środa, 2 lutego 2022

Od Antaresa cd. Lei

Antares nie przywykł do tego, by ktoś się nim zajmował.
Był rycerzem, to on zajmował się innymi - pomagał, bronił, ratował, nie oczekując w zamian zbyt wiele, bo przecież zdarzały się i wypadki, kiedy nie padało nawet to uprzejme „dziękuję". Bycie połatanym przez medyka nie wliczało się do końca do tego, że ktoś się nim zajmował. Dla rycerza była to naturalna konieczność po niemal każdej walce czy misji, zaś dla medyka rycerz był po prostu kolejnym pacjentem, który wymagał jego uwagi, kolejnym punktem na liście. Rany były przecież naturalną konsekwencją posługiwania się jakąkolwiek bronią. Chwytając za miecz trzeba było pogodzić się w sercu z tym, że ostrze przeciwnika sięgnie w końcu odsłoniętej skóry. A jeśli wybierało się drogę błędnego rycerza, który z definicji brał na siebie wszystkie zagrożenia, jakie mogły czyhać na innych, dzień bez jakiegoś uszczerbku zdawał się wyjątkowy. Sir Roderyk starannie wpoił Antaresowi do głowy to podejście, by nie roztkliwiać się nad własnymi ranami, nad bólem i rozlaną krwią, ale by skupić się jedynie na tym, by dobrze wykonać swe zadanie. Rycerz nie był przyzwyczajony, by ktokolwiek się przejmował.
A teraz wszyscy się przejęli - Antares widział to w ich oczach. Troskę, obawę, współczucie, do tego jeszcze wzrok Marco, który błądził intensywnie po potrzaskanej posadzce. No i głos Lei, brzmiący tymi specyficznymi nutami, które trafiały prosto do serca rycerza.
„Przecież nic mi nie jest", „To tylko zadrapanie, nic poważnego", „Bywało gorzej" - podobne słowa cisnęły się mu na usta, jednak z jakiejś przyczyny w końcu się na nich nie pojawiły. Rycerz pokornie dał się zabrać z powrotem do obozu i posadzić na prowizorycznym zydlu, choć przecież cięższe obrażenia potrafił po prostu „rozchodzić", nie przejmując się żadnym odkażaniem ran czy profesjonalnymi opatrunkami. Samo się goiło. A zakażenia się nie wdawały. Z każdą z tych rzeczy radziła sobie przecież jego magia, która czyniła naturalnie wątłe ciało stworzonym do walki, zaś rycerz chętnie z tego korzystał.
Antares siedział grzecznie na zydlu, obserwował dłonie Lei, jak wyszukują wśród nie do końca rozpakowanych skrzyń tych potrzebnych rzeczy. Bandaże, gazy, jakieś specyfiki, których ostry, ziołowy zapach rycerz znał aż za dobrze. Teraz jednak w owym oczekiwaniu nie było wiele spokoju - pozornie grzeczne siedzenie kryło w sobie napięcie, bo oto dłonie, które nie należały do bezimiennego medyka, skończyły poszukiwania i wyciągnęły się właśnie, by poradzić sobie ze strzępami wiszącej na ramionach rycerza koszuli.
Mężczyzna odwrócił twarz, spuścił wzrok, kryjąc jarzącą się w oczach magię. Tym razem jednak nie używał jej by zwiększyć siłę swoich ciosów lub zatamować krwawienie z ran. Nie, Antares już nawet nie pamiętał, że zranił plecy i że ból rozchodził mu się wzdłuż łopatek i kręgosłupa. Magia kierowała się w stronę mięśni, by te nie drgnęły pod dotykiem. I w stronę twarzy, by wypływające na policzki rumieńce nie zdradziły tego, jak wiele myśli przepływa przez głowę rycerza. A na końcu - w stronę serca, by przyspieszony puls nie ujawnił tego, co drzemało na samym jego dnie.
Gdy biały kawałek miękkiej gazy otulał obtarte plecy, a bandaż sprawnie przesunął się pod ramieniem, Antares nie pamiętał już, po co w ogóle siedzi w namiocie. Całość myśli wypełniał tylko ten wdzięczny gest, gdy Lea odgarnęła włosy za ucho, pochylając się nad jego barkiem, i jej głos, gdy pytała, czy bandaż nie jest zbyt ciasny.
A potem opatrunek był gotowy, Lea obiecała, że do wesela się zagoi, zaś Antares zaczął nieśmiało wracać do rzeczywistości. Rozejrzał się za swoją koszulą, zapomniawszy, że po prostu zsunął ją z ramion i teraz podarty materiał zwyczajnie plątał się mu koło bioder. I w końcu jego wzrok padł na twarz Lei.
Zapłakaną.
Antares zamarł. Tak jak w obliczu zagrożenia nigdy się nie wahał, zawsze wiedział, co należy robić, tak w momencie, gdy na twarzy dziewczyny pojawiły się łzy, rycerz nie wiedział, co ma zrobić.
— Lea? — odezwał się niepewnie, podnosząc się ze stołka, nie bacząc na to, że koszula zjeżdża mu z ramienia.
— To nic, nic mi nie jest — odparła, odwracając twarz, podchodząc do skrzynek, by schować wyjęte bandaże i medykamenty.
Rycerz stał przez chwilę bez ruchu, milcząc, zaciskając usta. Aż w końcu odezwał się.
— Nie mogę obiecać, że będę milszy dla ubrań — powiedział cicho, podchodząc nieco bliżej. — Ale obiecuję, że nie zniszczę ich lekkomyślnie i bez powodu.
Lea zgarnęła jeden z częściowo rozwiniętych, nieużytych bandaży. Ten poturlał się w jej palcach, rozwinął jeszcze bardziej.
— Bywałem już ranny, i to dużo ciężej. Za każdym razem udawało mi się z tego wyjść, nawet blizny nie zostały — dodał, splatając dłonie, zerkając na krnąbrny bandaż.
— Wiem. — Cichy głos dziewczyny nie chciał współpracować.
— To tutaj to naprawdę drobiazg. Nawet nie boli.
Jeszcze przez chwilę Antares zerkał na nieszczęsny bandaż, potarł o siebie palce, a potem sięgnął, wyjął go z dłoni Lei.
— Potrafię sprawić, że nie czuję bólu, więc rany naprawdę mi nie doskwierają. Jutro po tym wszystkim nie będzie nawet śladu.
Zwinięty bandaż wylądował z powrotem na swoim miejscu.
„I teraz ją przytul! Mówię ci, chłopie, to jest ten moment!"
Coś szarpnęło się w sercu Antaresa, i to wcale nie była jaźń maga. Rycerz, bez udziału woli, zrobił te ćwierć kroku, dłoń uniosła się nieco, pragnąc sięgnąć miękkich włosów Lei. A potem mężczyzna oprzytomniał, oparł dłoń na jakiejś skrzynce, palce zacisnęły się na twardym, szorstkim drewnie, zostawiając w nim niewielkie zagłębienie.
„No do cholery ciężkiej! W dupę sobie wsadź te wszystkie swoje śluby!"
Lea zerknęła przelotnie na rycerza, zamrugała kilka razy, starając się przegnać łzy z oczu.
— Zaraz mi przejdzie — powiedziała już nieco wyraźniej, podniosła dłoń, przetarła mokry policzek.
Antares sięgnął do kieszeni, wydobył z niej chusteczkę - ładną, haftowaną, odpowiednią, by zaoferować ją damie. A przynajmniej była taką, dopóki Antares nie wykąpał się częściowo w bagnie. Mężczyzna zacisnął usta, patrząc na przemoczony kawałek materiału.
— Obawiam się, że nie mogę nawet zaoferować ci chusteczki. — Westchnął, przeniósł wzrok na drugę rękę Lei, leżącą teraz na blacie obok buteleczki z tym ziołowym specyfikiem.
Przez moment zastanawiał się, a potem sięgnął, nakrył dłoń dziewczyny swoją.
— Dziękuję, że zajęłaś się moimi ranami — powiedział, przywołując na twarz łagodny uśmiech. — Zazwyczaj jeśli nie jestem zbyt poważnie ranny, sam sobie z nimi radzę. Przewiązuję je na tyle, żeby nie wybrudzić wszystkiego dookoła, a one same się potem zasklepiają i już. — Urwał na moment. — Twoja troska… To wiele dla mnie znaczy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz