środa, 23 lutego 2022

Od Antaresa cd. Lei

— Owsiankową zmorę? — spytał rycerz, unosząc brwi, a łyżka z owsianką zamarła w pół drogi. — Hm…
Próbował przypomnieć sobie, czy komuś kiedyś udało się mu wmówić coś dziwnego, w co potem by wierzył, a co było totalną nieprawdą.
„Bo to raz?" odezwał się ten złośliwy głos w jego głowie.
Antares musiał przyznać, że niestety tak, problem był tylko jeden - za każdym razem za czymś takim stał nie kto inny, tylko ten drugi. Sir Roderyk nigdy nie zażartowałby w ten sposób ze swojego pazia, a potem giermka, zaś jeśli chodzi o relacje z innymi osobami, to w przypadku Antaresa nie wychodziły one poza dość oficjalne, nie było więc miejsca na wmawianie mu przeróżnych głupot.
— Może nie owsiankową i nie zmorę, ale było to związane z jedzeniem… Kiedyś wierzyłem w to, że jeśli zje się pestki jabłka, to w brzuchu wyrośnie jabłonka — powiedział w końcu. — Więc jak chciałem dać jabłka Zefirowi - to był mój poprzedni koń, nim dostałem Favellusa - to wycinałem gniazda, żeby nie wyrosła mu jabłonka.
„To ci nie przeszkadzało w tym, żeby samemu wpierdalać jabłka w całości, nie?"
Lea uśmiechnęła się.
— A inne drzewa też by wyrosły?
— Pewnie tak. Nawet nie pamiętam, od kogo się tego dowiedziałem, ani kiedy właściwie przestałem w to wierzyć.
„Jak mi się znudziło i powiedziałem ci, że jesteś debilem" prychnął mag.
„Mówisz to tak często, że nic dziwnego, że nie pamiętam."
„To nie żryj tyle masła."
Pora śniadania minęła szybko, a kolejny dzień rozpoczął się na dobre. Jak codziennie, całą ekipę naukowców czekało mnóstwo pracy, nie mniej zajęć mieli też Lea i Antares.


Kolejne dni upłynęły bez większych problemów i niespodzianek. Wykopaliska w okolicy świątyni bogini Kunwaktoki i przyległego do niej lazaretu zakończono, gdy profesor Fioravanti zarządził, że teraz według planu powinni udać się dalej w głąb miasta, by znaleźć kolejne stanowisko. Świątynię zabezpieczono - profesor obiecywał, że jeśli uda się przywieźć zadowalające wyniki, na pewno dzięki kolejnemu grantowi badawczemu wrócą tu z liczniejszym zespołem i uda się wydobyć z tego miejsca więcej. Na razie jednak kolejne fragmenty wiedzy i historii musiały poczekać. I choć czekały przecież długie wieki, więc zdawać by się mogło, że rok czy dwa lata nie powinny mieć dla nich większego znaczenia, to jednak ta zwłoka miała znaczenie dla naukowców. Nawet Marco oglądał się tęsknie za ponownie przysypywanymi elementami, Abelarda pracowała w całkowitym milczeniu, a zaciśnięte wargi były jedynym dowodem na to, jak bardzo nie chce opuszczać tego miejsca. Nie było jednak rady - logika stojąca za decyzją profesora była niepodważalna, zgadzał się z nią każdy naukowy umysł. Co sądziło serce - to już była inna sprawa.
Spakowano plecaki, Antares zarzucił na plecy najcięższy, a następnie cała drużyna ruszyła w nowym kierunku.
Dzielnica rzemieślników miała powitać ich bogactwem ukrytych w bagnie warsztatów, pełnych sprzętów i narzędzi, którymi ta warstwa społeczna posługiwała się na co dzień. Miały pojawić się też resztki tego, co rzemieślnicy wykonywali, czyli wszelkich możliwych przedmiotów codziennego użytku. Od prostych mebli, przez kolorowe garnki i misy, aż po fikuśne ozdoby, czy nawet cenną biżuterię.
— Tak, jak podejrzewałem - wydaje się, że miasto nie wymarło w naturalny sposób — Głos profesora dobiegł torującego drogę Antaresa.
— To znaczy? — Idąca obok starszego mężczyzny Lea zerknęła na niego, przelotnie odrywając wzrok od konarów drzew, robiąc niewielką przerwę od wypatrywania czających się wśród gałęzi jadowitych mokasynów.
— Zdarza się, że miasto zostaje opuszczone przez ludzi. Dzieje się to z różnych przyczyn - wyczerpują się zasoby naturalne, z których miasto słynęło, zmienia się sytuacja polityczna, szlaki handlowe zaczynają przebiegać w innym miejscu i ludzie po prostu stopniowo opuszczają miejsce, które przestaje być dla nich atrakcyjne. Budynki popadają w ruinę, całość dzieje się stopniowo i zajmuje czasem całe lata, dlatego w opuszczonych miastach znajduje się zazwyczaj nieco mniej przedmiotów. Po prostu to, co porzucono, znajduje nowych właścicieli. Tutaj jest inaczej. Nie widać takiego… stopniowego popadania w ruinę.
— W takim razie co się stało?
— Hm, inną możliwością są katastrofy naturalne lub wojna. Ale wtedy miasto byłoby o wiele bardziej zniszczone. To znaczy - byłoby widać, że budynki nie zapadły się ze starości, tylko coś je uszkodziło. I znaleźlibyśmy też ciała. A nie było ani jednego.
— Nie było nawet pozostałości jakiegokolwiek materiału zachowanego w bagnie — wtrąciła Verena. — To prawda, że po tak długim czasie niewiele zostaje ze szczątków, ale bardzo dobrze zachowują się one pod powierzchnią mułu. Mimo to… Nic. Po prostu nic. A przeszukaliśmy lazaret, więc jeśli mielibyśmy coś znaleźć, to właśnie tam.
— Czyli… jakie inne opcje jeszcze zostają? — spytała Lea, zaś Antares zwolnił nieco, częściowo odwracając głowę, by lepiej słyszeć.
— Wygląda na to, że pewnego dnia wszyscy mieszkańcy po prostu spakowali się i odeszli. Wzięli ze sobą to, co mogli, a resztę zostawili.
Przez pewien czas panowała cisza. Antares zastanawiał się usilnie, co mogłoby skłonić całą społeczność do spakowania manatków i porzucenia całego miasta. On sam nie miałby problemu, by opuścić miejsce - to ludzi trudno było mu opuszczać. Zdawał sobie jednak sprawę z tego, że jego podejście było egzotyczne, a co majętniejsi i bardziej wpływowi obywatele na pewno nie byli w stanie zebrać wszystkich swoich manatków i wyruszyć gdziekolwiek. Na pewno też zebrałaby się garstka osób, które opierałyby się postanowieniom pozostałych - wiadomo, w dużej grupie zawsze znajdzie się ktoś, kto po prostu się nie zgodzi - jednak i po nich nie było żadnego śladu.
— Ale na razie to luźna hipoteza — podsumował Fioravanti, przystając na chwilę, by poprawić niesiony plecak. — Mamy za mało informacji, by wyciągać pewne wnioski. Jednakże czuję, że zbadanie kolejnych dzielnic, gdzie przebywały inne warstwy społeczne, pozwoli nam rzucić na ten problem nieco światła.
Nieco światła pokazało się, gdy grupa w końcu wyszła z rzucanego przez drzewa cienia na coś, co kiedyś miało być niewielkim placem. Pociemniałe resztki bruku wyzierały spomiędzy puszystych poduch mchu, spękany kamień w kilku miejscach przegrał walkę z naturą, pozwalając pojedynczym drzewom wyrosnąć w przypadkowych miejscach. Pochylone ściany kryły opuszczone warsztaty, w cieniu w połowie zawalonych pomieszczeń czaiła się tajemnica.
Fioravanti objął wzrokiem przestrzeń, porównał z tym, co znajdowało się na mapie. Pascal podszedł, zerknął profesorowi przez ramię, wskazał coś dłonią. Obaj mężczyźni rozmawiali przez chwilę, ale widać zbyt długo dla Instei - lingwistka pojawiła się przy drugim ramieniu profesora, we trójkę dyskutowali nad tym, gdzie zacząć poszukiwania.
Lea była pierwszą, która zauważyła ślady.
Dziewczyna przeszła powolnym krokiem przez plac, jej wzrok prześlizgiwał się wśród ruin, od czasu do czasu zahaczał o te pojedyncze drzewa. Lea podeszła do jednego z nich, wpatrzyła się uważnie w korę.
— Coś się stało? — spytał Antares, podchodząc bliżej. Leę miał zawsze w polu widzenia, nie umykały mu te drobne gesty i zachowania zdradzające, że dziewczyna czymś się martwi.
— Spójrz tutaj, na te ślady na korze — wskazała dłonią, przesunęła palcem po serii głębokich, poziomych zadrapań. — Są świeże, mają może ze dwa dni.
Lea zwróciła uwagę na grunt pod stopami - część mchu była zdarta, bruk zarysowany, wybrudzony błotem z bagna.
— Ktoś coś tędy ciągnął. I to coś ciężkiego — powiedziała, zacisnęła lekko dłonie. — Nie jestesmy tu pierwsi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz