Serafin
był istnym ewenementem na tle wszystkich właścicieli zwierząt, i to
nawet nie pod względem niezwykłości gatunkowej swojego pupila. Nie,
sprawa dotyczyła czegoś zupełnie innego.
Michelle
miała dotąd do czynienia wprawdzie z licznymi, ale dość podręcznikowymi
przykładami chorób spowodowanych dostaniem się ciała obcego do
organizmu zwierzęcia, dało się je ująć w dość długiej i momentami
skomplikowanej, ale całkiem nieźle skodyfikowanej liście. Co innego już
same przedmioty, jakie przedostały się nieopatrznie przez przełyk: od
kłaczków, przez kości, aż po pierścionki, których już w żadnym spisie
pomieścić się nie dało. Weterynarz zdawało się, że mimo wszystko zdążyła
zapoznać się już może nie ze wszystkimi, ale przynajmniej całkiem
pokaźną liczbą takowych możliwości. Każdy kolejny dzień w gildii
udowadniał jej, jak wiele może i musi się jeszcze nauczyć.
Bo że Magister zjadł niegdyś artefakt, to się nie spodziewała kompletnie.
— Wiesz może, co Isidoro mógł mieć na myśli? — splotła ręce na piersiach, w oczach zatańczyły pełne zacięcia błyski.
Radziła
sobie całkiem nieźle z subtelnymi znakami dawanymi jej przez zwierzęta —
tempo merdania ogona psa, stopień rozszerzenia źrenic, to wszystko była
w stanie dostrzec, wysunąć wnioski i zareagować, z reguły poprawnie.
Może nie używały słów, ale kobiecie zdawało się, że w ich mowie ciała
jest coś, co ona sama jest w stanie odbierać na głębszym poziomie. W
drugą stronę również to działało.
Trudniej
było z ludźmi. Enigmatyczne zwroty, niejednoznaczne słowa i
przemilczenia ją peszyły, nawet jeśli niekoniecznie lubiła to
przyznawać. Ale zdecydowanie wolała sytuacje, kiedy była w stanie
dostrzec wszystkie fakty. Dlatego teraz, nawet jeśli wróżba zdawała się
być ze wszech miar pomyślna, kobiecie najzwyczajniej w świecie brakowało
twardych danych.
— By zrozumieć jego przewidywania, potrzeba zwykle czasu — odparła Hotaru.
— Nie jestem przekonana, ile go mamy — stwierdziła sceptycznie. — Magister jest w kiepskim stanie.
—
Isidoro się nie myli — w głosie tancerki wybrzmiało przekonanie. —
Nawet jeśli sprawy niekoniecznie rozwiążą się w taki sposób, jaki możemy
zakładać. Ale skoro powiedział, że uda nam się osiągnąć cel, jestem
dobrej myśli.
Przez
okna gildyjnych korytarzy przeświecało się łagodne światło chłodnego
popołudnia, odbijało się od drewnianych desek, choć pomieszczenie i tak
tonęło w półmroku, który zdawał się rezonować ze zmartwieniem
weterynarz. Teraz jednak, gdy trawiła słowa Hotaru, jej krok stał się na
powrót bardziej sprężysty, zaśmiała się głośno, niechcący naruszając
być może spokój któregoś śpiocha.
— Zatem ja również.
Dobra
myśl nie była jednak cudownym remedium. Nawet najlepsze i najszczersze
chęci nie mogły się ucieleśnić i wyciągnąć z nieistniejącego rękawa asa,
który byłby rozwiązaniem na troski obu kobiet i sprawiłby, że Magister
znów zacząłby ochoczo wędrować po okolicach, przyprawiając co
poniektórych o stan przedzawałowy. Stanowiły jednak najlepszy grunt pod
działanie.
—
Wiemy, że przyczyna raczej nie leży w typowych schorzeniach — Michelle
głowiła się nad możliwymi przyczynami. — Warto na początku wykluczyć te
najbardziej prawdopodobne opcje, ale skoro Serafin mówił, że przez ten
cały artefakt jest odporny na zwierzęce przypadłości, to raczej nie ma
nic wspólnego z niestrawnością. Ale coś mu ewidentnie jest.
—
I trwa to od pewnego czasu — tancerka również zastanawiała się,
pochylona na przemian nad kubkiem herbaty i opasłym tomiszczem
przyniesionym z biblioteki. — Może przyczyny też należałoby szukać w
magii?
Michelle
zasępiła się. Ten obszar wykraczał poza jej kompetencje, ale był
właściwie całkiem prawdopodobną opcją, wciąż jednak zaperzała się z
całych sił przed otwartym przyznaniem, że powoli kończą się jej pomysły.
Przecież nie mogły sobie odpuścić w takim momencie.
— Mówisz, że mógł zadrzeć z Lucynką?
— Takie starcie na pewno nie skończyłoby się dobrze — kobieta uśmiechnęła się delikatnie.
—
Na samą myśl przechodzą mnie dreszcze — Michelle oparła podbródek o
zwiniętą w dłoń pięść, zamachała nogami pod stołem, jak zawsze, gdy
próbowała coś wymyślić. Tylko, jak na złość, nic za specjalnie nie
chciało jej przyjść do głowy. — Hmm, a Mattii też pewnie nie ma?
— Nie — pokręciła przecząco głową.
— Szkoda, może wahadełko by coś pokazało.
— Wydaje mi się, że działa w nieco inny sposób.
Zdążyła
już podpytać o to i owo, jeśli chodziło o przyrządy astrologiczne,
zakres ich możliwości wciąż jednak stanowił dla niej mglistą sprawę o
niejasnych granicach. Przypuszczała jednak, że istotnie: nawet jeśli
czegoś szukały, odpowiedzi nie miało przynieść im wahadełko.
—
Oj tam. Zrobiłby pewnie furorę w Brittlebury — uśmiechnęła się szeroko.
— Kiedyś jedna taka szurnięta właścicielka całego stada kotów do nas
przyszła z jednym, to postawiła biedaczynę na stole i machała nad nim
rękami, że ona czuje tu negatywną energię. A Josh z kamienną twarzą, że
tak, tak, tu jest wątroba. No żeby tylko te zwierzęta mogłyby same
przychodzić, to byłaby praca marzeń.
Przez twarz tancerki przemknął uśmiech. Przechyliła lekko głowę, zamyśliła się na moment.
— Problem dotyczył wątroby?
— Już nawet nie wiem, ale chyba miał biegunkę. Mleko też może szkodzić kotom.
— Och... — Hotaru pokiwała głową. — Cóż, ale możemy zapytać kogoś innego.
— Na przykład? — przekartkowała kilka kolejnych stron, przyjrzała się głównie ilustracjom.
— Może Sophie?
Niedługo
później obie kobiety znalazły na pierwszym piętrze budynku gildii, tuż
pod drzwiami pracowni alchemicznej. Michelle zdawało się, że przez drzwi
słyszy szczęk probówek lub innych pomocy laboratoryjnych, równie dobrze
jednak uszy mogły dać się zwieść pobożnemu życzeniu serca, by w środku
zastać Sophie.
— Halo? — uniosła dłoń, zastukała krótko.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz