Nie mogę sobie pozwolić na sianie paniki w mieście, ludzie momentalnie wzięliby się za rozwiązywanie tego na własną rękę i do liczby ofiar można byłoby śmiało dopisać jeszcze jedno zero.
Hugo otrząsnął się jako pierwszy.
— Proszę nam w takim razie wszystko opowiedzieć.
— Informacji mam niewiele. Niestety. Jeśli chodzi o tych, którzy przeżyli, to ich opisy mówią, że sam las ożył i postanowił ich pożreć. Że rośliny się na nich rzuciły, ale były dziwne, niepodobne do niczego, co kiedykolwiek widzieli. Miały ni to ludzkie, ni to zwierzęce kształty, przemieniały się na ich oczach.
„Słyszałeś? Jakieś pomysły, co to może być?"
„Spieprzaj i daj mi spać."
I tyle było z pomocy maga.
— Zrobili coś, żeby je sprowokować? W której części lasu się to wydarzyło? — dopytał Antares.
— W zachodniej części, w okolicy zakola w rzeki Skirmante. Właściwie to bardziej większy strumyk, niż pełnoprawna rzeka, ale miejsce jest charakterystyczne, łatwo tam trafić. Na szczęście znajduje się na uboczu, więc…
Burmistrz urwał, do pomieszczenia wróciła Salija, niosąc tackę z herbatą. Postawiła ją na tym niewielkim, wolnym skrawku biurka i zaczęła rozlewać herbatę do metalowych kubków. Przez pewien czas panowała cisza, burmistrz błądził nieobecnym wzrokiem po szarych, kamiennych ścianach swojego gabinetu.
— Więc panowie poszliby tylko do lasu, pokręcili się parę dni i tyle. Jeśli chodzi o to, co tam niby grasowało, to proszę coś przedyskutować między sobą. Nie wiem, pewnie zdarzyło się już panom wcześniej zabić jakąś dużą leśną bestię, prawda?
— Powiedzmy, że mamy w tej materii doświadczenie — Hugo w okamgnieniu dopasował się do sytuacji.
— Świetnie się składa — Burmistrz sięgnął po kubek z herbatą, wskazał mężczyznom, by też się poczęstowali. Antares wziął swój, wpatrzył się w ciemny płyn i pociągnął łyk. Herbata była wstrętna.
— Czy nie będzie problemem, jeśli hm… nie przyniesiemy żadnego „trofeum"? — dopytał mykolog.
— Ach, trofeum… — Burmistrz zamyślił się, zerknął znów na Saliję. — Donieś nam jeszcze ciasteczek. Jak to tak częstować ludzi herbatą, a nie przynieść żadnych ciastek?
Salija zaczerwieniła się, dygnęła i znów czmychnęła bocznymi drzwiami.
— Jeśli chodzi o to, co ludzie tam robili — bezzwłocznie podjął burmistrz — to nie mówili, żeby było to coś konkretnego. Ot, szli przez las. Nawet ognia nie palili. Bo też się nad tym zastanawiałem - czy nie zalągł się tam jakiś agresywny leszy. Ale chyba nie o to chodzi.
— Konsultował się pan z kimś zanim napisał pan do Gildii? — wtrącił Antares.
— Owszem. Nie jest tak, że nie próbowaliśmy tego rozwiązać na własną rękę — Burmistrz westchnął, zacisnął usta, spuścił wzrok. — Może gdybyśmy się za to nie brali, byłoby mniej ofiar… Ale tego już nie cofnę. — Znów spojrzał na gildyjczyków. — W mieście stacjonuje mag, Drasius. Najczęściej zajmuje się przeróżnymi zleceniami, za które ludzie mu płacą - to wolny strzelec. Ale nie odmawia pomocy miastu, jeśli się go o to poprosi. Widzą panowie, pochodzi stąd i po prostu wrócił po zakończeniu nauk.
— I czy to był jego pomysł, by hm… wysłać ludzi z miasta na poszukiwanie tego, co zalęgło się w lesie.
— Poniekąd. To znaczy - Drasius mówił, że dobrze byłoby to zrobić, pozbyć się problemu, ale jednocześnie nie wierzył w powodzenie tej misji. Nie wiem, jak mam to panom przekazać… Drasius zawsze był taki hm… niepochopny w wypowiadaniu swoich opinii i gdybym miał powiedzieć, jakie ma poglądy na różne kwestie, byłoby mi ciężko cokolwiek wywnioskować.
Tymczasem zawiasy znów skrzypnęły, w drzwiach pojawiła się Salija, niosąc tackę z ciastkami. Antares przeczuwał, że były równie niedobre, co i herbata.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz