piątek, 18 lutego 2022

Od Lei cd. Sophie

Musiałam to przyznać przed samą sobą — nie miałam zbyt wielu okazji, by nosić sukienki. Właściwie codziennie zakładałam, że prędzej czy później (raczej to pierwsze) wybiorę się do lasu, czy to w celu polowania, czy chociaż krótkiej przebieżki, a wtedy spodnie były dużo wygodniejszą opcją niż cokolwiek innego. Eleganckie ubrania były też zwykle pozbawione tylu kieszeni, trudniej było zwinąć się w kłębek pod szumiącym bukiem, wspiąć nad gałąź dębu czy po prostu przemieszczać się. Co nie znaczy, że sukienek nie lubiłam, wolałam mieć po prostu pewność, że za chwilę nie będę musiała się przebierać. Tym razem zatem, patrząc na miętowy materiał rozlewający się na łóżku, miałam pewność, że przyjdzie mi spędzić w nim pewien czas, i z pełną otwartością przyznawałam również, że cieszy mnie ta perspektywa.
Materiały sukien miękko zaszeleściły, uniosły się pod wpływem ruchu. Ozdoby nie pozostały dłużne, wystarczył delikatny ruch, by cichy, dźwięczny odgłos dotarł do uszu. Preludium feerii dźwięków i barw, w które lada chwila miało nam przyjść wkroczyć.
— Pierwszy raz będę jechać dorożką — wyznałam jeszcze z przejęciem, w oczach zatańczyły figlarne błyski.
— Z pewnością trafi się jeszcze niejedna okazja — zapewniła Sophie.
Skinęłam głową, do pokoju zajrzał młody chłopak bez górnej jedynki, który poinformował nas, że dorożka istotnie już czeka.
Ostatnie poprawki przed lustrem, wciśnięcie za ucho nieposłusznego kosmyka, strzepanie nieistniejącego pyłku z rękawa — i można było ruszać.

— To tutaj? — wreszcie wysiadłyśmy, ostrożnie postawiłam stopę na bruku.
— Wszystko na to wskazuje — potaknęła alchemiczka.
Dorożka odjechała, stukot kół na brukowanej ulicy wypełniał jeszcze przez dobrą chwilę przestrzeń; woźnica już jednak kierował konia w sobie tylko znanym kierunku, tymczasem zaś przed rezydencję zajechała kolejna.
Potarłam o siebie nieco zmarznięte kciuki, wzięłam głęboki wdech. Nie przywykłam do takich miejsc, ostatnim wydarzeniem, które mogłabym porównań do tego, była Parada Bogów; uśmiech ni stąd, ni zowąd zamajaczył się na twarzy, miłe ciepło rozlało się po ciele, jak zawsze na myśl o tamtym, nieodległym jeszcze przecież, wieczorze. Wtedy otaczały nas zewsząd znajome twarze, nawet jeśli było kilka obcych osób, ale choćby James był już przecież wrośniętym w krajobraz członkiem gildii. Teraz razem z Sophie miałyśmy wkroczyć w zupełnie nowe środowisko: głośne i zapewne szlacheckie, skupione zapewne raczej na winie, tańcach i plotkach niż na podziwianiu gwiazd.
— Jeśli będziemy tu stać, to końcu przegapimy całą zabawę. Idziemy — zakomenderowała w końcu alchemiczka, przerzuciła pasmo jasnych włosów na bark.
Odetchnęłam, razem z powietrzem wypuszczając z ciała niepokój. Fakt, dalej nie wiedziałyśmy, czemu właściwie zostałyśmy zaproszone na bal, kto właściwie tam będzie. Z listu i okruchów informacji, które udało nam się zebrać po drodze, dowiedziałyśmy się, że został zorganizowany z okazji okrągłych urodzin żony gospodarza, czyli barona Victora von Rohenshona, kolekcjonera dzieł sztuki i wielbiciela teatru, kim jednak konkretniej rzeczony człowiek był — stanowiło zagadkę, nie starczyło też czasu, by wysłać wiadomość do Mattii i mieć choć cień szansy, że dotrze na czas, co dopiero odpowiedź. 
— Zatem chodźmy — uniosłam głowę, spróbowałam ogarnąć wzrokiem całą budowlę i rząd prowadzących do wejścia schodów. Mrugnęłam okiem, wzięłam Sophie pod ramię.
Kluczem w tym wszystkim była przecież liczba mnoga: nawet jeśli wchodziłyśmy w nieznane środowisko z bliżej nieznanej przyczyny, gdy zerkałam na idącą obok alchemiczkę, miałam nieodparte przeczucie, że nawet jeśli w tańcu nadepniemy na wszystkie suknie albo zza kolumny wyskoczy krwiożerczy stwór, wszystko skończy się dobrze.
Już od progu zaatakował nas duszący zapach perfum i nieco stłumione, acz dosłyszalne dźwięki harfy. Przestrzeń z każdą chwilą wypełniała się kolejną suknią, misternie upiętą fryzurą lub eleganckim frakiem ze starannie złożoną chustką. Zaproszenie odebrał od nas wysoki, dystyngowany lokaj w nienagannie wyprasowanym stroju; czujny wzrok otaksował nasze sylwetki, być może w poszukiwaniu broni lub zagięcia na ubraniach, w końcu jednak uśmiechnął się, gestem zaprosił nas do przestronnej sali:
— Proszę. Baron von Rohenshon wkrótce przywita wszystkich oficjalnie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz