piątek, 11 lutego 2022

Od Lei cd. Antaresa

Poczułam, jak dłoń rycerza przykrywa moją. Nie cofnęłam ręki, za to na policzki wstąpił nieproszony rumieniec. Nie ruszałam ani jednym palcem, poczułam za to, jak dotąd napięte mięśnie rozluźniają się; pozwoliłam sobie cieszyć się przez chwilę tym ciepłem, poczuciem bezpieczeństwa, które czułam przy rycerzu. Pozwoliłam sobie na ten moment bezruchu, kiedy mogło mi się zdawać, że świat nagle się skurczył do tego namiotu.
Uniosłam wreszcie głowę, spojrzałam w spokojne, złote oczy Antaresa. Zdecydowanie niebezosobowe, w tym momencie jednak zdecydowanie mi to nie przeszkadzało — wprost przeciwnie. Jego słowa mnie cieszyły, poruszały pewną szczególną, tkliwą strunę w sercu, z której istnieniu wcześniej nawet nie zdawałam sobie sprawy.
Ten uśmiech mnie ujmował; jakkolwiek wiele zmartwień wciąż ciążyło mi na ramionach, gdy patrzyłam na Antaresa, czułam, że wiele z nich zsuwa się z barków i ucieka w niebyt, przynajmniej na tych kilka cennych chwil. Targane wzruszeniem ramiona zadrżały po raz ostatni. Łzy przestały lecieć, szczęśliwie dały wreszcie odpocząć zaczerwienionym oczom i nam samym, nie wątpiłam bowiem, że sytuacja była niezręczna nie tylko dla mnie, ale też dla Antaresa. Wzięłam głęboki wdech, na twarzy pojawił się uśmiech; wciąż nieco zbyt nieśmiały, zbyt mało przekonywujący, wreszcie mogłam się jednak odezwać z poczuciem, że tym razem głos mnie nie zdradzi:
— I już — powtórzyłam, pokręciłam ze zrezygnowaniem głową. — Antaresie, nie uważam, by rany były czymś, czym człowiek powinien sam się zajmować, nawet jeśli regeneruje się ponadprzeciętnie szybko. Zajmę się tobą tyle razy, ile będzie trzeba — wzięłam głęboki wdech. — Ale jeśli mówisz, że jest w porządku, wierzę. Tylko, proszę, mów mi też, jeśli coś będzie nie tak.
— Jest dobrze. Nie boli, wkrótce wszystko się zagoi — obiecał.
Przyjrzałam się uważniej jego sylwetce - nawet jeśli był solidnie zabandażowany, trzymał się prosto, i nie miałam doprawdy żadnych powodów, by wątpić w jego słowa, zmuszać go do powtarzania tego, o czym po wielokroć zapewniał. Najchętniej usadziłabym go na resztę dnia na tym zydlu, ale doprawdy wątpiłam, bym zdołała go do tego przekonać, że w ogóle powinnam próbować.
— Wracamy do grupy? — zaproponowałam zamiast tego.
— Myślę, że powinniśmy.
— Tylko najpierw się przebierz — zaśmiałam się, może nieco zbyt nerwowo, cofnęłam wreszcie o krok, by doprowadzić wszystko do porządku, w tym i nieszczęsne, rozwinięte bandaże. — Wezmę nam jeszcze tylko coś do przekąszenia. Wolisz suszoną wołowinę czy kanapkę z dżemem?
— Hmm...
— Wezmę to i to.
Zerknęłam jeszcze tylko przelotnie na skrzynki. Na jednej z nich dostrzegłam wgłębienie, którego wcześniej tam nie było, całość przypisałam jednak nieuwadze, być może chwilowemu szwankowaniu pamięci. Przecież zabawą z takimi drobiazgami lubiła płatać figle.

Naukowcy żwawo uwijali się przy budynku, zabezpieczając konstrukcję i badając przybladłe freski. Spodnie Pascala były już całe utytłane błotem, mężczyzna klęczał na ziemi, z zaskakującą delikatnością zbierał do probówek glebę z wybranych miejsc dookoła lazaretu, a tuż obok kręciła się Verena. Kobieta mówiła coś do geologa, energicznie przy tym gestykulowała. Ona też zauważyła nas jako pierwsza, przerwała zatem rozmowę — czy raczej monolog — i pomachała do nas, w kilku energicznych susach pokonała dzielącą nas odległość:
— I jak się miewa pacjent? — cofnęła się znów, krytyczne oko zawisło na klatce piersiowej rycerza. — Głowa cała? Plecy? Nie masz nudności? Babka mnie kiedyś uczyła co nieco o rozmasowywaniu mięśni, więc gdyby coś było nie tak, możesz śmiało dać znać.
— Będę pamiętać — obiecał znów, ton głosu zdradzał jednak skrępowanie, wskazywał, że to mało prawdopodobna opcja. — Ale czuję się dobrze.
— No, a już chciałem pytać, czy z racji tego wszystkiego mamy ci zapewnić ulgowe traktowanie — profesor również do nas podszedł, chusteczką potarł spocone czoło. Ton jego głos był lekki, spojrzenie pozostało jednak czujne, badawcze. — Ale widzę, że z siłą młodości nie ma co dyskutować.
— Jak idą prace?
W ciągu raptem niecałego dnia w tej części wykopalisk wiele zdążyło się zmienić. Gdzieniegdzie rozrzucone były narzędzia, przede wszystkim pędzle wszelkich kształtów i rozmiarów, znalazło się też dość sporo dłut i parę młotków, w tym jeden z oberwanym obuchem, smętnie odrzucony gdzieś na bok. Rozstawiono kolejne sprzęty, dookoła ciągle ktoś się kręcił, mierzył lub notował. Wokół ruin powstał zgiełk, a szkielety budowli zdawały się temu wszystkiemu ze zdziwieniem przyglądać, odwykłe od ludzkiej obecności.
— Dopiero się rozkręcamy. Wszystko idzie dobrze, Abelarda jest w swoim żywiole — Fioravanti ruchem głowy wskazał na zawzięcie notującą kobietę, która zdawała się być zupełnie pochłonięta pracą. — Nie radzę do niej póki co podchodzić, i tak nie usłyszy.
— Inne fragmenty dachu nie grożą zawaleniem? Albo ściany?
— Mury są stare — westchnął geolog — trudno oczekiwać, by nie zmurszały przez te lata, zwłaszcza że warunki nie rozpieszczają. Ale poznajemy się coraz lepiej, choć nie da się zupełnie wykluczyć kolejnych niespodzianek.
— Marco zrobił też świetną robotę z wyznaczaniem jednostek stratygraficznych, to bardzo przyśpiesza pracę — mężczyzna rozejrzał się za swoim doktorantem. — Nie ma jeszcze obycia praktycznego, ale każdy się przecież uczy. Pomaga teraz Instei, bo zdaje się, że znaleźli w środku bardzo ciekawe ślady.
Prace znów ruszyły pełną parą. Słońce nie wiadomo kiedy zdążyło pokonać znaczną część horyzontu, cienie wydłużyły się i miękko rozłożyły na trawie, chętnie zaglądały do kolejnych zakamarków, stopniowo przygotowując świat na nastanie nocy. Verena z kolei coraz częściej przepatrywała krzaki, jej brwi ściągały się coraz mocniej z każdą kolejną przeszukaną gałęzią.
— Zgubiłaś coś? — podeszłam bliżej, zajrzałam kobiecie przez ramię.
— Wręcz przeciwnie, znalazłam — mruknęła w odpowiedzi. — Wylinkę.
— Pająka? — kucnęłam nieco bliżej. Rita zapewne byłaby już na drugim końcu płaskowyżu, ale Verena była biolożką, szczerze wątpiłam zatem, by jej poszukiwania były spowodowane strachem przed ośmionogim zwierzęciem. Z drugiej strony, Michelle przez długi czas szerokim łukiem omijała gęsi.
— Węża. To już trzecia dzisiaj. Na początku myślałam, że to Zamenis longissimus, wąż Eskulapa, taki skryty i niegroźny koleżka, ale zastanawiam się teraz, czy to nie aby mokasyn błotny, mają dość podobną długość. Lubi takie podmokłe tereny.
Zmarszczyłam brwi, spróbowałam odszukać dość niewinnie brzmiącą nazwę w pamięci.
— Zdaje się, że dziadek mi o nim opowiadał. Jest jadowity, zgadza się?
— I to bardzo. W dodatku agresywny.
— To tylko wylinka, Vereno, mówiłem ci — geolog, kręcący się w pobliżu, machnął ręką. — To normalne, że zwierzęta się tutaj kręcą. Myślę, że tego od dawna tu nie ma, a nawet jeśli, to nasza grupa robi taki hałas, że już czmychnął.
— Oby — w jej głosie nie wybrzmiało zbyt wiele przekonania. Uniosła głowę, czujne oko zawisło na gałęziach. — Tylko akurat ta jest dość świeża.
— Więc może lepiej nie przeszukiwać gołymi rękami tych krzaków? — pochyliłam się znów, niemniej nie dostrzegałam nigdzie oznak ruchu. — Dzisiaj też robi się już ciemno, trudno coś zauważyć.
— Niedługo będziemy kończyć. Jak wrócimy do obozowiska, natychmiast przejrzę atlas.
— Póki co bardziej martwią mnie komary — Pascal uderzył się otwartą dłonią w przedramię, gdzie ucztę urządziły sobie dwa osobniki. — Nie mamy nieskończonego zapasu kadzidełek, a one też nie działają najlepiej, jak wszyscy jesteśmy rozproszeni.
Faktycznie, pozostali przebywali w pobliżu, niemniej grupa rozbiła się, każdy zajął się czym innym, by możliwie wykorzystać ten czas, który pozostał. Wyciągnęłam szyję, zmrużyłam oczy, szukając sylwetki Antaresa.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz